Relacje
Depeche Mode
2.08.2023, PGE Narodowy, Warszawa / 4.08.2023, Tauron Arena, Kraków
autor: Michał Kirmuć
2.08.2023
Od ostatniej wizyty Depeche Mode w naszym kraju minęło pięć lat. W międzyczasie dotknęła ich tragedia – śmierć Andy’ego Fletchera – która sprawiła, że po raz pierwszy pojawili się u nas będąc oficjalnie duetem (choć oczywiście wspomaganym na scenie przez dwóch dodatkowych muzyków). Nie jest jednak tajemnicą, że Fletch nie był kluczowym muzykiem tej formacji, więc nie spodziewałem się, aby jego brak odcisnął jakieś znaczące piętno na samym występie.
Bardziej przerażał mnie fakt, że to pierwsze po latach spotkanie miało mieć miejsce na Stadionie Narodowym, nie bez przesady nazywanym studnią narodową. Sytuacja wydała mi się podejrzana, gdy na scenie pojawił się support, zespół Hope, który nie tylko zahipnotyzował publiczność świetnym, klimatycznym występem, ale też zabrzmiał… całkiem przyzwoicie. Okazało się, że sytuacja wcale się nie zmieniła, gdy rozpoczął się występ gwiazdy wieczoru. Aż sam nie wierzę, że to piszę, ale był to jeden z najlepiej brzmiących koncertów w tym miejscu, na jakim byłem do tej pory. O krakowskiej Tauron Arenie już nie wspominam, bo tam zazwyczaj nie mam problemów z brzmieniem. Ale do rzeczy.
Dave Gahan, Martin Gore i koledzy rozpoczęli swój występ od dawki nowej muzyki, z wydanej niedawno płyty Memento Mori.
Trochę też się bałem, że panowie będą na siłę forsować nowe dźwięki. Nie, nie mówię, że ostatni album jest zły, ale nie jest też płytą, która powaliła mnie na kolana. Dostaliśmy jednak udany wybór najlepszych momentów albumu. Na początku My Cosmos Is Mine i Wagging Tongue, a później były jeszcze Speak To Me (w krakowie zamieniony na My Favorite Stranger) i Ghost Again. Świetnie obroniły się te kompozycje na żywo. A co poza tym? No cóż, istny przegląd przebojów. Od utworów potężnych, majestatycznych jak Walking In My Shoes czy In Your Eyes, po nawet takie ponadczasowe klasyki jak Everything Counts czy Stripped. Ucieszyło mnie, że z tych późniejszych lat wybrali takie utwory jak Precious czy Wrong, które na żywo wypadają jeszcze lepiej niż w wersjach studyjnych.
Jak zawsze podczas koncertów Depeche Mode, tak i tym razem był moment, gdy przy mikrofonie na scenie został sam Gore. I to był ten rozróżnik pomiędzy koncertem warszawskim i krakowskim. W Warszawie na początku usłyszeliśmy poruszający A Question Of Lust, a chwilę później akustyczną (!) wersję Strangelove. Kraków z kolei dostał Home i nowy Soul With Me oraz… Happy Birthday To You, zaśpiewany dla managera zespołu Jonathana Kessler’a.
A co z Andy’m? Był mały ukłon w jego stronę podczas World In My Eyes. Na ekranach pojawiła się jego podobizna, zaś fani w tym czasie starali się ułożyć napis Fletch z telefonowych latarek. Piękny i wzruszający gest. Podstawowy set zakończył Enjoy The Silence. Oczywiście na tym się występ nie zakończył. Po chwili przerwy rozpoczął się mocny finał. W Warszawie przyznam, że na łopatki rozłożył mnie Waiting For The Night, choć w Krakowie Condemnation był równie sympatycznym akcentem. A potem? Radosny Just Can’t Get Enough i to czego zabraknąć nie mogło czyli machania łapkami w Never Let Me Down Again i okrzyku Reach out and touch faith czyli Personal Jesus.
Podsumowując, nadspodziewanie dobre były to występy. Chyba jednak warto pomyśleć o biletach na Łódź.
RIVERSIDE, COLLAGE, MICK MOSS
21.08.2021, Letnia Scena Progresji, Warszawa
autor: Aleksandra Wojcińska
21.08.2021
Wzruszają, intrygują, nie pozostawiają obojętnym. Choć z każdym kolejnym albumem stają się coraz bardziej rozpoznawalni, pozostają wierni swojej artystycznej wizji. Niewiele jest na świecie zespołów takich jak Riverside, które wypracowały styl jednoczący miłośników różnych odmian muzyki gitarowej, budując pomosty między fanami w różnym wieku, o różnych gustach i zamiłowaniach. W 2021 roku ni stąd ni zowąd zespołowi stuknęło 20 lat pracy artystycznej, co korzystając w pandemicznej przerwie muzycy postanowili należycie uczcić. Do wspólnego świętowania jubileuszu Riverside postanowili zaprosić Micka Mossa oraz grupę Collage i wyruszyć na minitrasę po Polsce i w jej ramach odwiedzić Warszawę, by zagrać na specjalnej wakacyjnej Letniej Scenie Progresji.
Riverside swoim oddaniem i dbałością o brzmieniowe i wizualne detale zaskarbili sobie sympatię fanów na całym świecie, budując z publicznością piękną i szczerą relację. Od lat podróżuje z nimi wierne grono oddanych fanów, którzy tłumnie wspierają zespół na każdym koncercie, śpiewają teksty i świetnie się bawią. Nie inaczej było w Warszawie, gdzie najwytrwalsi miłośnicy grupy stawili się pod sceną już we wczesnych godzinach popołudniowych i z uśmiechami na ustach wyczekiwali swoich idoli.
Zanim jednak gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie, wystąpili goście. Na pierwszy ogień wkroczył Mick Moss - przesympatyczny Brytyjczyk, znany z projektu Antimatter, który na tę okazję przygotował specjalny, akustyczny set. Zaczarował publiczność swoim głębokim, wyrazistym głosem, który niósł się po plenerze, docierając w najdalsze jego zakamarki i kojąc duszę. Szkoda tylko, że klimat występu zniszczyła wczesna pora. Koncert, który powinien odbyć się w małym, kameralnym klubie, najlepiej przy świetle świec wybrzmiał w pełnym, niespiesznie chylącym się ku zachodowi słońcu, co odebrało mu intymnego charakteru. Mick swoją charyzmą i bezbłędnym śpiewem robił jednak co mógł, by było dobrze. Wykonał kompozycje z płyt Antimatter oraz własne, intrygujące wersje hitu "Big in Japan" Alphaville, "Whole Lotta Love" Led Zeppelin, a także złożył hołd zmarłemu przyjacielowi, Richiemu Havensowi.
Po krótkiej przerwie w otoczeniu urokliwych drzew i kwitnących na trawie koniczyn swój koncert zagrał Collage, prezentując przekrój polsko i anglojęzycznych nagrań, które dla wielu miłośników muzyki progresywnej stanowią kanon gatunku. Na scenie nie brakowało dobrego humoru i radości ze wspólnego grania, a wokalista Bartosz Kossowicz zachęcał publiczność do śpiewania refrenów, na co ta ochoczo reagowała. Muzycy obiecali też, że niebawem ukaże się ich nowa płyta. Czy tak się faktycznie stanie przekonamy się za czas jakiś.
Nie ulega wątpliwości, że zdecydowana większość osób, które przybyły w sobotni wieczór do Progresji, w dużej liczbie także spoza stolicy czekali na Riverside. Wyjściu muzyków na scenę towarzyszyła ogłuszająca wrzawa, która milkła tylko w trakcie wykonywania przez zespół kolejnych utworów. Nic w tym dziwnego - koncerty kwartetu to nie tylko dopracowana w najdrobniejszych szczegółach muzyka, fenomenalny wokal, skłaniające do refleksji teksty i przepiękna oprawa świetlna, ale przede wszystkim grad wzruszeń i wulkan pozytywnej energii, który pozostaje w pamięci na długo.
Były wspólne śpiewy, uśmiechy od ucha do ucha, wzajemna wymiana energii, kołysanie się w rytm dźwięków, hipnotyzujące melodie i świetna atmosfera. Wyraźnie wyczuwalna była obustronna radość ze spotkania. Muzycy doskonale rozumieli się na scenie, a Mariusz Duda utrzymywał z publicznością bardzo dobry kontakt, wysyłając sygnały zachęcające do interakcji. Sporo było też okazji do dialogu na linii zespół-fani - podziękowań za wsparcie dla tych wspierających najwierniej, tych, którzy są blisko zespołu od początku, ale też dla osób, które przybyły na koncert po raz pierwszy i wszystkich, którzy do wymienionych się nie zaliczają. Nie zabrakło też żartów sytuacyjnych oraz wspomnień. Wyjątkowości sytuacji dodawała piękna pełnia księżyca, którą zespół mógł podziwiać ze sceny, wprost za lasem wyciągniętych w górę rąk i wiwatujących gardeł.
Był to pierwszy oficjalny warszawski koncert Riverside w nowym składzie, z Maciejem Mellerem na gitarze. Oczywiście duchem był też obecny założyciel zespołu, Piotr Grudziński, któremu artyści zadedykowali "Towards The Blue Horizon". Każdy, komu tradycyjne 90-100 minut koncertu nie wystarcza i nie zadowalają go nagrania z nowych płyt, tym razem nie miał szans poczuć muzycznego niedosytu. Występ trwał dwie i pół godziny i obejmował twórczość zespołu z całego dotychczasowego okresu działalności. Zabrzmiały między innymi "The Same River", "The Curtain Falls", nieśmiertelny "02 Panic Room", bujający "Escalator Shrine", energetyczny "Egoist Hedonist", bardzo współczesne "Addicted" i "We Got Used To Us", "Second Life Syndrome" czy "Lament". Pojawił się też niemający jeszcze tytułu nowy utwór, który jest zapowiedzią ósmej płyty zespołu. Tu mogę powiedzieć tylko tyle, że wpasował się idealnie w klimat koncertu i zabrzmiał spójnie z resztą setlisty, będąc pomostem między brzmieniami ze starszych i nowszych płyt Riverside.
Choć z racji wieku nie mogę uważać się za fankę zespołu z dwudziestoletnim stażem, śmiało mogę podziękować zespołowi za piętnaście lat muzycznych wzruszeń, co chyba też jest niezłym wynikiem. Ogromne wyrazy uznania należą się też oczywiście ekipie organizatorów, którzy zadbali o naprawdę dobre nagłośnienie terenu, co w warunkach plenerowych jest niemałym wyzwaniem, bezproblemowe wpuszczanie na miejsce wydarzenia, bezpieczeństwo na terenie koncertu i w jego otoczeniu oraz sprawną obsługę.
FRANCIS TUAN,
20.08.2021, Zamek Tuczno
autor: Tomasz Majcher
20.08.2021
Francis Tuan wydali swoją debiutancką płytę Let’s Pretend” na początku 2020 roku, zdążyli zagrać jeszcze premierowy, fantastyczny koncert we wrocławskim klubie Łącznik i chyba nie muszę pisać jak sprawy się potoczyły dalej. Od koncertu z lutego 2020 r. zdarzyły się pojedyncze występy w każdej możliwej chwili (sam byłem na koncercie w Poznaniu gdzie Fryderyk wystąpił solo), niestety nie doszedł do skutku wyjazd do Kanady, festiwal polskiej muzyki dla publiczności zza oceanu został okrojony do wersji online i przy tej okazji należy wspomnieć bardzo dobre zapisy innych koncertów : Garage Show i Dachy Wrocławia.
Piszę „wydali”, „zdążyli”, a odrobinę dalej „Fryderyk wystąpił solo”. Zatem jeżeli ktoś nie wie: Francis Tuan to zespół Fryderyka Nguyena z Katedry - gitary, w tym wietnamska i śpiew. Na basie i instrumentach różnych gra Ajda Wyglądacz (Chwilantropia), na klawiszach i flecie Gabrysia Cybuch (Fox in the Box, Bethel, ex-Less is Lessie ), a na perkusji i różnych do niej dodatkach Paweł Drygas (Katedra, Chwilantropia, Związki Maillarda i Panzerhund). No i chórki, przecież ktoś musi robić chórki - tu udzielają się wszyscy.
Czekałem na ich koncert, bo te występy niosą ze sobą niesamowitą dawkę pozytywnej energii i jest to muszę stwierdzić uzależniające. Świetna muzyka spod znaku bardzo dobrego pop-rocka z korzeniami w złotej erze disco czy w epoce lat 60. Takiego grania jest w naszym muzycznym otoczeniu jak na lekarstwo. Muzyka do tańczenia, do pląsów, ale i do smakowania jej walorów: harmonie i rytm, skala wokalna Fryderyka, ale też świetne chórki, no i dźwięki gitar lidera. Przy okazji jeżeli ktoś myśli, że wietnamska gitara to folklor to jego sprawa, ale zapewniam na niej też można ostro zagrać.
Zespół już pracuje nad nowym materiałem, ale na koncertach wciąż jeszcze stały i znany repertuar, jednak w nowych aranżacjach. Takich bardziej letnich i tanecznych, choć nie tylko. Do tego zabawa gongiem, flet i różne przeszkadzajki. Najmocniejszym punktem koncertu jak dla mnie były utwory z debiutanckiej EP-ki Poems: zagrane jako ostatni I Thank You God for Most This Amazing i na bis Desert Places, muzyczny klimat epoki dzieci kwiatów został przesłonięty przez ciężkie rockowe chmury. No i nie mogę nie wspomnieć o Disco Paradiso. Kto słyszał ten wie, kto nie wie może dzięki tej recenzji poszuka. Druga część utworu, z gitarowym solo zawsze otwiera tak wiele fantastycznych skojarzeń z … nie chcę nic narzucać, jeśli ktoś tego raz posłucha będzie miał swoje i tylko swoje odniesienia.
We wrześniu jadą na festiwal do Szwecji, potem w planach jest koncert w Krakowie, a co dalej? Wypatrujcie.
LESS IS LESSIE,
11.06.2021, Klub Łącznik, Wrocław
autor: Tomasz Majcher
11.06.2021
Trzy pory roku bez koncertu, takiego na który czekasz, zastanawiasz się, czy może coś nie pokrzyżuje planów, niecierpliwisz się jak przed egzaminem, ważnym spotkaniem itp.
Jednak udało się, nie zapomniałem jakie to wspaniałe uczucie być na koncercie, a muzycy tego dnia doskonale dali sobie radę ze swoją rolą. Filip Kozak, klawiszowiec (ale to uproszczenie) oraz wokalista zapowiedział, że tego wieczoru przedstawią w całości i bez żadnych przerw muzykę ze swojej płyty The Great Escape wydanej w tym roku i poświęconej wrocławskiej dzielnicy Nadodzrze.
Odegranie płyty to nie do końca precyzyjne określenie, bo był to raczej występ audio-wizualny. Znane z albumu tzw. offy: dźwięki miasta, tekst przewodnika, mają swoją warstwę wideo. Jesteśmy w tramwaju, na ulicach Nadodrza, między kamienicami, są też ujęcia z lotu ptaka: majestatyczny gotycki kościół, pomnik wyzwolenia Wrocławia i inne, które zapamiętywałem bo mam w planach wycieczkę wg załączonej do płyty mapy, ze słuchawkami na uszach i myślę, że mając te obrazy z koncertu w sobie będzie ciekawiej.
Wracając do koncertu, dzięki wyświetlanym filmom i teledyskom mamy wrażenie, że zespół bardziej taperuje bo to obraz narzuca „plan gry”. I coś w tym jest bo aż się prosiło by The Fall czy 20/20 popłynęły swoimi ścieżkami, improwizowanymi, rozbudowanymi. Myślę, że ten czas nadejdzie podczas koncertach bez filmów, gdy będą mogli kontynuować i rozwijać opowieść o Nadodrzu.
Obraz wyświetlany był w kolorze czarno-białym, za wyjątkiem teledysku do The Fall, kolorowego efektu w One Minute At A Time i kobiecej dłoni ubranej w niebieski rękaw w końcówce Fast And Furious. Dominowała czerń i biel, ale i to co pomiędzy – szarzyzna. Bo pokazywana dzielnica to nie miejsce gdzie dominowały do tej pory drogie kamienice, miały lokalizację ekskluzywne butiki, uznane firmy chciały mieć tu swoje siedziby lub filie. Oczywiście ma to swój urok przesycony nostalgią za tym co przemija, a co jest, bądź było „nasze”. Z czasem wszystko ulega zmianie, zanika, niszczejące kamienice powoli ustępują miejsca nowym budynkom, w każde wolne miejsce powstają plomby lub apartamentowce czy biurowce. Idzie nowe, może się to podobać lub nie, ale tak jest i obraz Nadodrza w kolorze, w przepięknej codzie Caribou Gone, pozwala spojrzeć na tę zmianę mimo wszystko optymistycznie, z nadzieją.
Miałem wrócić do oklasków: chciałem zacząć owację po finale the Fall, ale po zakończeniu Fast And Furious nie było opcji, że nie można, po prostu trzeba było.
I jeżeli mogę mieć jakiś niedosyt to brak głosy Any Nguyen w Fast And Furious, ale kiedyś będzie taki koncert gdzie będzie i Ana, no i Michał Wojtas w wokalnej wersji Blue Steel. Tego Less is Lessie po prostu życzę.
To było bardzo dobre rozpoczęcie „nowego” sezonu koncertowego.
THE LEGENDARY PINK DOTS
14.02.2020, U Bazyla, Poznań
autor: Tomasz Majcher
14.02.2020
Ten koncert z jednej strony miał być dla mnie trochę podróżą sentymentalną do pierwszej połowy lat 90-tych, z drugiej strony nie obiecywałem sobie zbyt wiele. To pierwsze się udało, drugie nie, bo koncert był naprawdę bardzo dobry. Zaczęli od nagrań mi nie znanych ale w ich klimatach, bo kto choć raz się z nimi zetknął ten wie, z drugiej strony nie wie czego się do końca spodziewać... i że wokal będzie taki trochę „antywokal", choć pozory mylą, bo Ka-Spel potrafi wyciągnąć, i na tym koncercie był taki moment, o ile nie kilka.
Co do momentów: jak go zobaczyłem jak idzie na scenę, tak trochę pokracznie, w jakiejś szacie, która nie pamięta już czy była kupiona na promocji przedsezonowej czy na wyprzedaży posezonowej to Przypomniało się sakramentalne „czy pani jeszcze może?". Tak! Może! A nawet mogą!... i Ka-Spel, i Silverman, i gitarzysta (naprawdę zrobił tę robotę).
Świetna muzyka, świeża, mimo 40-lat funkcjonowania zespołu, który chyba nigdy nie otarł się o jakiekolwiek znamię sukcesu komercyjnego. Można użyć kilku określeń: eksperymentalna, psychodeliczna, klubowa, niepokojąca, także taneczna. Najważniejsze, że intrygująca i wrócę do niepokojąca. Bo kilka skojarzeń miałem w trakcie i po.
Pierwsze: Łowca androidów - kilka sekund któregoś nagrania z piątku skojarzyło mi się z kompozycją Vangelisa i z Los Angeles, tym z filmowej wizji Ridley'a Scott'a. Taka muzyka jak w piątek musiała rozbrzmiewać w klubach LA, w klubach do, których nie wszyscy mogli wejść, nie wszyscy o nich wiedzieli, gdzie może Roy Batty, Pris Stratton czy Leon Kowalski znajdowali chwile wytchnienia przed nieustającym pościgiem. A na scenie zawsze się znalazł jakiś niechciany prorok, który wyśpiewywał, wręcz wykrzykiwał swoje wizje końca świata, w tle pulsujące dźwięki, odliczające jego nadejście.
Drugie skojarzenie to postać Ka-Spela, jego ruchy na scenie, niemoc i szaleństwo w jednym, pokierowała mnie do tych słów:
„I okrążamy kolczasty kłąb
kolczasty kłąb kolczasty kłąb
I okrążamy kolczasty kłąb
O piątej godzinie rano",
które usłyszałem dawno temu w jednej z najlepszych audycji...
P.S. przed LPD wystąpili Strange Clouds - polecam, warto sprawdzić
JOANNA VORBRODT
25.01.2020, Ekomuzeum Tkactwa i Barwienia Naturalnego, Chrośnica
autor: Tomasz Majcher
25.01.2020
Na ostatni XII Ino-Rock chciałem jechać ze względu na jedno nazwisko i jedną nazwę, na Joannę Vorbrodt i Crippled Black Phoenix. O ile CBP mam już w swych koncertowych wspomnieniach to w przypadku Joanny miał to być debiut, ale co się odwlecze to w końcu człowieka i tak dopadnie.
W pewnym sensie pasuje tu zapowiedź "za siedmioma górami, za siedmioma lasami" bo niby znane wszystkim Karkonosze, widać Śnieżkę i to co na prawo od niej i na lewo od niej, blisko Karpacz, Szklarska Poręba, o Jeleniej Górze nie wspominając, ale są też tu miejsca w których czas się zatrzymał, i nie należy tego odbierać pejoratywnie, bo takie miejsca są bardzo potrzebne. W Chrośnicy funkcjonuje Ekomuzeum Tkactwa i Barwienia Naturalnego, w którego progach pod koniec stycznia, odbył się "jedyny taki koncert" Joanny Vorbrodt. Zaczęło się od ważnego utworu, takiego przenoszącego w inny wymiar, od Suelle. Dalej dwie znane już nowości Rok pod chińskim psem i Karuzela, Listopad (premiera), Kalimba, O północy nad Wisłą, Pomyśl o mnie, Jedyna taka jesień, Zagraj osła, Będę tęsknić, Sailing in the Moonlight (też premiera). Niżej podpisany jest bardzo zadowolony z wybranego zestawu, ale była jeszcze jedna niespodzianka. Po koncercie do Joanny i Romka, a przed publiczność i mikrofon wyszedł właściciel "jedynej takiej sali koncertowej", w pewien sposób, trochę podstępny i jedynie sobie znany sprowokował bis, zaśpiewany przez Joannę w postaci zwrotki, może dwóch "Jej portretu" duetu Kofta/Nahorny. Człowiek siedzi na podłodze, a kolana się uginają.
Jak to na koncercie: było inaczej niż w nagraniach studyjnych, celowo, po to by było inaczej właśnie. Romek mi potem powiedział, że bardzo lubi koncertować, bo nigdy nie jest tak samo. Dwoje muzyków, instrumentów więcej - jak na sześcioosobowy zespół przynajmniej: gitara, bęben perkusyjny, samlerpad, theremin, flet, kij deszczowy i różne takie do tupania i naciskania stopami i jeszcze... trzy pary butów. Ale najważniejszym instrumentem były struny, dokładniej struny głosowe. Jestem pod wrażeniem możliwości głosowych Joanny Vorbrodt, bo na koncercie, na takim kameralnym koncercie czuć tę moc i te możliwości tak bardziej, po prostu bardziej.
Małe koncerty, w takich wręcz domowych warunkach mają to do siebie, że nie kończą się tak od razu, jest okazja pogadać o nowej płycie, o tym, jak odebrał ich koncert Mick Moss z Antimatter na ostatnim Ino-Rock\'u, z Romkiem o Genesis i w ogóle w końcu się poznać.
Ale było w tym wszystkim kilka, może kilkanaście ważnych sekund, kiedy Romek tak fajnie poszarpał tę najgrubszą ze strun, kiedy od razu mi się to skojarzyło z brzmieniem Pewnego Fajnego zespołu i jego basisty, który też kiedyś zagrał wśród wulkanów, bo Karkonosze to mało, ten koncert Joanny i Romka odbył się w Krainie Wygasłych Wulkanów.
KING CRIMSON
27.06.2019, Warszawa, Teatr Muzyczny Roma
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
27.06.2019
Częste, a ostatnio niemal coroczne wizyty King Crimson w Polsce stają się powoli tradycją. Cztery koncerty w 2016 roku, pięć w 2018, rozpoczynających trasę "Uncertain Times" i chciałoby się powiedzieć sześć w 2019. Tym razem jednak artyści zaplanowali u nas tylko dwa występy w kameralnej sali warszawskiego Teatru Roma, za to wyjątkowe, bo związane z obchodami zespołowego pięćdziesięciolecia.
Każdy miłośnik rockowej klasyki, który postanowił spędzić piekielnie upalną, ostatnią środę czerwca w stolicy stanął przed bardzo trudnym wyborem - w trakcie koncertu King Crimson w Romie, równolegle na Stadionie Narodowym odbywał się występ Phila Collinsa. Jeśli zdecydował się na wizytę w Teatrze Roma, absolutnie nie miał czego żałować.
Trzy godziny wyszukanej muzyki z najwyższej półki, porywające improwizacje i szczera radość artystów - tak pokrótce można streścić wydarzenia środowego wieczoru. Cokolwiek jednak próbowałabym napisać na temat kunsztu wykonawczego każdego z członków siedmioosobowego składu King Crimson i tak nie byłabym w stanie w pełni wyrazić poziomu jakości, talentu i wypracowanych przez lata umiejętności.
Jak zawsze w przypadku nowego wcielenia zespołu gwoździem programu była możliwość podziwiania muzycznych dialogów trzech perkusistów - Pata Mastelotto, Jeremiego Stacey, który pod nieobecność Billa Rieflina grał także na klawiszach oraz uwielbianego przez Polaków Gavina Harrisona, znanego z Porcupine Tree, a w ostatnich latach także ze współpracy z The Pineapple Thief. Muzycy nie tylko prezentowali swoje kosmiczne zdolności, a co najważniejsze przede wszystkim nie próbowali się ze sobą pojedynkować, lecz współpracowali, by zespołowe brzmienie było jeszcze ciekawsze.
Wiele kompozycji zostało zagranych wręcz z metalową energią - nie brakowało galopad, a chwilami nawet szalonych perkusyjnych blastów, które w połączeniu z zagranymi z niezwykłą precyzją i wyczuciem lżejszymi partiami porażały mocą, jednocześnie chwytając za serce. Pięknie brzmiały partie instrumentów dętych Mela Collinsa, ciepły głos i gitarowe melodie Jakko Jakszyka czy wirtuozerskie popisy basisty Tony\'ego Levina.
Nad prawidłowym przebiegiem występu czuwał jak zawsze skryty w prawym górnym rogu podestu Robert Fripp, który nie tylko wybornie grał na gitarze, lecz także bacznie obserwował zarówno swoich muzyków, czujnym wzrokiem wyłapując nawet najmniejsze zawahanie, jak również publiczność, sprawdzając, czy ktoś przypadkiem nie próbuje sprzeciwić się jego woli o zakazie fotografowania w trakcie wykonywania utworów. Zarówno członkowie zespołu, jak i publiczność wywiązali się ze swojego zadania wzorowo, co wywołało szczery uśmiech legendarnego kompozytora pod koniec koncertu.
Jak wspomniałam na początku tej relacji, okazją do ponownego spotkania zespołu z polskimi fanami stała się pięćdziesiąta rocznica powstania King Crimson. Muzycy przygotowali dla słuchaczy niespodziankę - w rozpoczynający wieczór "Larks Tongues In Aspic Part 1" zręcznie wpleciony został fragment polskiego hymnu narodowego, co już na starcie wywołało owację zgromadzonych.
Okazji do okazywania muzykom wyrazów sympatii i podziwu było wiele. Każde wykonanie zasłuchani i zachwyceni płynącymi ze sceny dźwiękami fani nagradzali burzliwymi oklaskami, a po pierwszej i drugiej części długimi owacjami na stojąco. Wśród publiczności dało się zauważyć zarówno osoby pogrążone w hipnozie, wpatrzone w poszczególnych instrumentalistów, uśmiechniętych i kołyszących się w rytm muzyki odbiorców oraz wyjątkowo ekspresyjnych słuchaczy, którzy wspierali zespół okrzykami radości.
Co jeszcze wykonali muzycy w środę w Teatrze Roma? Mogłabym tu wymienić wszystkie tytuły, uzupełniając niedoskonałości swojej pamięci danymi z setlist.fm, jednak nie to było najważniejsze. Ogromny szacunek należy się muzykom za to, że wykonali przygotowane kompozycje perfekcyjnie mimo doskwierającego upału i związanego z nim wyraźnie zauważalnego zmęczenia. Poza tym liczyły się przede wszystkim emocje - nieważne, czy w trakcie poruszającego, wyciskającego łzy "Epitaph", energetycznego "Easy Money", eksperymentalnego "Larks Tongues In Aspic Part 2", a może brawurowego wieńczącego całość "21st Centrury Schizoid Man". Każdy z fanów znalazł w koncertowym zestawie z pewnością coś dla siebie.
Siłą scenicznego wcielenia King Crimson jest to, że można oglądać zespół kilkukrotnie, nawet podczas tej samej trasy a i tak za każdym razem zostanie się zaskoczonym premierowym wykonaniem, zmienioną improwizacją czy nową solówką. Jak przyznał w wywiadzie dla "Teraz Rocka" Pat Mastelotto, przygotowując się do tegorocznych występów muzycy opracowali aranżacje na cztery-pięć godzin koncertu, dzięki czemu setlista różni się w zależności od nastroju muzyków. Na pewno można założyć, że występ potrwa około trzech godzin i zostanie podzielony na dwie części. Cokolwiek zespół postanowi zagrać na kolejnym koncercie można być pewnym, że znów zachwyci odbiorców spragnionych muzycznych emocji na najwyższym poziomie.
fot.: Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
IV Into The Abyss Fest
10.05.2019, Wrocław, Zaklęte Rewiry
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
10.05.2019
Za sprawą festiwalu Into The Abyss Wrocław na dwa dni stał się kolebką muzyki eksperymentalnej. Już po raz czwarty sympatycy mrocznych i ekstremalnych muzycznych doznań mogli spotkać się na terenie sąsiadujących klubów Zaklęte Rewiry oraz Pralnia, by wspólnie wkroczyć "w otchłań". Tym razem organizatorzy postanowili spojrzeć na festiwalową estetykę z nieco szerszej perspektywy i poza zespołami poruszającymi się w stylistyce black, sludge i death metalowej zaprosili także grupy wykorzystujące w swoich dokonaniach dźwięki z pogranicza post metalu, post rocka, doom metalu, folku, a nawet jazzu. Jak nowa formuła sprawdziła się w praktyce?
Dwa dni, dwadzieścia jeden koncertów, trzy sceny, obfity merch, który zaspokoił nawet poszukiwaczy bardzo niszowych wydawnictw, niesamowity klimat festiwalowej przestrzeni i różnorodność koncertowych wrażeń - tak w skrócie można opisać wydarzenia, które miały miejsce podczas wrocławskiego festiwalu. Domeną tego typu przedsięwzięć jest brak możliwości posłuchania i zobaczenia wszystkich dostępnych opcji i mimo, że organizatorzy zadbali o to, by koncerty na wszystkich scenach pokrywały się czasowo w możliwie najmniejszym stopniu, także i tym razem muzyczne "rozdwojenie się", przy jednoczesnej potrzebie odwiedzenia stoisk zakupowych okazało się niewykonalne. Kluczowe było więc dokonanie pewnych wyborów zawczasu, według indywidualnych preferencji.
Into The Abyss Fest - DZIEŃ PIERWSZY
Festiwalowy piątek postanowiłam spędzić na Abyss Stage, zwanej także sceną główną, gdzie zaprezentowały się cztery męskie kwintety. Pierwsze czterdzieści pięć minut należało do poznańskiego In Twilight\'s Embrace, który brawurowo przedstawił zawartość swojego najnowszego wydawnictwa. Polskie teksty, plemienna energia i black metalowa stylistyka przypadły do gustu festiwalowej publiczności, która chętnie reagowała na zachęty do wzięcia udziału we wspólnym rytuale, przebiegającym pod hasłem "do diabła z Wami".
Transowo, tanecznie i bardzo psychodelicznie było natomiast w trakcie występu oleśnickiej Entropii. Trzy niemal piętnastominutowe kompozycje na pograniczu black i post metalu, nasyconego elektronicznymi zapętleniami wwiercały się w umysły słuchaczy, którzy zahipnotyzowani poddali się niezwykłej atmosferze, kołysząc się w rytm płynących ze sceny dźwięków i dryfując z muzycznym prądem. Było to doznanie niemal synestetyczne, pozwalające odczuwać klimat występu wszystkimi zmysłami.
Jednym z najbardziej oczekiwanych wykonawców festiwalu był Primordial, który powrócił do Polski po długiej nieobecności. Irlandzki kwintet, łączący w swojej twórczości mroczne gitarowe riffy i perkusyjne galopady z elementami celtyckiej tradycji zaprezentował energetyczny, przekrojowy set, porywając uczestników festiwalu do szaleńczego tańca połączonego z okrzykami. Wokalista i lider Alan Averill swoją charyzmą, wyrazistym głosem i niesamowitą werwą sprawił, że wśród publiczności trudno było znaleźć osoby, które nie zaangażowały się w płynący ze sceny przekaz. Toczył z fanami nieustanny dialog, zwracając się do nich bezpośrednio, dopytując, czy wszystko w porządku, w szczególności w momentach największej euforii i noszeniu na rękach chętnych. W tekstach oraz między utworami poruszał ważne zagadnienia dotyczące kondycji współczesnego świata, wzywając do rewolucji, a jednocześnie przestrzegając przed jej skutkami. Towarzyszący mu na scenie muzycy nie oszczędzali się, odwdzięczając się fanom za entuzjastyczne reakcje.
Piątkowy wieczór zakończył występ islandzkiego Sólstafir, budzącego kontrowersje szczególnie wśród bywalców poprzednich edycji. Mimo bardzo późnej pory (na zegarkach w momencie rozpoczęcia koncertu było kilkanaście minut przed północą), początkowych kłopotów technicznych i wyraźnego zmęczenia zarówno muzyków, jak i publiczności był to doskonały występ, który poruszył do głębi wszystkich tych, którzy zdecydowali się poczekać na artystów. Osiem kompozycji z czterech ostatnich wydawnictw zabrzmiało we Wrocławiu wyjątkowo, zyskując nowe życie. Perkusyjne galopady, gitarowe riffy, klawiszowe szaleństwo i pełen mocy, jedyny w swoim rodzaju wokal złożyły się na wielowarstwową muzyczną opowieść przepełnioną charakterystycznym północnoeuropejskim chłodem i mrokiem.
Podobnie jak podczas poprzednich wizyt Islandczyków w naszym kraju nie zabrakło wyczekiwanej przez fanów "Fjary", tradycyjnego rozdawania gitarowych kostek oraz niezmiennie budzącego podziw spaceru wokalisty po barierce w trakcie "Goddes Of The Ages", podczas którego witał się i przybijał piątki ze znajdującymi się w pierwszych rzędach rozentuzjazmowanymi słuchaczami. Tym razem nie było czasu na międzyutworowe opowieści, jednak nie przeszkodziło to w żadnym stopniu w odbiorze koncertu, który jak zawsze spełnił oczekiwania wiernej, podróżującej za muzykami publiczności. Wychodząc z klubu po zakończeniu pierwszego festiwalowego dnia można było mieć poczucie naprawdę dobrze spędzonego czasu.
Into The Abyss Fest - DZIEŃ DRUGI
Drugi dzień festiwalu przyniósł informację o pełnym sukcesie frekwencyjnym imprezy -- wszystkie bilety zostały sprzedane. Już od pierwszych minut po otwarciu bram dało się zauważyć znacznie większe kolejki przy stoiskach oraz większe skupisko słuchaczy w pobliżu wszystkich trzech scen. Była to zasługa głównie sobotniego headlinera, krakowskiej Mgły, jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiej black metalowej sceny, dumnie reprezentującego nasz kraj na arenie międzynarodowej. Występ artystów na Abyss Stage poprzedziły utrzymane w podobnej estetyce przytłaczające pełnym mroku brzmieniem basu i gitar koncerty Doombringer, Revenge oraz industrialnego duetu Godflesh.
Podczas gdy na scenie głównej dominowały dość jednorodne dźwięki skierowane przede wszystkim do wielbicieli mocnych wrażeń, zespoły występujące w sobotę na Ritual Stage wyróżniała otwartość na łączenie metalowych podstaw z szerszym spektrum gatunkowym. Ich wspólnym mianownikiem był rytualny, hipnotyzujący charakter płynących ze sceny dźwięków. Jako pierwszy zaprezentował się brytyjski instrumentalny duet Khost, który na nieco ponad pół godziny zabrał słuchaczy w muzyczny świat porażających intensywnością, chwilami ekstremalnych przesterów gitarowych i spotęgowanego brzmienia basu zabarwionych ambientowymi wstawkami, intrygującymi wypowiedziami i brzmieniem trąbki.
Punktualnie o dwudziestej na spowitej delikatnym czerwonym światłem scenie zameldowali się członkowie włoskiego kwartetu Messa, który za sprawą ubiegłorocznej płyty "Feast For Water" wdarł się do czołówki najbardziej ekscytujących i obiecujących nowych zespołów doom i post metalowych, wzbogacając brzmienie art rockowymi solówkami i eterycznym, wyrazistym żeńskim wokalem. Był to rewelacyjny występ pełen gatunkowych zaskoczeń, porywający od pierwszej do ostatniej minuty niezwykłym połączeniem metalowej energii i niemal filmowego klimatu, przywodzącego na myśl doskonałą ścieżkę dźwiękową serialu "Miasteczko Twin Peaks".
Czarująca głosem i sceniczną ekspresją wokalistka Sara wraz z towarzyszącymi muzykami dysponującymi bardzo wysokimi umiejętnościami technicznymi zaprezentowali czterdziestopięciominutowy przegląd swojej twórczości, wywołując entuzjastyczne reakcje i zachwyt na twarzach słuchaczy. Koncert Włochów skończył się zdecydowanie zbyt szybko - mimo, że artyści zwrócili się z prośbą do opiekunów sceny o kilka dodatkowych minut, musieli ograniczyć się do zaledwie kilku kompozycji. Schodzili ze sceny nie do końca spełnieni, lecz uśmiechnięci, wzruszeni i szczerze wdzięczni festiwalowiczom za niezwykłą chemię, która stworzyła się w trakcie koncertu, przyznając, że polskie koncerty były jednymi z najlepszych podczas ich wspólnej trasy z Amerykanami z Sabbath Assembly.
Po technicznej rearanżacji sceny przyszedł czas na występ właśnie wspomnianego kwartetu, obchodzącego w tym roku dziesięciolecie działalności. Charyzmatyczna wokalistka Jamie Myers porwała publiczność ekspresyjnym tańcem i silnym głosem, który świetnie pasował do przebojowych, energetycznych, zabarwionych psychodelicznie gitarowych riffów i perkusyjnych galopad. Na szczególną uwagę zasługiwały także popisy prawdziwej legendy metalowego podziemia, gitarzysty Kevina Hufnagela, znanego z Dysrhythmii oraz Gorguts.
Najbardziej wytrwali mieli okazję poszaleć jeszcze na zakończenie festiwalu przy elektronicznych dźwiękach spod znaku Nightrun87 oraz podczas trwającego do białego rana afterparty. Jak przyznają organizatorzy, uczestnicy festiwalu stanęli na wysokości zadania, zachowując podczas zabawy bezpieczeństwo i wzajemny szacunek. Należy się za to publiczności uznanie. Za rok odbędzie się piąta, jubileuszowa edycja wydarzenia. Oby była równie udana.
STEVEN WILSON
8.02.2019, Łódź - Wytwórnia / Kraków - Klub Studio
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
8.02.2019
Kto zagląda regularnie do działu RELACJE z pewnością orientuje się już, kim jest Steven Wilson. Po wyprzedanych występach w lutym ubiegłego roku i wakacyjnej wizycie we Wrocławiu jeden z najbardziej ukochanych artystów nie tylko przez fanów rocka progresywnego wrócił do Polski na dwa koncerty. W jakim kierunku zmierza? Co zmieniło się od jego ostatniej wizyty w naszym kraju?
To nieprawdopodobne, ale w ramach trasy promującej "To The Bone" Steven Wilson zagrał w Polsce aż pięć koncertów. Co więcej wszystkie "zmieściły się w okresie 12 miesięcy. W związku z tym zarówno w Łodzi jak i w Krakowie trudno było znaleźć osobę, która miała możliwość podziwiania tej konkretnej muzyczno-wizualnej koncepcji po raz pierwszy. Aby sprostać oczekiwaniom fanów i nie zanudzić tym samym zestawem, artysta wprowadził kilka zmian w setliście. Tym sposobem w Łodzi i w Krakowie zabrzmiały "Don\'t Hate Me" z porywającą improwizacją Stevena na gitarze, eteryczny "Get All You Deserve", zgrabnie połączony z wieńczącym pierwszą część wieczoru genialnym "Ancestral", pełen eksperymentów i muzycznych dialogów "No Twilight Within The Courts Of The Sun", mroczny, porażający magnetyzmem i wywołujący ciarki na całym ciele "Index", wzruszający "Song Of Unborn" oraz wykonany na bis po raz pierwszy na żywo od niemal dziesięciu lat akustyczny "Sentimental".
Fantastycznie zabrzmiały także "Vermillioncore", ubarwiony performance Wilsona i Holzmana, którzy rozpoczęli go grać w maskach, hipnotyzujący "Sleep Together", monumentalny "Home Invasion", wspólnie zaśpiewany ze Stevenem przez fanów "The Sound Of Muzak" oraz wieńczący dwuipółgodzinny koncert jeden z najlepszych utworów artysty "The Raven That Refused to Sing". Nie zabrakło też miejsca dla flagowych kompozycji z "To The Bone", na czele z singlowymi "Pariah", "Nowhere Now" i "The Same Asylum As Before" oraz uwielbianej przez Bosonogiego pochwały radości życia w postaci "Permanating", który jednak umieszczony w zaplanowanym porządku utworów pomiędzy mrocznym "Index" i transowym "Song Of I" zburzył na kilka minut klimat koncertu.
Poszczególnym kompozycjom jak zwykle towarzyszyły bardzo ciekawe wizualizacje. W szczególności ujęły mnie widoki londyńskich ulic spowitych mgłą i deszczem podczas "Don\'t Hate Me", urzekające pięknem bajkowe obrazy stworzeń zamieszkujących oceany w trakcie "Song Of Unborn", rytmicznie poruszające się roboty podczas "Detonation", a także budząca postrach postać widoczna za wyświetlanym na wizualizacji oknem i stopniowo zbliżająca się w jego kierunku.
Czym poza setlistą różniły się tegoroczne występy od tych z lutego i lipca 2018? Przede wszystkim na prośbę artysty zrezygnowano z miejsc siedzących na rzecz stojących, co sprawiło, że odbiór występów stał się bardziej naturalny dla tego rodzaju muzyki, a w bardziej energetycznych momentach chętni mogli potańczyć i się pobujać. Tym razem zakaz fotografowania nie był rygorystycznie egzekwowany i wykonanie kilku pamiątkowych ujęć nie stanowiło większego problemu. Dlaczego? Nie było takiej potrzeby - publiczność w tej kwestii zachowała się bardzo dyskretnie, nie świecąc artystom w oczy lampą błyskową i nie wkładając ekranów telefonów w twarz.
Steven był tym razem nieco mniej rozmowny, co prawdopodobnie wynikało głównie z samopoczucia i walki z przeziębieniem, które doskwierało mu podczas obu wieczorów. Wykazał się jednak pełnym profesjonalizmem, gdyż mimo kaszlu utrudniającego śpiewanie wszystkie utwory wykonał czysto i z pełnym zaangażowaniem, za co należy mu się największy szacunek. Szczerze dziękował wszystkim za przybycie, także w języku polskim, uśmiechał się i nisko kłaniał. Nie zabrakło także opowieści o Fenderze Telecasterze z 1963 roku i wpływie na jego twórczość takich artystów jak Jimi Hendrix, Prince i Jimmy Page.
Pomimo, że w Łodzi i Krakowie zespół wykonał dokładnie tę samą setlistę, koncerty nieco się różniły, chociażby nastrojem i atmosferą. Łódzką Wytwórnię w czwartkowy wieczór odwiedziły osoby spragnione muzycznego spektaklu i zatopienia się w urzekającej pięknem wilsonowej melancholii, które podziwiały zespół na scenie chłonąc płynące ze sceny dźwięki w ciszy i skupieniu i nagradzając owacjami po każdym utworze. Z pewnością nie bez wpływu pozostawało tutaj doskonałe nagłośnienie klubu, które wprawiło niejednego słuchacza w osłupienie i zachwyt. Natomiast krakowskiemu koncertowi z racji piątku i perspektywy weekendu towarzyszyła luźna atmosfera zabawy. Bardzo pasowało to zespołowi - Steven wyraźnie dał do zrozumienia, że ekscytacja i entuzjazm fanów w postaci oklasków, okrzyków i tańca pod sceną są dla muzyków jak woda na młyn, dzięki czemu grają jeszcze lepiej, podkreślając nieco niesprawiedliwie dla wszystkich osób obecnych w Łodzi, że początkowe powitanie zespołu w Krakowie było znacznie cieplejsze niż wszystkie owacje razem wzięte poprzedniego wieczoru.
Krakowski koncert różnił się od łódzkiego jeszcze jednym drobnym, acz istotnym szczegółem. Na wybranych występach styczniowo-lutowej trasy wprowadzono udogodnienie dla wszystkich dobrze sytuowanych bywalców koncertów - spotkanie z artystą obejmujące wcześniejsze wejście na salę, udział w próbie oraz pamiątki w postaci płyty z autografami, zdjęć i laminatu, dodatkowo płatne niezależnie od ceny biletu na koncert. Niestety podobne spotkanie nie odbyło się w Łodzi, przez co fani tam obecni mogli poczuć się pokrzywdzeni. Tym samym Steven Wilson dołączył do niechlubnego grona artystów, którzy oczekując zapłaty za możliwość osobistego spotkania i zamienienia kilku słów dzielą swoich sympatyków pod względem finansowym.
Co natomiast nie uległo zmianie w porównaniu do poprzednich występów? Na pewno skład i zaangażowanie całego zespołu i ekipy technicznej. W trakcie obu wieczorów pięciu muzyków dało z siebie wszystko, ubarwiając występy scenicznymi żartami, uśmiechając się do siebie i dzieląc się energią z fanami. Szczególnie dało się to odczuć w Krakowie, gdy w momentach kryzysowych Steven przeprowadził zabawny quiz, próbując rozstrzygnąć źródło problemów technicznych z instrumentami i nagłośnieniem, dając tym samym czas obsłudze sceny na opanowanie sytuacji. Nie zmieniła się ekspresja sceniczna Stevena, wciąż grającego na boso i przeżywającego utwory na swój wyjątkowy sposób, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku.
Łódzki i krakowski występ Stevena Wilsona były ostatnimi w Polsce przed zapowiedzianą osiemnastomiesięczną przerwą, podczas której artysta zamierza skupić się na nagraniach nowego albumu. W jakim kierunku pójdzie, tego oczywiście nie wiadomo. Jedno jest jednak pewne - niezależnie od tego, czy będzie to płyta popowa, rockowa, alternatywna, progresywna, metalowa czy nawet jazzowa, warto na nią czekać, gdyż niewątpliwie będzie intrygująca.
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
COLIN BASS / AMAROK / CEREUS
1.12.2018, Legionowo, MOK
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
1.12.2018
Przyjaźń między artystami, szczególnie ta wieloletnia, często skutkuje owocną współpracą i wymianą kreatywnych pomysłów. Wspólne działania muliinstrumentalisty Michała Wojtasa, lidera projektu Amarok oraz basisty i wokalisty Colina Bassa, którego fani rocka progresywnego identyfikują przede wszystkim z zespołem Camel są tego świetnym przykładem. Po bardzo udanym wspólnym występie na Warsaw Prog Days muzycy spotkali się ponownie, by wspólnie wystąpić na przełomie listopada i grudnia w Piekarach Śląskich, podwarszawskim Legionowie i Poznaniu. Z racji tego, że lubię odwiedzać nowe miejsca postanowiłam wybrać się do drugiego z wymienionych miast.
Legionowski koncert odbył się w klimatycznej, kameralnej, bardzo dobrze nagłośnionej sali Ratusza Miejskiego. Tuż po godzinie dziewiętnastej na scenie zameldował się Cereus. Warszawski kwintet zabrał słuchaczy w trzydziestominutową podróż po meandrach nieoczywistych dźwięków bliskich progmetalowej stylistyce, pozostawiając lekkie uczucie niedosytu, gdyż koncert trwał zbyt krótko. Muzycy, wśród których znalazł się także klawiszowiec Amaroka Maciej Caputa, pełniący w Cereus rolę perkusisty zaprezentowali materiał z debiutanckiego albumu "Dystonia".
Sobotni wieczór w Legionowie dla zespołu Amarok był wyjątkowy, gdyż to właśnie tu miał miejsce pierwszy koncert zespołu po wieloletniej przerwie. Nie brakowało więc wzruszeń i podziękowań fanom za wsparcie. W setliście w porównaniu do poprzednich tegorocznych występów zaszło kilka zmian. Przede wszystkim artyści wykonali pięć kompozycji z ubiegłorocznego "Hunt", w tym siedemnastominutową tytułową suitę, nie eksplorując tym razem brzmień z poprzednich trzech wydawnictw. Michałowi Wojtasowi towarzyszyli na scenie wspaniali muzycy - perkusista Paweł Kowalski, basista Konrad Pajek, klawiszowiec Maciej Caputa oraz żona lidera zespołu grająca na instrumentach perkusyjnych Marta Wojtas.
Hipnotyzujące dźwięki, pełne wrażliwości i przepiękne muzyczne pejzaże, którym także pod względem technicznym niczego nie brakowało sprawiły, że obserwowanie i słuchanie Amaroka na scenie było czymś więcej niż udziałem w świetnym koncercie - stało się doznaniem niemal duchowym. Podobnie jak podczas lutowego występu w Warszawie również i tym razem "Nuke" wspólnie z Michałem zaśpiewał Colin Bass, zbierając od publiczności gorące owacje.
Pretekstem do kolejnych odwiedzin Colina w Polsce stała się dwudziesta rocznica ukazania się na rynku "An Outcast Of The Islands" i winylowa premiera tego przełomowego dla artysty wydawnictwa. Podobnie jak w Progresji, sekcją rytmiczną artysty stali się muzycy Amaroka. Trzeba przyznać, że basista i jego polscy przyjaciele świetnie uzupełniają się i bardzo dobrze rozumieją na scenie. Zdolni muzycy mimo krótkiego czasu na przygotowanie repertuaru zaprezentowali się bardzo dobrze, wzbogacając kompozycje Bassa swoimi partiami. Występowi towarzyszyła bardzo rodzinna atmosfera - artyści uśmiechali się do siebie, czerpiąc radość ze wspólnego grania. Nie brakowało także sytuacyjnych żartów i błyskotliwych zapowiedzi Colina.
Świetny wokalista, lecz przede wszystkim ciepły, przesympatyczny człowiek obdarzony nietuzinkowym poczuciem humoru także i tym razem ciekawie opowiadał o kulisach powstawania poszczególnych utworów, wspominał minione czasy i uśmiechał się do fanów. Mimo upływu lat wciąż nie brakowało mu scenicznej energii i szczerej radości. Na szczególną uwagę zasługuje także udział gości - w swoim ulubionym utworze Bassa, "As Far As I Can See" na perkusji zagrał gitarzysta Collage, Michał Kirmuć, a w poruszającym "Goodbye To Albion" brawurowo zaprezentował się Jacek Zasada, który zagrał partię fletu także na albumie. Muzyk był niezwykle wzruszony możliwością wspólnego wykonania kompozycji po latach. Poza utworami z rocznicowej płyty, które zdominowały repertuar można było usłyszeć także zagrany na bis skoczny "Your Love Is Stranger Than Mine" z repertuaru Camel oraz kompozycje z "At Wild\'s End" oraz "In The Meantime"
Po koncercie nadarzyła się okazja, by zakupić płyty, koszulki i spotkać się z artystami. Colin Bass bardzo chętnie pytał o wrażenia z występu, opowiadał o swoich odczuciach, podpisywał pamiątki i pozował do zdjęć, podobnie jak muzycy Amaroka. Był to bardzo miły wieczór, który z pewnością nieprędko się powtórzy.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
BIRDPEN
29.11.2018, Poznań, Meskalina
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
29.11.2018
Małe, kameralne koncerty zapadają w pamięci najbardziej. Niewielka klubowa sala, która może pomieścić niespełna sto osób, niska scena i zespół na wyciągnięcie ręki tworzą niepowtarzalny klimat, umożliwiający bezpośredni kontakt artysty z publicznością. Do takich miejsc należy zlokalizowana w centrum przepięknego poznańskiego Starego Rynku klubokawiarnia Meskalina, którą w miniony czwartek odwiedził zespół Birdpen.
Dave Pen i Mike Bird świętują w tym roku piętnastolecie wspólnej działalności. Z tej okazji postanowili wybrać się w trasę koncertową, w ramach której zawitali także do Polski na trzy występy - w Poznaniu, Warszawie i Krakowie, podczas których można było przekonać się, jak na żywo sprawdzi się materiał z piątego albumu zespołu "There\'s Someting Wrong With Everything", o którym miałam przyjemność już opowiedzieć wam kilka tygodni temu.
Koncertowo Birdpen z duetu stał się kwintetem - śpiewającym i grającym na gitarach i klawiszach Birdowi i Penowi towarzyszyli na scenie basista, perkusista i klawiszowiec, dzięki czemu brzmienie zespołu stało się pełniejsze, bardziej selektywne i wyraziste. Muzycy podczas swojego ponad półtoragodzinnego występu zaprezentowali większość kompozycji z piątej płyty, uzupełniając koncertową setlistę o ulubione kompozycje z poprzednich wydawnictw, takie jak "Tookit", "The Chairman", "Off", czy "Like A Mountain", łącząc transowe elektroniczne zapętlenia z gitarowymi szaleństwami, tanecznym pulsem i lekkimi, wpadającymi w ucho melodiami.
Muzyka Birdpen, podobnie jak twórczość Archive pełna jest kontrastów i ukrytych znaczeń. Pop spotyka tu elektronikę, muzykę eksperymentalną, shoegaze, rock alternatywny i rock progresywny. Bardzo istotną rolę pełnią tu także teksty, traktujące o kondycji współczesnego świata i ukazujące jego problemy w ironiczny sposób. Wsłuchanie się w słowa każdego z utworów skłania do refleksji i pozwala spojrzeć na życie z innej perspektywy. Było to możliwe podczas koncertu dzięki selektywnemu nagłośnieniu. Głosy Dave\'a i Mike\'a świetnie współbrzmiały i były fantastycznym uzupełnieniem różnorodnej, bardzo ciekawej muzyki. Występ stanowił spójną całość. Każdy z członków zespołu dał z siebie wszystko, za co zgromadzona publiczność nagrodziła ich gromkimi owacjami.
W Meskalinie panowała tego wieczoru fantastyczna atmosfera. Muzycy i fani uśmiechali się do siebie, wymieniając się koncertową energią. Ze strony artystów poza "dziękuję" nie padło zbyt wiele słów, jednak nie było takiej potrzeby. Słuchacze kołysali się w rytm płynących ze sceny dźwięków, niektórzy nawet bardzo sprawnie tańczyli, a także chętnie wspierali zespół oklaskami i okrzykami. Szczególnie energetycznie wypadł zaprezentowany na bis "Off", w którym fani wspólnie klaskali z Dave\'m oraz wieńczący koncert "Only The Names Change" z psychodelicznym odjazdem w finałowej części.
Brytyjscy muzycy śpiewają na nowej płycie, że "zawsze musi być coś nie tak". Tym razem jednak na przekór wszystko przebiegło zgodnie z planem - klub otwarto o czasie, koncert rozpoczął się z praktycznie niezauważalnym, minimalnym opóźnieniem, zespół był w dobrej formie, a fani bawili się świetnie. Oby takich koncertów było jak najwięcej.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
PETER MURPHY / DAVID J
26.11.2018, Wrocław, Centrum Koncertowe A2
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
26.11.2018
Peter Murphy i David J - 40 lat Bauhaus
Co jest najważniejsze podczas wydarzenia kulturalnego? Takie lub pokrewne pytanie powinien sobie zadać każdy uczestnik koncertu, spektaklu teatralnego, wystawy czy seansu kinowego. Jedyną słuszną odpowiedzią jest bezpieczeństwo wszystkich zgromadzonych w miejscu imprezy masowej. Okazuje się jednak, że nie wszyscy są niestety tego świadomi...
W poniedziałkowy wieczór we wrocławskim klubie A2 odbyło się wydarzenie historyczne - po raz pierwszy w Polsce na żywo zabrzmiały utwory Bauhaus za sprawą wokalisty Petera Murphy\'ego i basisty zespołu Davida J. Towarzyszyli im gitarzysta i perkusista już spoza oryginalnego składu. Prekursorów rocka gotyckiego i nowej fali lat osiemdziesiątych przedstawił polskim fanom przed laty Tomasz Beksiński, muzyczny odkrywca i pomysłodawca jednej z najciekawszych w historii radiowej Trójki audycji "Trójka Pod Księżycem". Zrządzeniem losu wydarzenie miało miejsce dokładnie w dniu sześćdziesiątych urodzin nieodżałowanego, zmarłego tragicznie redaktora i mogło stać się wspaniałą koncertową okazją do wspólnego upamiętnienia jego wkładu w muzyczny rozwój słuchaczy. To, co wydarzyło się w klubie w poniedziałkowy wieczór zamiast koncertu przypominało jednak imprezę dla niewymagających bywalców imprezowych klubów, których głównym celem jest nie słuchanie i podziwianie artysty na scenie, lecz chęć napicia się i zainicjowania rozróby.
Trudno napisać cokolwiek o zaprezentowanych przez artystów utworach, ponieważ jakość nagłośnienia pozostawiała bardzo wiele do życzenia, w związku z czym we wszechobecnym jazgocie nie dało się zrozumieć ani słów śpiewanych przez Petera, ani wychwycić brzmienie poszczególnych instrumentów i mieć pewność, która kompozycja Bauhaus właśnie wybrzmiała. Nie pomagały nawet profesjonalne zatyczki wytłumiające poszczególne instrumenty, których często używają na koncertach muzycy i członkowie ekipy technicznej. Jedynym, co dało się zauważyć był fakt, że Murphy\'ego rozpierała energia - dawał z siebie wszystko skacząc po głośnikach i wykrzykując do mikrofonu.
Zaskakujące było także zachowanie uczestników koncertu, którzy zamiast ustawić się kulturalnie obok siebie pchali się na siebie wzajemnie, wyrywając sobie miejsca pod barierkami i wyzywając się, z czym nie spotkałam się nigdy wcześniej (średnio w ciągu roku jestem na pięćdziesięciu koncertach). Bardzo możliwe, że z braku doświadczenia w organizacji dużych wydarzeń sprzedano zbyt dużo biletów na wydarzenie. Nie zmienia to jednak faktu, że notorycznie wykłócający się między sobą ludzie i tratujący się wzajemnie (co nie ma nic wspólnego z pogo) nie zostali uspokojeni przez ochronę, która nie bardzo wiedziała, jak poradzić sobie z zapewnieniem bezpieczeństwa na koncercie.
Opryskliwi, niemili, reagujący agresją na agresję pracownicy służb porządkowych wykazali się dużą niekonsekwencją w swojej pracy, przy wejściu najpierw sprawdzając każdego z uczestników koncertu bardzo skrupulatnie, włącznie z obmacywaniem w poszukiwaniu przemycanych pod garderobą chociażby narkotyków, a następnie nie reagując na prośby o pomoc osób z pierwszego rzędu, doprowadzając niektórych fanów do konieczności opuszczenia terenu imprezy w trosce o własne bezpieczeństwo.
Kolejnym minusem okazała się całkowita dezinformacja w sprawie tak zwanej koncertowej "czasówki". Rozpoczęcie wydarzenia było przesuwane dwa razy, najpierw o 15 minut wcześniej niż pierwotnie zaplanowano, by ostatecznie wystartować 30 minut po czasie planowanym pierwotnie. Trudno orzec, czy w przypadku spóźnienia zawinił organizator, czy też artyści, liczy się jednak sam fakt braku szacunku do słuchaczy.
W obecnej sytuacji trudno przejść obojętnie również obok organizacji spotkania z artystami, które odbyło się dwie godziny przed planowanym otwarciem bram na koncert. Nie dość, że możliwość udziału w próbie i otrzymania autografów była dodatkowo płatna o całą wartość biletu, co niestety staje się domeną większości współczesnych koncertów, to na domiar złego nie podano informacji o tym, że wraz z bonusowym biletem fan otrzyma możliwość wejścia do klubu szybciej niż posiadacz standardowego biletu, dzięki czemu będzie mógł stanąć możliwie blisko sceny. W tym przypadku ochrona wykazała się również niekonsekwencją, zmuszając część słuchaczy do wyjścia z klubu po spotkaniu zgodnie z pierwotnym planem, części zaś pozwalając pozostać w ciepłym pomieszczeniu do rozpoczęcia koncertu.
Wyjątkowo okrutną dla osób, które zjawiły się pod klubem na kilka godzin przed otwarciem bram była konieczność pozostania na mrozie aż do około dziewiętnastej podczas gdy inni fani z dodatkowym biletem bez wcześniejszej zapowiedzi mogli rozgrzać się w środku. Co więcej, rozdział pomiędzy biletem zwykłym i tym na spotkanie z artystami był bardzo mętny, czego dowodem jest przybycie pod klub osoby z ważną wejściówką na samo spotkanie, podczas gdy planowała ona sam udział w koncercie, dzięki czemu stał się on bezużyteczny i naraził ją na dodatkowy wydatek.
Pierwszy koncert 1/2 Bauhaus w Polsce przejdzie więc do historii jako zdecydowanie nieudany. Wielka szkoda.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
EDITORS
25.11.2018, Warszawa, Torwar
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
25.11.2018
Czekałam na ten koncert kilkanaście lat, od momentu, gdy zaczęłam świadomie odkrywać brytyjską muzykę. Oglądając nałogowo MTV2 zapoznawałam się z twórczością indie rockowych zespołów na czele z Muse, Arctic Monkeys, Franz Ferdinand i Editors. Każdy z nich widziałam i słyszałam już w poprzednich latach warunkach festiwalowych, natomiast w przypadku osobnego występu miałam szansę doświadczyć na żywo jedynie koncertu pierwszego z wymienionych, w łódzkiej Atlas Arenie w 2012 roku. W minioną niedzielę nadarzyła się okazja, by spełnić swoje drugie marzenie jeszcze z czasów szkolnych i wybrać się na koncert Editors.
Brytyjski kwintet powrócił do Polski po kwietniowych występach w Warszawie i Krakowie, promujących szósty album "Violence", który został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez fanów, jak i muzyczne media, łącząc ambitny pop rodem z lat osiemdziesiątych z rockową energią i absolutnie wyjątkowym wokalem Toma Smitha. Przez kilkanaście lat działalności muzycy wypracowali własny styl, którego kwintesencją jest wspomniany album, będący wypadkową pomiędzy transowością i tanecznością generowaną przez klawiszowe motywy, porywającymi gitarowymi pasażami, przebojowym pulsem sekcji rytmicznej oraz ekspresyjnego głosu wokalisty, który z nieskrywaną łatwością potrafi przejść od głębokiego barytonu do porywającego lekkością falsetu.
Warszawski występ Editors można właściwie streścić w trzech słowach: euforia, energia, emocje. Zespół ma w Polsce armię oddanych fanów, która podczas koncertu dawała z siebie wszystko, entuzjastycznie reagując na płynące ze sceny dźwięki - skacząc, klaszcząc, wspólnie śpiewając teksty i wiwatując po kilku taktach poszczególnych utworów. Nikt nie musiał nikogo na siłę zachęcać do zabawy - reakcje były w pełni naturalne. Ze strony zespołu nie padło wiele słów poza angielskimi i polskimi podziękowaniami, jednak nie było takiej potrzeby - liczyła się przede wszystkim muzyka i chemia między artystami i fanami. Uśmiech nie schodził z twarzy jednych i drugich, a członkowie zespołu wymieniali między sobą porozumiewawcze spojrzenia wiedząc, że grają dla świadomej, kochającej ich publiczności.
Tom Smith jak zwykle szalał za mikrofonem, wykonując swój niepowtarzalny taniec i przyprawiając o dreszcze ekscytacji krystalicznie czystą barwą swojego głosu. Wtórowali mu wokalnie basista Russell Leetch oraz grający na gitarze i klawiszach Elliott Williams, który przeżywał wszystkie kompozycje razem z Tomem, śpiewając nawet wtedy, gdy nie przewidywała tego struktura utworu. Gitarową energią dzielił się z fanami Justin Lockey, a na perkusji grał niezastąpiony Ed Lay, co rusz obdarzający słuchaczy szczerym uśmiechem.
Każdy z albumów miał w koncertowej setliście swoich reprezentantów, dzięki czemu fani starszych i nowszych płyt mogli znaleźć coś dla siebie. Dzięki selektywnemu nagłośnieniu świetnie zabrzmiały zarówno oparte na mocnych beatach i transowej elektronice nowsze nagrania na czele z kipiącym agresywną energią "Violence", płynnie łączącym się z eterycznym, rozdzierającym serce "No Harm", opowiadającym o korporacyjnym wyścigu szczurów "Magazine" oraz porywającym do tańca "Papillon", jak i gitarowe kompozycje, zarówno te bardziej dynamiczne, a także te snujące się nostalgicznie.
Muzycy rozpoczęli przepięknym "The Boxer", a zakończyli równie urokliwym "Smokers Outside The Hospital Doors", który ze spokojnego, kameralnego utworu w ciągu kilku minut rozrósł się do stadionowego hymnu. Rewelacyjnie zabrzmiał "Salvation", który zyskał nową aranżację opartą na brzmieniu pianina i perkusji, "Ocean Of Night", potężny "Hallelujah (So Low), zaśpiewany wspólnie przez fanów "A Ton Of Love" oraz reprezentanci pierwszych dwóch albumów na czele z takimi hitami, jak "Munich", "All Sparks", "An End Has A Start", "Blood" i "Bullets".
Muzyce towarzyszyła bardzo dobra oprawa świetlna, zaś tył sceny podczas całego występu zdobiła okładka najnowszego albumu autorstwa świetnego izraelskiego fotografa i reżysera Rahi Rezvani, współpracownika zespołu od czasów albumu "In Dream".
Koncertowo Editors są sprawnie działającym, kipiącym energią organizmem, w którym wszystkie części zgodnie pracują na wspólne, wyjątkowe brzmienie. To przede wszystkim jednak grupa przyjaciół, która mimo wielu lat wspólnego grania wciąż czerpie radość z pisania świetnych piosenek. Muzycy zaprzyjaźnili się także z triem Vök, który towarzyszył im jako support na początku trasy. Ich ostatnim wspólnym występem z Editors był warszawski koncert. Sympatyczni Islandczycy, na czele których stoi wokalistka, gitarzystka i kompozytorka Margrét Rán Magnúsdóttir zaprezentowali trzydziestominutowy przegląd swojej twórczości opartej na dance-popowej stylistyce, a po koncercie chętnie witali się z fanami, podpisywali płyty i pozowali do wspólnych zdjęć.
Warto dodać także, że tym razem organizatorzy spisali się na medal. Okolice Torwaru zabezpieczała policja, sympatyczni ochroniarze udzielali fanom wszelkich niezbędnych informacji, a także dbali o bezpieczeństwo zgromadzonych. Po występie zaś pomagali w rozdawaniu fanom setlist i gitarowych kostek. W przeciwieństwie do koncertu Bauhaus uczestnicy nie przeszkadzali sobie i potrafili się wspólnie bawić, szanując się wzajemnie niezależnie od tego, czy dana osoba czuła potrzebę ekspresyjnego wyrażania emocji, czy wolała słuchać w spokoju. Ponadto koncerty rozpoczęły się i zakończyły zgodnie z planem, umożliwiając fanom sprawny powrót do domu.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
ANTIMATTER
13.11.2018, Gdańsk, Protokultura
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
13.11.2018
"Mówi się, że bycie muzykiem jest w dzisiejszych czasach nieopłacalne. Okazuje się, ze to nieprawda, dzięki takim ludziom jak wy. Dziękuję, że przybyliście dziś do Protokultury. Do zobaczenia następnym razem!" Tymi słowami Mick Moss żegnał się z publicznością po fantastycznym koncercie Antimatter w gdańskim przystoczniowym klubie, gdzie zespół wystąpił już po raz trzeci. Po koncertach w październiku 2015 roku i marcu 2017 roku, tym razem nadarzyła się okazja do promocji świeżo wydanej, ósmej płyty projektu.
Jak wspominałam już kilka dni temu "Black Market Enlightenment" to spójna muzyczna autobiograficzna opowieść o najbardziej mrocznym i dynamicznym okresie życia Micka Mossa. Na wydawnictwo składa się dziewięć łączących się ze sobą utworów, w których charakterystyczna dla twórczości Antimatter mroczna melancholia i refleksyjność zawarta w pięknie płynących partiach gitar kontrastuje z perkusyjną dynamiką i elektronicznymi eksperymentami. Podczas wtorkowego koncertu zabrzmiały cztery z nich, co prawda bez orientalnych smaczków oraz partii fletu i saksofonu, lecz za to w pełnych energii, rockowych aranżacjach. Nie zabrakło także kompozycji z „The Judas Table", kilku starszych nagrań na czele z „Paranovą" i zagranym na bis „Leaving Eden", a także coveru Pink Floyd „Welcome To The Machine", w mrocznej, tajemniczej wersji.
W koncertowej odsłonie Antimatter z solowego studyjnego projektu rozrasta się do rozmiarów kwartetu. Grającemu na Fenderze i śpiewającemu Mossowi na scenie towarzyszy czarujący przepięknymi solówkami gitarzysta prowadzący oraz dwuosobowa sekcja rytmiczna. Głębokie teksty, wyjątkowy głos, ciekawe partie gitar, basu i perkusji, długie, rozwijające się kompozycje -- wszystko to można było usłyszeć we wtorek w Protokulturze. Kilkanaście zaprezentowanych utworów emanowało paletą emocji, począwszy od relaksujących, snujących się melodii, przez skłaniające do refleksji, pełne melancholii brzmienia aż po ocierające się o metal ściany dźwięku i galopady.
Prawie dwugodzinny występ odbył się w kameralnej, momentami wręcz intymnej atmosferze. Nieduże rozmiary koncertowej sali i mała scena pozbawiona barierek sprawiły, że publiczność mogła podejść bezpośrednio do artystów i wymieniać z nimi koncertową energię. Moss i towarzyszący mu przyjaciele mieli świetny kontakt z fanami i wyraźnie widoczne było, że czują się na scenie świetnie. Uśmiechali się do siebie i wymieniali porozumiewawcze spojrzenia widząc entuzjastyczne reakcje słuchaczy na płynące ze sceny dźwięki. Część fanów rytmicznie kołysała się w rytm dźwięków, część tańczyła, a jeszcze inni przeżywali występ głęboko w środku, wpatrując się bacznie w muzyków. Artyści nie szczędzili im pochwał i podziękowań, także w języku polskim, kłaniając się nisko.
Wszyscy, którzy zjawili się w Protokulturze odpowiednio wcześniej mieli niepowtarzalną okazję wziąć udział w próbie zespołu i nie tylko poobserwować jak zespół rozkłada na scenie instrumenty, lecz usłyszeć także np. brawurową wersję „Baby One More Time", gitarowe, niczym nieskrępowane improwizacje oraz zespołowe wykonanie „Paranovy". Muzycy zadbali o prawidłowe ustawienie nagłośnienia, dzięki czemu można było czerpać pełnię przyjemności z koncertu.
Każda wizyta Antimatter w Polsce jest wyjątkowa także dzięki temu, że mimo długiego scenicznego stażu Mick Moss pozostaje w pełni sobą. Koncerty są formą podziękowania fanom za wieloletnie wsparcie. Muzyk nie zabiega o nadmierny medialny rozgłos i nie promuje się na siłę. Od lat po prostu nagrywa świetne płyty, poruszając serca wrażliwych słuchaczy. Przed występami i po ich zakończeniu przechadza się po koncertowym klubie i jego otoczeniu, nie uciekając od ludzi, dzięki czemu można bez problemu do niego podejść i zamienić kilka słów. Po koncercie osobiście sprzedaje koszulki i płyty, chętnie pozuje do zdjęć, rozmawia, a nawet wspólnie pije piwo z fanami. To nie tylko wrażliwy na piękno artysta, lecz przede wszystkim bardzo miły i ciepły człowiek, z którym każda możliwość spotkania to prawdziwa przyjemność.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
RIVERSIDE / WALFAD / SPIRAL
13.10.2018, Gdańsk, B90 / Poznań, Tama
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
13.10.2018
WASTELAND TOUR 2018 Fani Riverside są jak duża rodzina, która regularnie spotyka się na koncertach ukochanego zespołu, by wspólnie przeżywać emocje z nimi związane -- do takiego wniosku można było dojść obserwując wydarzenia toczące się w piątkowy wieczór w gdańskim B90 oraz sobotni w poznańskiej Tamie. Po empikowych spotkaniach z cyklu „Meet & Greet" przyszedł czas na polską część europejskiej trasy Wasteland Tour, która rozpoczęła się w miniony piątek w jednym z największych polskich koncertowych klubów.
Każdy, kto miał nadzieję na zakup biletów w dniu wydarzenia bardzo srogo się rozczarował -- wejściówki zarówno na gdański jak i poznański występ na kilkanaście dni przed terminem zostały wyprzedane. Nie ma w tym nic zaskakującego -- "Wasteland" już w dniu premiery rozszedł się w ogromnej liczbie egzemplarzy zarówno w wersji kompaktowej, jak i winylowej, kilkanaście dni później stając się najchętniej kupowaną płytą w Polsce.
Stęsknieni za muzykami sympatycy wyrafinowanych dźwięków o progresywnym zabarwieniu już na ponad godzinę przed otwarciem bram gromadzili się licznie pod drzwiami obu klubów, w pełnym radości napięciu oczekując na rozpoczęcie wydarzeń i zastanawiając się, co usłyszą i zobaczą tym razem. Tuż przed trasą lider zespołu, Mariusz Duda bardzo intrygująco zapowiadał zmiany i dotrzymał słowa - było inaczej niż dotychczas - bardzo widowiskowo i bardzo ciekawie.
Riverside to perfekcjoniści. Zespół bardzo skrupulatnie przygotował się do występów, zabierając ze sobą nie tylko własnego dźwiękowca, lecz także całe oświetlenie i nagłośnienie sceny, które przed każdym koncertem było montowane w klubie. Sami muzycy szczególnie przed gdańskim występem przeprowadzili bardzo długą próbę, wnikliwie analizując układ setlisty i dopracowując aranżacje kompozycji tak, aby starsze nagrania były spójne zarówno muzycznie jak i lirycznie z koncepcją albumu "Wasteland". Wszyscy, którzy zjawili się w B90 i Tamie poza praktycznie wszystkimi nowymi utworami z drobnym wyjątkiem, o którym później, usłyszeli dawno niewykonywane na żywo trzy kompozycje z "Out Of Myself", a także reprezentantów kolejnych albumów poza "Shrine Of New Generation Slaves". Wspaniałym zaskoczeniem była również fantastyczna aranżacja "Forgotten Land". Wykonanie utworów z fonograficznego debiutu miało dodatkowo symboliczny wydźwięk nawiązujący do początku nowego zespołowego rozdziału.
Co więcej, z tyłu sceny pojawiły się dwa ekrany, na których wyświetlały się wizualizacje, a fragmenty występu rejestrował kamerzysta. Artyści poprosili też fanów o nieużywanie telefonów komórkowych, nie zakazując tego całkowicie jak Jack White czy King Crimson, lecz odwołując się do dobrego wyczucia i nie nagrywania występu wątpliwej jakości sprzętem i odbierania przyjemności słuchania innym uczestnikom wydarzenia. Dźwięk podczas obu występów pozostawał bez zarzutu, co sprawiło, że można było w pełni cieszyć się toczącymi się na scenie wydarzeniami.
Wprowadzeniem do obu ponad dwugodzinnych koncertów była hipnotyzująca ścieżka dźwiękowa. Skrzek ptaków, dźwięki skrzypiec, szczypta elektroniki i psychodeliczne szumy bardzo dobrze wprowadziły w pustynny, post apokaliptyczny klimat wieczoru. Po klikunastominutowym transie następowało potężne uderzenie w postaci "Acid Rain" i "Vale Of Tears", a później na zmianę starsze i nowsze nagrania - każde z nich w pełnej energii aranżacji, gdzie zamiast charakterystycznego dla rocka progresywnego dialogu instrumentów dominowały mocne basowe riffy, perkusyjne galopady, klawiszowe szaleństwa oraz podkreślające atmosferę ciekawe partie gitar, nawiązujące do dynamiki utworów z pierwszej zespołowej trylogii "Reality Dream" oraz albumu "Anno Domini High Definition".
Takie brzmienia stanowiły świetną podstawę do wspólnej zabawy publiczności, która chętnie reagowała na zachęty muzyków do rytmicznego klaskania czy machania głowami. Fani stali się także bardzo pomocnym wsparciem wokalnym dla Mariusza, z ochotą przyłączając się do chóralnego odśpiewania "ooo", "aaa" czy też wybranych wersów np. kompozycji "Lost" czy kultowego już refrenu "O2 Panic Room". Szczególnie udanie wypadła współpraca w Poznaniu, gdzie dzięki stosunkowo niedużej pojemności sali i bliskości słuchaczy i artystów wytworzyła się między nimi niezwykła chemia, która sprawiła, że koncert w Tamie był dla wszystkich obecnych doświadczeniem wręcz mistycznym. Muzycy i fani uśmiechali się do siebie wzajemnie, wymieniając się koncertową energią. Mariusz podkreślał także znaczenie tej trasy, mającej zakończyć z klasą zespołową żałobę po śmierci Piotra Grudzińskiego.
Nie brakowało też charakterystycznej dla Riverside melancholii i momentów refleksji, jak choćby w przepięknie zaśpiewanym niższym głosem przez wokalistę "Guardian Angel", rozpoczynającym bis "The Night Before" czy też wieńczącym go "River Down Below", który u niejednego widza wywołał wzruszenie. Warto podkreślić także, że w tej kompozycji Mariusz zagrał na gitarze akustycznej, a na basie wsparł go znany z Blindead Matteo Bassoli, który pełni też funkcję technicznego Riverside. Fani w Gdańsku na start trasy dostali dodatkowy bonus w postaci wydłużonej, porywającej wersji "The Day After". Widowisku towarzyszyły wizualizacje ukazujące głównie pustynne krajobrazy oraz wspaniale dobrane światła. Po zakończeniu występów muzycy długo kłaniali się i nie ukrywali wzruszenia fantastycznym przyjęciem, w Poznaniu przybijając nawet piątki z fanami w pierwszym rzędzie.
Jak to zwykle bywa w przypadku dużych koncertowych tras przed gwiazdą wieczoru zagrali goście specjalni. Tym razem w roli supportów wystąpiły polskie młode, obiecujące grupy - Walfad z Wodzisławia Śląskiego, łączący ciekawe improwizacje z klasycznym "progresywnym" brzmieniem oraz charakterystycznym wokalem i polskimi tekstami, a także rzeszowski Spiral, którego twórczość jest wypadkową malowniczego post rocka, przywołującego na myśl Tides From Nebula oraz dream popu spod znaku Slowdive. Oba zespoły dały z siebie wszystko, a publiczność przyjęła je bardzo ciepło.
Polska trasa Riverside zakończy się 21 października w warszawskiej Hali Koło i będzie to największy dotychczasowy nie festiwalowy występ grupy w naszym kraju. Wasteland Tour na każdym kroku udowadnia, że Mariusz Duda, Michał Łapaj i Piotr Kozieradzki, z koncertowym wsparciem Macieja Mellera są zespołem światowej klasy, zapewniającym słuchaczom najwyższą jakość koncertowych wrażeń. Mimo statusu gwiazd pozostają jednak sobą i mają ogromny szacunek do fanów, dziękując im przy każdej możliwej okazji za wieloletnie wsparcie, dzięki któremu przetrwali, mogli stanąć na nogi i zacząć wszystko od nowa.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
EIVOR / AyOwA
10.10.2018, Gdańsk, Teatr Szekspirowski
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
10.10.2018
Gdański Teatr Szekspirowski to wyjątkowe miejsce na muzycznej mapie Polski. Ciekawy architektonicznie budynek w otoczeniu gdańskiej starówki, przepiękne usytuowanie miejsc dla widzów, doskonałe nagłośnienie i niezwykły klimat wnętrza wprawiają każdego występującego tam artystę w zachwyt. Tak było chociażby w przypadku duńskiego zespołu Sleep Party People i norweskiej Wardruny, którzy nie ukrywali swojej ogromnej radości z pobytu w tym przepięknym miejscu. Słowa podziwu padały ze sceny kilkukrotnie również w minioną środę podczas koncertu farerskiej wokalistki Eivor, która w Gdańsku rozpoczęła swoją kilkudniową trasę po Polsce.
Na ten wieczór czekało wielu sympatyków nietuzinkowych muzycznych wrażeń. Bilety wyprzedały się na kilka tygodni przed wydarzeniem i bardzo trudno było zdobyć je w ostatniej chwili. Kilka minut po godzinie dwudziestej, gdy wszyscy zajęli już swoje miejsca, na scenie niespodziewanie pojawiła się urocza wokalistka Hannah Schneider i towarzyszący jej multiinstrumentalista z duńskiego duetu AyOwA, pełniący rolę supportu. Przesympatyczni artyści zaprezentowali trzydziestominutowy przegląd swojej twórczości opartej na połączeniu balladowych melodii o folkowym zabarwieniu z elektronicznym pulsem i szczyptą eksperymentalności, wprowadzając słuchaczy w tajemniczą atmosferę wieczoru. Wszystkie wykonane kompozycje zostały zaśpiewane w języku duńskim, co jednak nie stanowiło problemu, gdyż Hannah skrupulatnie wyjaśniała ich znaczenie. Wręcz przeciwnie, był to element, dzięki któremu muzyka zyskała na wyjątkowości. Publiczność przyjęła artystów bardzo ciepło, obdarzając ich gromką owacją.
Eivor rozpoczęła swój występ punktualnie o dwudziestej pierwszej, od pierwszej minuty czarując słuchaczy swoim nietuzinkowym głosem. Zanim jednak stanęła na deskach teatralnej sceny, z głośników popłynęły niezapomniane kompozycje ze ścieżki dźwiękowej serialu "Miasteczko Twin Peaks", które idealnie wpasowały się w klimat sali oraz stylistykę twórczości artystki.
Eivor Pálsdóttir pochodzi z Wysp Owczych - odległego archipelagu wulkanicznych wysp na Morzu Norweskim, pomiędzy Wielką Brytanią, Islandią i Norwegią. To kraina gór, fjordów i zapierających dech najwyższych w Europie klifów - niebezpieczna, dzika, a jednocześnie łagodna i urzekająca pięknem. Taka jest twórczość farerskiej wokalistki, kompozytorki i autorki tekstów, która łączy w sobie nordycki folk, rockową energię, popową przebojowość oraz eksperymentalną elektronikę.
Artystka jest z wykształcenia wokalistką muzyki klasycznej. Występowała w orkiestrze symfonicznej z Wysp Owczych, jak również solowo w operze "Firra" Kristiana Blaka. Dzięki temu potrafi wykorzystywać maksimum możliwości swojego niezwykłego głosu. Śpiewa w języku farerskim, islandzkim i angielskim, wprawiając w zachwyt każdego, kto ma możliwość posłuchania jej na żywo. Dzięki współtworzeniu ścieżki dźwiękowej do serii BBC/Netflix "The Last Kingdom" zyskała ogromną popularność także w Polsce, czego dowodem są wyprzedane koncerty.
Podczas gdańskiego występu zaprezentowała kilkanaście kompozycji, w większości pochodzących z wydanego przed trzema laty przełomowego albumu "Slor", a także dwa zupełnie nowe utwory, kilka nawiązujących do folkowych korzeni oraz cover przeboju Leonarda Cohena "Famous Blue Raincoat", przyznając, że nieżyjący już wybitny kanadyjski poeta i pieśniarz był jej pierwszą i największą inspiracją do tworzenia własnych muzycznych dzieł. Pomiędzy utworami opowiadała o korzeniach powstawania kolejnych wykonywanych piosenek opartych na autentycznych emocjach i przeżyciach, między innymi o utworze "Boxes", który zrodził się w głowie artystki w momencie wyprowadzki z domu.
Na scenie towarzyszyli jej dwaj przyjaciele - klawiszowiec grający także na basie oraz wspierający ją wokalnie perkusista. Sama Eivor poza śpiewem, momentami ocierającym się o jazzowe improwizacje i beatboxing, zachwyciła lekkością gry na gitarze oraz ramowym bębnie, który wykorzystywała w bliższych folkowi kompozycjach, takich jak wykonany acapella na bis wzruszający " Trollabundin". Ponadto ogromne poruszenie wśród publiczności wywołał wspomniany już powyżej cover Leonarda Cohena, wspólnie wykonana z duetem AyOwA przepiękna ballada "True Love" a także porywający "I Tokuni", podczas którego artystka poprosiła widzów o powstanie i zaśpiewanie z nią refrenu.
Słuchacze po każdym wykonanym utworze nagradzali szczerze wzruszoną wokalistkę owacjami, sprawiając, że jeszcze bardziej pokochała występy w Polsce i polską publiczność i schodząc ze sceny obiecała, że powróci do Gdańska już niebawem. Kilka razy podkreślała także swój zachwyt nad teatralną salą, a także znaczenie niezwykłej chemii, która wytworzyła się w trakcie występu między nią a słuchaczami. Po koncercie nadarzyła się okazja, by zamienić z Eivor oraz jej duńskimi przyjaciółmi z grupy AyOwA kilka słów, zakupić płyty, zrobić pamiątkowe zdjęcia i zdobyć autografy. Uściskom i wzruszeniom nie było końca, a każdy fan artystki z pewnością opuszczał Teatr Szekspirowski w pełni usatysfakcjonowany.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
THE PINEAPPLE THIEF / LIZZARD
21.09.2018, Warszawa, Stodoła
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
21.09.2018
"Hey! It\'s great to be back in Warsaw", przywitał się Bruce Soord z tłumem fanów, którzy przybyli w sobotni wieczór na koncert The Pineapple Thief do warszawskiej Stodoły. Muzycy powrócili do stolicy rok po pamiętnym występie w Progresji, aby promować wydany z końcem sierpnia dwunasty album studyjny, drugi nagrany z wybitnym perkusistą Gavinem Harrisonem.
Złośliwcy zwą nowe wcielenie brytyjskiego zespołu "Porcupine Thief" albo "Pineapple Tree", ze względu na podobieństwo dwóch ostatnich płyt do brzmienia legendarnego kwartetu Stevena Wilsona. Jest w tym trochę racji, gdyż styl gry muzyka Porcupine Tree i King Crimson stał się idealnym dopełnieniem melodyjnych i pełnych melancholii utworów i znakiem rozpoznawczym Pineapple Thief.
Muzycy pojawili się na deskach bardzo wysokiej sceny Stodoły kilka minut po godzinie dwudziestej i rozpoczęli z pełnym ogniem, który, gdyby nie fakt, że organizator zdecydował, aby był to koncert siedzący, porwałby publiczność do tańca. Połączenie energetycznych gitarowych riffów, hipnotyzujących, a jednocześnie wpadających w ucho melodii, klawiszowych pejzaży, ubarwionych ciekawymi liniami basu i wybitnymi partiami perkusji oraz naturalnie ciepłą barwą głosu Bruce\'a Soorda spowodowały, że słuchacze od pierwszych minut dali się ponieść dźwiękom, reagując na tyle żywiołowo, na ile pozwoliło im ciasne usadzenie na krzesłach oraz wyjątkowo rygorystyczna tego wieczoru ochrona, która skutecznie tłamsiła wszelkie próby poderwania się z miejsc.
Ochroniarze odpuścili dopiero pod koniec koncertu, pozwalając wykonać widzom ogłuszającą owację na stojąco i podziękować zespołowi za wyjątkowe emocje. Sami muzycy czuli się tego wieczoru na scenie doskonale - uśmiechali się do siebie i toczyli instrumentalne pojedynki. Każdy z pięciu członków zespołu dał z siebie maksimum, zachwycając umiejętnościami technicznymi oraz lekkością grania. Mimo, że ze sceny padło stosunkowo niewiele słów, między fanami i artystami wytworzyła się niesamowita chemia - każda z wykonanych kompozycji nagradzana była oklaskami i okrzykami, a w trakcie utworów osoby nie bujające się, nie tupiące rytmicznie lub nie machające głowami stanowiły zdecydowaną mniejszość. Nie brakowało także fanów nucących melodie, "wspomagających" Soorda i wspierającego go wokalnie basisty Jona Sykesa w chórkach - po sali wielokrotnie niosło się gromkie "uuu" i "ooouuu".
Nagłośnienie w klubie było bez zarzutu - każdy instrument był dobrze słyszalny i nie zagłuszał czystego wokalu lidera Pineapple Thief. Soord z przyjaciółmi sprawnie budowali napięcie szesnastu wykonanych w sobotę kompozycji, łącząc hipnotyzujące melodie z rockową dynamiką i metalowym uderzeniem. Był to spójny, równy występ, w którym nie brakowało zarówno świeżych nagrań z dwóch ostatnich wydawnictw, jak i smaczków dla wiernych fanów z albumów "Magnolia", "Little Man", "Variations On A Dream" oraz "Someone Here Is Missing".
Czystą przyjemnością było słuchanie i oglądanie każdego z muzyków i trudno było na bieżąco decydować się, na kim skupić uwagę w danej chwili, jednakże koncert nie mógłby odbyć się bez jeszcze jednej ważnej osoby -- technicznego zespołu, który stał się prawą ręką Bruce'a oraz grającego fantastyczne solówki Darrana Charlesa. Podobnie jak rok temu praktycznie co utwór przynosił on gitarzystom inne instrumenty. To dzięki jego wsparciu oraz doskonale wykonanej pracy inżyniera dźwięku cały występ mógł zabrzmieć olśniewająco.
Co ważne, pomimo zmiany organizatora koncertowego (rok temu za sprawowanie pieczy nad występami zespołu odpowiadało Wydawnictwo Rock Serwis) i zyskania statusu gwiazdy, stosunek muzyków Pineapple Thief do fanów pozostał niezmiennie ciepły i serdeczny. Nie pojawiły się w sprzedaży specjalne płatne dodatki do biletów, dzięki którym można było zobaczyć się z muzykami, lecz artyści sami chętnie wyszli po występie podpisać płyty i zamienić kilka słów ze słuchaczami. Warto podkreślić także fakt, że koncertowy sklepik zespołu był dobrze zaopatrzony - dostępne były kolekcjonerskie edycje albumów, koszulki, bluzy, a nawet takie rarytasy jak pałeczki Gavina Harrisona oraz książkę z transkrypcjami jego partii w kompozycjach Porcupine Tree wraz z komentarzem perkusisty.
Na koniec dodam jeszcze, że występ gwiazdy wieczoru poprzedził bardzo dobry czterdziestopięciominutowy koncert francuskiego tria LizZard. Muzycy zaprezentowali mieszankę progresywnego malowania dźwiękami oraz rockowej energii. Na wyróżnienie zasługuje tutaj rewelacyjna perkusistka, która swoją charyzmatyczną grą bardzo skutecznie wspierała basistę oraz obdarzonego ciekawym głosem śpiewającego gitarzystę. Słuchacze przyjęli artystów bardzo ciepło i podziękowali im za bardzo dobrą grę długimi oklaskami.
O obu występach można by pisać w nieskończoność, chwaląc poszczególnych członków obu zespołów i zachwycając się brzmieniem każdej z kompozycji, jednakże w żaden sposób nie odda to pełni koncertowych wrażeń, których doświadczyli wszyscy obecni tego wieczoru w Stodole. Pozostaje tylko czekać na kolejne wizyty The Pineapple Thief i LizZard w Polsce, gdyż po tak owacyjnym przyjęciu z pewnością ich nie zabraknie.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
PAIN OF SALVATION / KINGCROW
1.09.2018, Warszawa, Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
1.09.2018
Początek roku szkolnego w Progresji? Brzmi nieźle, prawda? Takie zakończenie wakacji zaproponowało sympatykom rocka progresywnego Wydawnictwo Rock-Serwis, zapraszając fanów nieoczywistych brzmień na koncert Pain Of Salvation. Po doskonałym ubiegłorocznym koncercie na festiwalu Ino-Rock, Szwedzi odwiedzili Polskę ponownie w ramach trasy promującej ubiegłoroczny album "In The Passing Light Of Day".
Jak pisałam w relacji z dziesiątej edycji tego wydarzenia koncerty Pain Of Salvation to emocjonalno-energetyczna dźwiękowa uczta, wypełniona gitarowo-perkusyjnymi, post metalowymi galopadami, które kontrastują z nastrojowymi melodiami i klimatycznymi solówkami. Charakterystyczne zespołowe brzmienie uzupełnia tajemniczy, mroczny głos Daniela Gildenlöwa, który z łatwością potrafi przejść od krzyku do szeptu i czystego, delikatnego śpiewu, jednocześnie wykonując skomplikowane partie gitarowe. Ponadto posiada coraz rzadziej spotykaną umiejętność zahipnotyzowania słuchacza, który razem z nim przeżywa złość, strach, niepewność i uniesienie. Co ważne, bardzo dobrze wokalnie radzą sobie również pozostali czterej zespołowi muzycy, czemu dali wyraz wykonując wspólnie fragment finałowej, tytułowej kompozycji z ostatniej płyty. Perkusista ponadto zaśpiewał partię w rozpoczynającym występ "On A Tuesday".
Z "In The Passing Light Of Day" pojawiło się w sumie pięć fragmentów - do wspomnianych powyżej dołączył dynamiczny, punkowy "Reasons", przebojowy "Meaningless" oraz rewelacyjny, wykonany na koniec podstawowego setu "Full Throttle Tribe", podczas którego nastąpiła fantastyczna interakcja z publicznością, która wręcz kilkukrotnie wykrzyczała refren razem z wokalistą. O historii powstawania płyty i jej zawartości więcej można poczytać tutaj.
W porównaniu do inowrocławskiego występu w setliście zaszło kilka istotnych zmian. "On A Tuesday" został zamieniony miejscami z "Full Throttle Tribe". Podczas dwugodzinnego koncertu pojawiło się więcej kompozycji z wcześniejszych etapów zespołowej twórczości, na czele ze wzruszającym "Pilgrim" z przepiękną partią na elektrycznym kontrabasie oraz brawurowo wykonanym "Disco Queen", podczas którego Progresja na kilka minut z rockowego klubu zmieniła się w wielki kolorowy parkiet.
Wszystkich pięciu członków zespołu rozpierała energia. Wokalista dwoił się i troił, skacząc po scenie, a gitarzysta i basista często zmieniali się miejscami. Ponadto cała trójka uśmiechała się do siebie oraz fanów, a także poruszała w rytm muzyki długimi włosami, co dodatkowo tworzyło klimat występu. Jedynie perkusista i klawiszowiec, grający na podwyższeniach nie mogli zmieniać położenia i dać się w pełni ponieść szaleństwu, gdyż wymagała tego od nich specyfika instrumentów.
Zespół był szczerze wzruszony wspaniałym przyjęciem słuchaczy, którzy przez cały koncert nie ustawali w emocjonalnym wyrażaniu entuzjazmu - skacząc, wspólnie śpiewając i dopingując muzyków. Po zakończeniu występu artyści długo dziękowali i kłaniali się zgromadzonym, rozdawali setlisty, pałeczki i gitarowe kostki. Atmosferę dodatkowo podkreślało bardzo dobre oświetlenie oraz ciekawe elementy wystroju sceny, takie jak kineskopowy telewizor oraz odtwarzacz winyli, który miał swoje przysłowiowe "5 minut" podczas wspomnianego już "Disco Queen".
Na koniec warto wspomnieć, że przed Pain Of Salvation wystąpiła mało znana w Polsce formacja Kingcrow. Włosi zagrali czterdziestopięciominutowy, energetyczny koncert, które wypełniły kompozycje z ukazującego się siódmego albumu grupy "The Persistence" oraz single z poprzednich albumów na czele z "If Only" oraz "Moth". Szczególną uwagę zwracał charyzmatyczny wokalista, który, poza tym, że świetnie śpiewał, bardzo skutecznie zachęcał publiczność do wspólnego rytmicznego klaskania. Był to bardzo dobry, równy występ, w którym progresywne pejzaże przeplatały się z rockową przebojowością i metalowym uderzeniem, przywodzącym na myśl dokonania Leprous. Muzycy bardzo dobrze rozumieli się na scenie i byli zaskoczeni, a zarazem zachwyceni pozytywną reakcją publiczności, w wyniku której najchętniej graliby kolejną godzinę.
Obydwa występy tego wieczoru były przemyślane i spójne, a podziwianie muzyków na scenie było prawdziwą przyjemnością. Wspólna trasa Pain Of Salvation i Kingcrow dopiero się rozpoczęła - po berlińskim i warszawskim koncercie muzycy udali się do Krakowa, skąd wyruszą na południe i zachód Europy. Z pewnością fanów progresywnego metalu czekają tam wieczory pełne emocji i muzycznych uniesień.
fot. Tomasz Ossowski
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com)
INO-ROCK FESTIVAL 2018
25.08.2018, Inowrocław, Teatr Letni
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
25.08.2018
Ostatni weekend wakacji dla fanów progresywnego rocka jak co roku upłynął pod znakiem festiwalu Ino Rock, organizowanego wspólnie przez Wydawnictwo Rock Serwis i Kujawskie Centrum Kultury. Już po raz jedenasty wielbiciele muzycznych pejzaży spotkali się w Teatrze Letnim, zlokalizowanym nieopodal inowrocławskich Tężni Solankowych.
Jak pisałam w ubiegłorocznej relacji z tego wyjątkowego wydarzenia kto przyjedzie na Ino-Rocka raz, ten z pewnością zjawi się tam ponownie i będzie odwiedzał ten festiwal regularnie. Nie inaczej było i tym razem -- wśród publiczności można było spotkać znajome twarze stałych bywalców festiwalu, serdecznych i uśmiechniętych, celebrujących wspólne muzyczne święto.
Tym razem Ino-Rock upłynął pod znakiem rywalizacji polsko-norweskiej. Po raz pierwszy w historii imprezy zagraniczni wykonawcy byli przedstawicielami tylko jednego kraju -- do polskich grup Hipgnosis i Amarok dołączyli gitarzysta Airbag, Bjørn Riis z przyjaciółmi, ubiegłoroczne odkrycie dziennikarzy radia rockserwis.fm -- Soup oraz dobrze znany polskim fanom sekstet Gazpacho.
Bramy Teatru Letniego zostały otwarte punktualnie o godzinie szesnastej. Jak co roku występy artystów poprzedzały zapowiedzi sympatycznego prowadzącego Czwartkowy Czart w rockserwis.fm Marka Anioła, który świetnie odnajduje się w roli konferansjera.
Jak zwykle także nagłośnienie wszystkich pięciu występów pozostawało bez zarzutu. Dźwięk wydobywający się z głośników był czysty i selektywny, a poziom decybeli pozwalał na czerpanie przyjemności z słuchania w dowolnym punkcie terenu festiwalowego -- czy to pod samą sceną, czy też daleko z tyłu w strefie gastronomicznej. Drobne problemy techniczne na początku występu Gazpacho udało się szybko opanować.
Koncertowy maraton otworzył występ Hipgnosis. Jak wspominałam w biografii grupy, twórczości tego krakowskiego zespołu założonego przed czternastoma laty nie sposób jednoznacznie przypisać do konkretnego gatunku. To dźwiękowa wypadkowa inspiracji różnymi kulturami i otaczającymi muzyków brzmieniami, przenosząca słuchaczy w inny wymiar czasoprzestrzeni i zmuszająca do nieszablonowego myślenia. Post metal łączył się tu z elektronicznymi pasażami i gilmourowskimi gitarami. Nad wielowarstwową muzyką górował głos Ani Batko, którą w niektórych fragmentach wspierał growlujący Przemek Nodzeński. Sekcją rytmiczną dowodził zaś znany z audycji „3600 sekund" w rockserwis.fm Sławek Ziemisławski. Muzycy stworzyli niespełna godzinny, bardzo ciekawy dźwiękowy spektakl, któremu brakowało nieco mrocznej atmosfery -- tego rodzaju brzmienia lepiej niż w festiwalowej przestrzeni sprawdzają się w kameralnych klubach. Słuchacze przyjęli jednak zespół bardzo ciepło.
Jako drugi na scenie Teatru Letniego zameldował się zespół Amarok dowodzony przez multiinstrumentalistę i kompozytora Michała Wojtasa. Pomimo równie wczesnej co Hipgnosis pory koncertu muzykom udało się zaczarować publiczność połączeniem progresywnych pejzaży inspirowanych twórczością Pink Floyd i Mike'a Oldfielda ze szczyptą elektroniki, folku i orientu.
Około godzinny set wypełniły kompozycje z ubiegłorocznego „Hunt" (recenzja) oraz zamykającego pierwszą trylogię zespołu albumu „Metanoia". Jak pisałam w relacji z koncertu na Warsaw Prog Days Michał Wojtas obdarzony jest bardzo ciepłym głosem o miękkiej barwie, niezwykłą muzyczną wrażliwością i zasługującymi na szacunek zdolnościami technicznymi. Muzyk co rusz zaskakiwał zgromadzonych improwizacjami na gitarze, a także umiejętnością gry na nietypowych dla muzyki rockowej instrumentach jak fisharmonia i theremin. Tym razem zespół wystąpił w nieco zmienionym w stosunku do lutowego koncertu składzie -- klawiszowca Macieja Caputę zastąpił Michał Kirmuć, który na co dzień jest gitarzystą zespołu Collage. Na instrumentach perkusyjnych zagrała żona Michała, Marta Wojtas, na perkusji improwizował Paweł Kowalski, a na basie Konrad Pajek, który fantastycznie poradził sobie także z zastąpieniem wokalnym Mariusza Dudy w „Idyll" i Colina Bassa w „Nuke".
Gdy nad amfiteatrem zapadał zmrok, norweską muzyczną sztafetę zapoczątkował Bjørn Riis. Gitarzysta Airbag przyjechał do Inowrocławia, aby promować swoją solową twórczość, a przede wszystkim wydaną w lutym EPkę „Coming Home" (recenzja), będącą suplementem do albumu „Forever Comes To An End". Nie zabrakło także kompozycji z repertuaru macierzystej formacji artysty. Na kilka dni przed festiwalem jego występ stanął pod znakiem zapytania -- facebook'ową społeczność obiegła wieść o śmierci matki gitarzysty. Mimo rodzinnej tragedii muzyk jednak zdecydował się wystąpić i stanął na wysokości zadania, za co należy mu się największy podziw. Zadedykował zmarłej poruszającą kompozycję „Where Are You Now", podczas wykonywania której łamał mu się głos. Publiczność zgotowała gitarzyście i towarzyszącym mu muzykom gorące przyjęcie. Artyści zagrali równy, solidny półtoragodzinny set wypełniony melancholijnymi pejzażami i rockową energią.
Soup to projekt multiinstumentalisty Erlenda Vikena, który od kilku lat jest kwintetem. Norwegowie odwiedzili Polskę po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni. Wielu uczestników Ino-Rocka przyjechało na festiwal właśnie dla nich, co wyraźnie dało się odczuć podczas ich występu - najlepszego tego dnia w Teatrze Letnim i zdecydowanie za krótkiego.
Klimatyczne oświetlenie, wyświetlająca się na ekranie doskonała okładka albumu „Remedies" autorstwa współpracownika Stevena Wilsona Lasse Hoile, rewelacyjne budowanie napięcia, ujmująca wręcz skromność lidera schowanego za zestawem instrumentów klawiszowych i szczere wzruszenie muzyków - wszystko to było jedynie dodatkiem do dźwięków, które na nieco ponad godzinę wypełniły inowrocławski amfiteatr.
O samej muzyce można by pisać tutaj godzinami, gdyż wymyka się gatunkowym klasyfikacjom. Jak pisałam w podsumowaniu roku 2017, Viken posiada niesamowite zdolności łączenia ze sobą nieoczywistych dźwięków, składających się na barwne pejzaże, przenoszące słuchaczy w świat marzeń i snów. Tak też brzmiał ten występ, który wypełniły post rockowe ściany dźwięku, progresywno-psychodeliczne odloty, odrobina przebojowości i fantastyczny głos wokalisty.
Na finał i tak już bardzo intensywnego wieczoru inorockową publiczność mieszanką gilmourowskiej melacholii i ciekawych opowieści uraczyli muzycy Gazpacho. Podczas swojego dwunastego występu w Polsce sesktet z Oslo zaprezentował nagrania z ukochanych przez fanów albumów „Night", „March Of Ghosts" i „Tick Tock" oraz najnowszego wydawnictwa „Soyuz", które zainspirował tragiczny lot radzieckiego statku kosmicznego Sojuz 1 (więcej na temat płyty przeczytasz tutaj). Z niebanalnymi dźwiękami, w których oprócz perkusyjnych galopad, klawiszowych pasaży i gitarowo - basowej energii rozbrzmiewały skrzypce i mandolina fantastycznie współgrały dopasowane światła i bardzo ciekawe wizualizacje.
Jedenasta edycja festiwalu, mimo, że nie jubileuszowa, poza wspaniałymi koncertami, była wyjątkowa jeszcze z dwóch powodów -- po pierwsze był to bodaj pierwszy w historii Ino-Rock, podczas którego pojawiły się krople deszczu, a po drugie dla głównego sprawcy festiwalowego zamieszania, cenionego radiowego redaktora i szefa wydawnictwa Rock-Serwis Piotra Kosińskiego przyjaciele i współpracownicy przygotowali niespodziankę w postaci ceremonii oficjalnych podziękowań za organizację koncertów na scenie -- wzruszony i zaskoczony promotor z pewnością zapamięta ten moment na długo.
Zapraszam także do obejrzenia galerii zdjęć z festiwalu autorstwa Tomasza Ossowskiego:
1. Hipgnosis
2. Amarok
4. Soup
5. Gazpacho
Oryginał tekstu pochodzi ze strony: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com/.
PROG IN PARK II / PROG IN PROGRESJA
18.08.2018, Warszawa, Klub Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
18.08.2018
Knock Out Productions w kontekście organizacji Prog In Park może mówić o prawdziwym pechu. Gdy Sons Of Apollo odwołali swoją europejską trasę koncertową druga edycja festiwalu stanęła pod znakiem zapytania. Pomimo wypadnięcia z line upu na niecały miesiąc przed imprezą jednego z headlinerów, wydarzenie w nowej odsłonie odbyło się - organizatorzy przenieśli je z amfiteatru w Parku Sowińskiego do klubu Progresja.
Aby zapewnić festiwalową atmosferę i odpowiednie warunki słuchaczom, w okolicy klubu stworzona została strefa gastronomiczna i namiot, w którym podobnie jak rok temu artyści spotykali się z fanami w ramach signing sessions i podpisywali płyty i pamiątki. Specjalnie na okoliczność festiwalu zainstalowano także w klubie nawiewy, które miały zrekompensować brak klimatyzacji. Czy to rozwiązanie sprostało oczekiwaniom słuchaczy? Opinie w tej sprawie są podzielone.
Pod względem zestawu wykonawców wydarzenie zapowiadało się bardzo ciekawie. Połączenie metalu, post rocka i atmosferycznych progresywnych pejzaży mogło okazać się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. W zastępstwie za supergrupę, na czele której stoi legendarny Mike Portnoy z Dream Theater do składu Prog In Park w ostatniej chwili dołączyli muzycy post rockowego Tides From Nebula, co w zestawieniu z ukochaną przez Polaków Anathemą, mrocznym Ihsahnem, intrygującymi Norwegami z Leprous i post metalowym Postcards From Arkham z Czech stworzyło spójną muzyczną całość. Nie wszyscy byli jednak tego zdania - odwołanie występu wielkiej gwiazdy przyczyniło się do niższej frekwencji niż w roku ubiegłym.
To niestety nie był koniec festiwalowego pecha. Z powodu problemów technicznych opóźniło się rozpoczęcie koncertów. Zgromadzeni w kilometrowej kolejce pod Progresją słuchacze musieli czekać godzinę na otwarcie bram, a następnie kolejne kilkadziesiąt minut w nieklimatyzowanym przedsionku przed wejściem na salę, co dało się we znaki w bardzo ciepłym letnim dniu. Ale czego się nie robi dla muzyki...
Koncertowy maraton brawurowo rozpoczęli Czesi z Postcards From Arkham. "Polska, pora się obudzić" - tymi słowami growlujący gitarzysta post metalowego zespołu "zaczepił" publiczność, po czym wraz z kolegami z zespołu na pół godziny zabrał słuchaczy w podróż przez pełne zmian tempa, apokaliptyczne muzyczne krajobrazy. Pomimo czasem nie do końca pasujących do siebie elementów układanki, zespół zabrzmiał obiecująco.
Po kilkunastominutowym porządkowaniu sceny, na deskach Progresji pojawili się dobrze znani polskiej publiczności, obchodzący w tym roku dziesięciolecie działalności post rockowcy z Tides From Nebula. Kwartet zaprezentował się z bardzo dobrej strony, dając solidny, energetyczny godzinny występ, który wypełnił przekrojowy repertuar z czterech dotychczasowych wydawnictw. Jak pisałam w relacji z poznańskiego koncertu muzyków, ich twórczość wypełniona jest barwną paletą emocji - od smutku, melancholii i nostalgii, przez złość, aż po radość i euforię, które odczuwa się ze zwielokrotnioną intensywnością w momentach, gdy muzyka zostaje zgrana ze różnobarwnymi światłami. Nie inaczej było i tym razem.
Leprous to kandydat na gwiazdę światowego formatu. Dzięki wręcz mistrzowskiemu połączeniu metalowej stylistyki z oryginalnym wokalem i melodyjnymi refrenami, zespół jest obecnie u progu wielkiej kariery. Podobnie jak na ubiegłorocznym listopadowym koncercie w Proximie od pierwszych minut godzinnego koncertu zarówno artyści jak i publiczność dali się ponieść koncertowej euforii. Doskonały perkusista, dwaj gitarzyści, basista, wiolonczelista i wokalista grający na klawiszach stworzyli zachwycające muzyczne połączenie. Wisienką na torcie był zaś wspólny występ sekstetu z Ihsahnem. Muzycy wspólnie wykonali "Contaminate Me", a wokalny duet Solberga z legendarnym muzykiem Emperor na długo pozostanie w pamięci. Co istotne wokalista Leprous wsparł także Ihsahna podczas jego koncertu, udzielając się w "Celestial Violence".
Wspomniany Vegard Sverre Tveitan wraz ze swoim zespołem zaprezentował równy, dynamiczny, przekrojowy set, w którym nie brakowało perkusyjnych blastów, porażającego growlu i popisów na ośmiostrunowej gitarze. Zrównoważyły je nieco bardziej progresywne fragmenty nowego wydawnictwa muzyka, w których wrzaski i ryki zastąpił czysty głos.
Na deser pełnego wrażeń wieczoru wystąpiła Anathema. Ukochani przez polskich fanów liverpoolczycy odwiedzają nasz kraj przy okazji praktycznie każdej europejskiej trasy koncertowej. Tym razem postanowili wystąpić z przekrojowym setem, obejmującym poza reprezentacją najnowszej płyty "The Optimist" (którą promowali na trzech koncertach w listopadzie) i oczekiwanymi przebojami z "progresywnego" etapu twórczości, fragmenty albumów "Alternative 4" i "Judgement". Jak zwykle przez cały występ nie ustawały entuzjastyczne owacje, tańce, oklaski i chóralne śpiewy, a tłumnie zgromadzeni pod sceną odbiorcy chętnie reagowali na zachęty do wspólnej zabawy.
Zdiagnozowane podczas prób problemy techniczne miały niestety wpływ na kłopoty z nagłośnieniem koncertów. Zbyt duża ilość niskich tonów i brak selektywności utrudniły odbiór przede wszystkim osobom zgromadzonym w pierwszych rzędach oraz po bokach koncertowej sali. Pełną radością koncertowej zabawy mogli cieszyć się nieliczni słuchacze, którzy zajęli miejsca w pobliżu stanowiska realizatorskiego oraz z tyłu sali. Pozostaje mieć nadzieję, że to był jednorazowy wypadek przy pracy, a kolejne koncerty organizowane przez Knock Out Productions odbędą się bez technicznych komplikacji.
(blog autorki: https://miedzyuchemamozgiem.blogspot.com )
KING CRIMSON
16.06.2018, Kraków, ICE
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
16.06.2018
Pięć dni prób w Poznaniu, tajny koncert w Auli Artis i pięć dużych występów, każdy dla niemal dwutysięcznej publiczności - tak intensywnego czasu z King Crimson w naszym kraju jeszcze nie było. Muzycy legendarnego zespołu odwiedzili w połowie czerwca Poznań i Kraków na zaproszenie Wydawnictwa Rock-Serwis, rozpoczynając w Polsce europejską trasę Uncertain Times.
Miałam okazję wybrać się na dwa krakowskie koncerty - piątkowy i sobotni. Napisać o tych występach, że były genialne, to jak nie powiedzieć nic - oba były wyjątkowe, niepowtarzalne i nie dające się w pełni wyrazić słowami. Artyści żonglowali zestawem utworów przestawiając je miejscami i każdego wieczoru oferowali słuchaczom nowe, niesłyszane wcześniej wykonania, zachowując świeżość i element zaskoczenia. Przed rozpoczęciem koncertu można było być jedynie pewnym, że spotkanie z zespołem będzie składało się z dwóch części i potrwa trzy godziny, wliczając w ten czas dwudziestominutową przerwę, a także tego, że jeśli odbiorca nie zastosuje się do wyznaczonych przez zespół zasad, będzie mógł spodziewać się interwencji samego Roberta Frippa...
Po wejściu na koncertową salę krakowskiego Centrum Kongresowego ICE w oczy rzucały się trzy majestatyczne zestawy perkusyjne znajdujące się z przodu sceny, każdy ozdobiony inną grafiką kojarzącą się z zespołem oraz starannie przygotowane narzędzia pracy pozostałych wielkich muzyków, w tym gitara z okładką debiutanckiego albumu. Z głośników rozbrzmiewały natomiast wyciszające i hipnotyzujące dźwięki dzwonów, które wprowadzały w podniosłą, a zarazem ekscytującą atmosferę przedkoncertowego oczekiwania. Obserwując scenę nie dało się nie zauważyć jeszcze jednej rzeczy -- ogromnych tablic, na których widniała prośba od zespołu o nieuwiecznianie występu w postaci zdjęć i filmów wideo i odbiór koncertu jedynie przy pomocy oczu, uszu i własnych emocji. Komunikat ten został jeszcze powtórzony w języku polskim podczas oficjalnego powitania słuchaczy przed samym wyjściem zespołu na scenę z zastrzeżeniem, że zdjęcia będzie można robić dopiero po wybrzmieniu ostatniego dźwięku ostatniego utworu oraz wyraźnym sygnale basisty Tony\'ego Levina, który zacznie robić zdjęcia publiczności. Jak wspomniałam powyżej, przestrzegania restrykcji pilnował sam Robert Fripp, który pomiędzy graniem kosmicznie skomplikowanych partii gitarowych mierzył wzrokiem każdego próbującego złamać jego zasady.
Zezwolenie na rejestrowanie obrazu w wyznaczonym momencie to jeden z lepszych pomysłów na powstrzymanie fali bezsensownego nagrywania występów wątpliwej jakości sprzętem, które stało się plagą koncertową w ostatnich latach. Na ciekawy pomysł wpadł ostatnio także Jack White, który zakazał wnoszenia na swoje koncerty telefonów komórkowych, nakazując umieszczanie ich w specjalnych futerałach ("yondr"), o czym będzie okazja przekonać się podczas październikowej mini trasy artysty po czterech polskich miastach. Podobne restrykcje zamierza wprowadzić także Steven Wilson, na którego liczne prośby o zaprzestanie filmowania telefonami choćby na poznańskim koncercie fani nie reagowali (relacja).
Koncerty King Crimson rozpoczęły się punktualnie o godzinie dwudziestej a ich poziom techniczny był tak samo obłędnie wysoki, jak podczas koncertów w Zabrzu i Wrocławiu przed dwoma laty. Tym razem brzmienie było jeszcze pełniejsze - skład zespołu został poszerzony do ośmiu członków. Do mistrza Frippa, trzech wybitnych perkusistów w osobach Pata Mastelotto grającego na licznych instrumentach perkusyjnych i przeszkadzajkach, w tym gongu, obsługującego bębny i elektronikę Jeremiego Stacey i ukochanego przez polskich fanów Gavina Harrisona, znanego z Porcupine Tree, gitarzysty i wokalisty Jakko Jakszyka, wirtuoza basu Tony\'ego Levina oraz saksofonisty i flecisty Mela Collinsa dołączył klawiszowiec Bill Rieflin.
Odbiór pełni koncertowych wrażeń umożliwiła doskonała akustyka sali oraz ciekawy układ miejsc, który zapewnił przestrzeń i wygodne rozmieszczenie słuchaczy na widowni. O umiejętnościach technicznych każdego z ośmiu wirtuozów można rozpisywać się w nieskończoność, więc ograniczę się do stwierdzenia, że dzięki doskonałemu zmysłowi artystycznemu i doświadczeniu muzycznemu Frippa nowe wcielenie King Crimson brzmi fenomenalnie. Mimo tego, że każdy z członków jest indywidualistą, muzycy świetnie dogadują się ze sobą i potrafią wspólnie improwizować, przenosząc słuchaczy do dźwiękowego raju. Są w stanie zagrać praktycznie każdy utwór z bogatego dorobku King Crimson, dodając mu charakteru i pozostawiając po trzygodzinnym występie zahipnotyzowanych słuchaczy z uczuciem całkowitego zachwytu i chęcią ponownego udziału w tym niezwykłym wydarzeniu.
Podczas krakowskich koncertów zgadzało się wszystko. Pojedynki perkusistów, którzy jednocześnie współpracowali ze sobą, soczyste brzmienie basu i Chapman sticka, improwizacje na saksofonie, gitarowe solówki, klawiszowe pejzaże i głęboki głos Jakszyka stworzyły niepowtarzalny klimat. Co ciekawe, niezależnie od kolejności wykonywanych kompozycji przekaz całości był spójny. Na scenie działo się jednocześnie tak dużo, że nie sposób było objąć wzrokiem i słuchem każdego z muzyków. Apetyty najbardziej wybrednych koncertowych bywalców zostały zaspokojone w pełni -- w setliście pojawiły się między innymi porywające improwizacje z "Larks\' Tongues In Aspic", kompozycje z "Discipline", "Red" i późniejszego okresu, obejmującego koncertowy album "Radical Action" z 2016 roku, a także ukochane przez fanów utwory z legendarnego debiutu (w tym wyczekiwane "In The Court Of The Crimson King", "Epitaph" i "Moonchild"), "Starless" z mrocznym rozwinięciem pokreślonym czerwonym oświetleniem sceny oraz - ponownie z debiutu - "21st Century Schizoid Man" z doskonałymi solówkami Mela Collinsa na saksofonach i Gavina Harrisona na perkusji.
Co więcej, sami muzycy czuli się razem na scenie doskonale, czerpiąc radość ze wspólnego grania. Uśmiechali się do siebie i wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, obserwując reakcje rozentuzjazmowanej publiczności, która nagradzała ich kilkukrotnie owacjami na stojąco. Jak jeszcze przed koncertem w wywiadzie dla magazynu "Teraz Rock" przyznawał Tony Levin, członkowie King Crimson uwielbiają grać w naszym kraju, gdyż spotykają się tutaj z wielką estymą i uwielbieniem fanów oraz zrozumieniem zespołowej twórczości. Można więc mieć nadzieję, że nie były to ostatnie spotkania z zespołem w Polsce i jeśli zdrowie pozwoli, to z chęcią do nas powrócą.
fot. Tomasz Ossowski
YES feat. Anderson Rabin Wakeman / SBB
3.06.2018, Warszawa, Amfiteatr w Parku Sowińskiego
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
3.06.2018
Gdy prawie rok temu jechałam na koncert YES do Doliny Charlotty byłam niemal pewna, że będzie to jedyna i niepowtarzalna okazja usłyszenia legendarnych muzyków na żywo. Okazało się jednak, że zespołowi tak bardzo spodobała się reakcja polskich fanów, że postanowił powrócić do naszego kraju w ramach jubileuszowej trasy koncertowej, z okazji pięćdziesięciolecia działalności. W minioną niedzielę trzon dawnego Yes, określany też czasem mianem ARW, będącym skrótem od nazwisk Jona Andersona, Ricka Wakemana i Trevora Rabina, w towarzystwie dwuosobowej sekcji rytmicznej wystąpił w warszawskim amfiteatrze w Parku Sowińskiego wraz z polską legendą muzyki progresywnej, SBB.
Ciepły, wiosenny muzyczny wieczór w Parku Sowińskiego rozpoczęło trio, któremu od ponad czterdziestu lat przewodzi multiinstrumentalista i wokalista Józef Skrzek. Silesian Blues Band, zwany w późniejszym okresie także Szukaj, Burz, Buduj zaprezentował godzinny przegląd swojej bogatej twórczości, wzruszając zgromadzonych w amfiteatrze słuchaczy porywającymi improwizacjami, klawiszowymi pasażami, przepięknymi gitarowymi solówkami i dynamicznym brzmieniem perkusji. Mimo zaawansowanego już wieku artystom nie brakowało wirtuozerii i scenicznej energii. Józef Skrzek śpiewał z wielkim zaangażowaniem, szczególnie emocjonalnie wykonując wieńczący występ zespołu, zagrany na bis "Z miłości jestem".
Muzycy Yes pojawili się na scenie amfiteatru punktualnie o dwudziestej trzydzieści, witani ogromnym entuzjazmem wiwatujących fanów, którzy już na początku zgotowali im owację na stojąco. Szczerze wzruszeni artyści podobnie jak w ubiegłym roku dali z siebie wszystko, przenosząc słuchaczy w bajkowy muzyczny świat malowniczych klawiszowych pejzaży, wirtuozerskich improwizacji i gitarowo-perkusyjnej przebojowości. Na ich tle błyszczał charakterystyczny głos Jona Andersona, który z wiekiem nie stracił nic ze swojej mocy. Bijąca ze sceny pozytywna energia i olbrzymia radość grania kilkukrotnie poderwała publiczność z miejsc, wywołując na twarzach zgromadzonych szczere uśmiechy i podziw.
Wokalista zachwycał doskonałym kontaktem z publicznością. Jego przeurocze „dzięki dzięki dzięki", radosne pląsy i podskoki na długo pozostaną w pamięci. Nieco bardziej stateczny był Rick Wakeman, który czarował wirtuozerią w majestatycznej, połyskującej pelerynie. Pod koniec występu postanowił wyjść zza syntezatorowej barykady i poszaleć trochę na keytarze. Trevor Rabin co rusz zaskakiwał zaś swobodą gry na gitarze, dzielnie wspierał wokalnie Andersona i wspaniale współpracował z sekcją rytmiczną, bez której nie byłoby możliwe osiągnięcie pełni brzmienia. Niesamowitego klimatu dodawała koncertowi wspaniała gra świateł oraz malownicza lokalizacja amfiteatru.
Podobnie jak w ubiegłym roku koncert rozpoczął się utworem "Cinema" i był półtoragodzinną muzyczną podróżą poprzez najwspanialsze i najbardziej ukochane przez fanów kompozycje zespołu. Brawurowe wykonania "Hold On" i "Heart Of The Sunrise", wyczekiwanego przez wielu fanów "Changes" rozpoczynającego się zwariowaną partią klawiszy i perkusyjną galopadą, kipiącego od pozytywnej energii "I\'ve Seen All Good People" oraz gigantycznego przeboju "Owner Of A Lonely Heart", z zapadającą w pamięć, śpiewaną na głosy frazą, nośnym gitarowo-perkusyjnym rytmem i fantastycznymi klawiszowymi przejściami były bardzo mocnymi punktami tego bardzo spójnego występu.
Ogromne wrażenie zrobiło koncertowe wykonanie "Awaken", z wyróżniającym się baśniowym klawiszowym wstępem, ciekawą partią gitary, podniosłym brzmieniem harfy i organów, porywającym wokalem Andersona, hipnotyzującymi dzwoneczkami oraz zmianami tempa, a także po raz pierwszy zagrane na żywo w tym składzie urzekającego delikatnością "I Am Waiting".
Zespół nie szczędził słów zachwytu polskiej publiczności, która bardzo głośnym aplauzem wywołała muzyków na bis. Koncert nie mógłby przecież odbyć się bez niespełna dziesięciominutowej wersji "Roundabout", z klawiszowymi improwizacjami, mięsistym basem i radosną partią Andersona na gitarze akustycznej.
Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki kompozycji wieńczącej wieczór, zgasły kolorowe światła i nadszedł czas powrotu, uśmiechy nie schodziły z twarzy słuchaczy, którzy wciąż nucili swoje ulubione melodie. Jedynym zastrzeżeniem, które mogli mieć najbardziej wymagający uczestnicy koncertu mogła być specyficzna akustyka warszawskiego amfiteatru. Nie przeszkodziło to jednak publiczności w świetnej zabawie.
* fot. Tomasz Ossowski*
CAMEL
2.06.2018, Warszawa, Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
2.06.2018
Długoletnim fanom rocka progresywnego i poszukującym słuchaczom zespołu Camel przedstawiać nie trzeba. Tym jednak, którzy jeszcze nie słyszeli o brytyjskiej grupie warto wspomnieć, że jest to jeden z najważniejszych przedstawicieli sceny Canterbury, na czele którego od czterdziestu siedmiu lat niezmiennie czuwa wybitny gitarzysta i kompozytor Andy Latimer.
O bogatej historii zespołu można by napisać grubą książkę, a i tak nie opowiedziałoby się wszystkich istotnych szczegółów. Muzyka grupy charakteryzuje się bogatym, przestrzennym brzmieniem opartym na urokliwych gitarowych pejzażach, wzruszających melodiach oraz improwizacjach, którego nie da się zaszufladkować w konkretnym gatunku muzycznym - słyszalne są w niej wpływy muzyki klasycznej, jazzu, bluesa, hard rocka oraz popu. Wszystko to wspaniale uzupełniają głębokie teksty.
Działalność Camel na przestrzeni lat cechuje twórcza i wydawnicza niezależność. Latimer i przyjaciele wydają swoje albumy samodzielnie, nie podążając za obowiązującymi muzycznymi trendami. Ze względu na problemy zdrowotne niestety nieczęsto koncertują. Z tym większym entuzjazmem słuchacze wyrafinowanego rocka w całej Polsce przyjęli pod koniec ubiegłego roku wieść o odwiedzinach muzyków w Warszawie i Zabrzu w ramach Moonmadness Tour w czerwcowy długi weekend. Miałam przyjemność wziąć udział w pierwszym z zapowiedzianych koncertów, który odbył się 2 czerwca w warszawskiej Progresji.
Sobotni występ Camel był spełnieniem marzeń wielu fanów progresywnego rocka, którzy tłumnie stawili się w klubie. Już na ponad godzinę przed otwarciem drzwi przed Progresją ustawiła się pokaźna kolejka oczekujących na wejście, którzy ze względu na brak numerowanych miejsc siedzących postanowili powalczyć o przestrzeń jak najbliżej sceny.
Pierwszy weekend czerwca był w Polsce bardzo upalny. Niespodziewanie wysokie temperatury o tej porze roku spowodowały, że gigantyczne zainteresowanie wydarzeniem i związane z tym zgromadzenie w klubie dużej liczby widzów, miało wpływ na niedobory powietrza w koncertowej sali. Spowodowało to konieczność pomocy ratowników medycznych podczas kilku przypadków zasłabnięć. Służby porządkowe i organizatorzy spisali się jednak na medal, reagując błyskawicznie i rozdając podczas koncertu słuchaczom wodę.
Każdy występ Camel to wydarzenie bez precedensu, wypełnione dźwiękami z najwyższej muzycznej półki. Podczas trasy The Moonmadness Tour 2018, muzycy postanowili podzielić koncerty na dwie części, w pierwszej brawurowo prezentując w całości legendarny wspomniany w tytule album z 1976 roku, w drugiej zaś przenosząc słuchaczy w muzyczną podróż po najciekawszych fragmentach swojej fascynującej twórczości.
Kilkanaście minut po godzinie dwudziestej rozentuzjazmowana publiczność przywitała wkraczających na scenę artystów ogłuszającą owacją, wywołując u nich niemałe wzruszenie, które trwało od pierwszych do ostatnich chwil występu. Tak entuzjastyczna reakcja spotęgowana została ogłoszoną kilka dni wcześniej informacją o zdiagnozowanej u Andy\'ego Latimera przepuklinie, w wyniku której kontynuacja trasy koncertowej stanęła pod znakiem zapytania. Dzięki szybkiej interwencji lekarza muzyk dostał pozwolenie na dokończenie zaplanowanych występów z zastrzeżeniem, że będzie grał na siedząco.
Pomimo wyraźnego zmęczenia i widocznego na twarzy bólu artysta dał z siebie wszystko, doprowadzając niejednego fana swoimi solówkami, szczerym śpiewem i emocjonalnymi podziękowaniami do łez szczęścia. Poza gitarą i głosem, do wyrażania uczuć wykorzystywał także flet. Jednakże nie należy pomijać kluczowej roli pozostałych muzyków. Colin Bass, podobnie jak podczas solowego występu na Warsaw Prog Days (relacja), fantastycznie opowiadał o kompozycjach, tłumacząc historię zawartą na albumie "Dust And Dreams" i kilkakrotnie szczerze dziękował po polsku zgromadzonym za wsparcie okazywane zespołowi, co rusz wymieniając z Latimerem pełne radości porozumiewawcze uśmiechy. Przede wszystkim jednak doskonale grał na basie i wspierał wokalnie lidera. Zapowiedział także dla mnie osobiście najwspanialszy punkt wieczoru, "Rajaz", jako muzyczne odzwierciedlenie marszu wielbłądów przez pustynię.
Hipnotyzujący i nostalgiczny, czarujący z minuty na minutę narastającą intensywnością i wykorzystaniem bliskowschodnich brzmień utwór tytułowy z wydanego w 1999 roku albumu zwieńczyła genialna solówka na saksofonie w wykonaniu Pete\'a Jonesa, który stał się cichym bohaterem wieczoru. Niewidomy wokalista, klawiszowiec i saksofonista co rusz dawał popis swoich niezwykłych umiejętności, czując każdy grany przez siebie dźwięk. Szczególnie poruszające było w jego wykonaniu intro do kompozycji "Ice", które, jak sam przyznał, było dla niego największym wyzwaniem podczas przesłuchania kandydatów na klawiszowca zespołu. Nie można zapomnieć także o perkusiście, bez którego muzyka Camel nie brzmiałaby tak wyjątkowo. Dynamiczne, a jednocześnie bardzo subtelne partie Denisa Clementa idealnie pasowały do gry pozostałych muzyków.
Koncert nie mógłby obyć się bez utworu z legendarnego "Stationary Traveller" (na koniec podstawowego setu zabrzmiał "Long Goodbyes"") i zagranego na bis "Lady Fantasy", zwieńczonego fenomenalną klawiszową partią Jonesa. Jednakże obfitował nie tylko w pełne wzruszeń i malowniczej melancholii rozbudowane utwory, lecz także energetyczne fragmenty, w które angażowała się aktywnie publiczność, klaszcząc, podrygując rytmicznie i wymieniając koncertową energię z artystami.
Warszawski występ Camel był wyjątkowym również ze względu na fakt, że był to jeden z nielicznych w ostatnich latach koncertów z miejscami stojącymi, dzięki czemu możliwa była większa interakcja zespołu z fanami. Z pewnością pozostanie on w ich pamięci na długo. Opuszczając warszawski klub i obserwując rekcję pozostałych widzów nie dostrzegłam jakichkolwiek oznak niezadowolenia, co mnie zupełnie nie dziwi. Podczas tego koncertu zgadzało się wszystko i w emocjonalnych przeżyciach nie przeszkodziła nawet nie do końca działająca wentylacja.
fot. Robert Grablewski
STEVE HOGARTH
1.06.2018, Warszawa, Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
1.06.2018
Polscy fani kochają Steve\'a Hogartha z wzajemnością. Dowody na to można było zaobserwować podczas licznych występów Marillion w naszym kraju, a także ubiegłorocznego, trzydniowego Marillion Weekend. Tym razem nadarzyła się okazja, by posłuchać wokalisty legendarnego zespołu w nieco innej, nietypowej odsłonie - Hogarth wystąpił w warszawskiej Progresji z solowym recitalem.
Wieczór z wokalistą Marillion był wydarzeniem szczególnym, rozpoczynającym czerwcowy progresywny weekend w stolicy, podczas którego odbyły się również koncerty Camel (relacja) oraz Yes (relacja). Specjalnie z tej okazji ustawiono w sali krzesełka, na których zasiedli słuchacze spragnieni bezpośredniego kontaktu z artystą, co stworzyło kameralną, wręcz intymną atmosferę. Zainteresowanie recitalem było ogromne - już na kilka godzin przed wydarzeniem przed warszawskim klubem ustawili się rozentuzjazmowani, wierni fani wokalisty, w tym bardzo liczna reprezentacja oficjalnego fanklubu Marillion - The Web Poland.
Specjalnie na tę wyjątkową okazję, klubowa scena została przyozdobiona świecami i subtelnym oświetleniem. W jej centralnym punkcie ustawiono keyboard oraz krzesło, na którym kilka minut po dwudziestej zasiadł artysta. Publiczność przywitała go owacją na stojąco, wywołując wzruszenie na twarzy. Spontanicznej, obustronnej radości nie było końca. Fani reagowali żywiołowo na każdy kolejny wykonany przez Hogartha utwór oraz ciekawe humorystyczne anegdoty z życia artysty, które przeplatały się z dźwiękami.
Koncertowa setlista nie była wcześniej zaplanowana - powstawała na bieżąco w trakcie występu, częściowo z uwzględnieniem gorączkowych próśb najbardziej oddanych fanów. Wśród wykonanych kompozycji znalazło się w sumie dwadzieścia jeden kompozycji, w tym te z repertuaru Marillion, z uwzględnieniem starszych i nowszych nagrań, solowe piosenki artysty oraz covery zaczerpnięte z twórczości Rufusa Wainwrighta, Johna Lennona, Petera Gabriela oraz Boba Dylana.
Hogarth jest bardzo dobrym pianistą i doskonałym wokalistą, potrafiącym bardzo trafnie interpretować emocje zawarte w treści utworów. Dzięki pełnej melancholii scenicznej ekspresji wytworzyła się niezwykła więź między artystą i słuchaczami, którzy chłonęli niemal każdy dźwięk, niejednokrotnie mając łzy w oczach i śpiewając teksty razem ze swoim idolem. Większość występu wypełniły romantyczne ballady, nie zabrakło jednak kilku elementów zaskoczenia. Ogromne wrażenie wywarła na mnie elektroniczno-ambientowa, eksperymentalna wersja "The Cage" oraz interakcja Hogartha z klaszczącymi i śpiewającymi fanami w "Three Minute Boy". Ciekawie zabrzmiała także nowa odsłona marillionowego "Sounds That Can\'t Be Made". Na prośbę organizatora, na bis brawurowo wykonany został natomiast "This Train Is My Life".
Zachwycony reakcją fanów artysta przyznał, że powróci do Polski na kolejny solowy występ już w grudniu tego roku. Tym razem wystąpi w Gdańsku. Koncert odbędzie się 15 grudnia w Starym Maneżu. Będzie to prawdziwa gratka dla wielbicieli jego twórczości chociażby dlatego, że zestaw utworów z pewnością będzie różnił się od warszawskiego.
* fot. Tomasz Ossowski*
BOKKA
17.05.2018, Gdańsk, Stary Maneż
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
17.05.2018
Nie ujawniają swojej tożsamości, nie pokazują twarzy, na scenie występują w maskach i specjalnie zaprojektowanych strojach, chcąc skupić uwagę odbiorcy tylko i wyłącznie na muzyce oraz radości, jaką sprawia jej słuchanie. Skład grupy owiany jest tajemnicą - wiadomo jedynie tyle, że tworzą go znane i cenione postaci na polskiej scenie muzycznej.
O zespole Bokka w polskich mediach zrobiło się głośno pod koniec 2013 roku za sprawą teledysku przedstawiającego chłopca, którego marzeniem było wznieść się w powietrze. Sukces "Town Of Strangers" pociągnął za sobą liczne występy na europejskich festiwalach, w tym czeskim Colours Of Ostrava.
Każdy album zespołu to inna, spójna muzyczno-wizualna koncepcja. Debiutancka "Bokka" była kosmiczną podróżą w nieznane, łączącą elektronikę z brzmieniami bliskimi wrażliwości Sigur Ros, "Don\'t Kiss And Tell" wycieczką w kierunku większej przebojowości, zaś najnowsze wydawnictwo wypadkową dwóch poprzednich, subtelnie balansującą na granicy popowej lekkości, syntezatorowej energii i eksperymentalności.
W dniu premiery "Life On Planet B" przyszłość zespołu stanęła znienacka pod znakiem zapytania. 20 kwietnia muzycy wyruszyli w trasę koncertową, którą miał rozpocząć występ w Starym Maneżu w Gdańsku. Po przejechaniu 300 km w części bagażowej busa pojawił się ogień. Pożar trwający około 15 minut spalił większość sprzętu muzycznego, akcesoriów koncertowych zespołu, strojów oraz gadżetów przeznaczonych do sprzedaży podczas występów. Na szczęście muzykom nic się nie stało. Dzięki szybkiej akcji crowdfundingowej i wsparciu fanów szybko zebrali potrzebne środki na odkupienie koncertowego niezbędnika i niespełna miesiąc po wypadku szczęśliwie dotarli do celu.
"Czołem Gdańsk! Tym razem udało nam się dojechać bez przygód. Super was widzieć tak tłumnie zebranych. Dzięki."-- tymi słowami wyświetlonymi na ekranie z tyłu sceny artyści przywitali się z publicznością. Na deskach Starego Maneżu pojawiło się czworo muzyków odzianych w czarne stroje i czarne maski nawiązujące do grafiki z okładki nowej płyty - perkusista, gitarzysta i basista, obaj grający także na klawiszach oraz charyzmatyczna, różowowłosa wokalistka, komunikująca się z publicznością poprzez pisanie na klawiaturze.
Kwartet rozpoczął występ kilka minut po dwudziestej i zabrał słuchaczy w kosmiczną podróż na tytułową "planetę B". Spójny, świetlno-dźwiękowo-wizualny spektakl trwał niespełna półtorej godziny i wypełniły go w większości kompozycje z najnowszego wydawnictwa oraz najważniejsze punkty dwóch poprzednich albumów. Wykonywanym utworom towarzyszyły rewelacyjne, wielobarwne wizualizacje, nawiązujące do walki przyrodniczych żywiołów oraz powstawania ciał niebieskich we Wszechświecie, doskonale pasujące do muzyki.
Artyści dali z siebie wszystko. Radość wspólnego grania i przebywania na scenie udzieliła się zgromadzonej publiczności, która entuzjastycznie dziękowała muzykom w każdej dogodnej okazji, jednocześnie reagując z rzadko spotykanym wyczuciem i wczuwając się w klimat koncertu. Muzycy okazywali swoją wdzięczność w postaci wyświetlanych na ekranie ciepłych słów, a także gestów. Miała również miejsce rzecz niebywała - "Violet Mountain Tops" z debiutu został zadedykowany obecnej na sali fance, która w dniu występu obchodziła osiemnaste urodziny.
Siłą Bokki jest głęboki, wywołujący ciarki, charakterystyczny głos wokalistki, przypominający nieco wokal Karin Dreijer znanej z The Knife i Fever Ray. Pasuje on do tajemniczej atmosfery kompozycji, które wypełniają dynamiczne brzmienie żywej perkusji, energetyczne partie gitar oraz syntezatorowe przestrzenne pejzaże. To jedyna w swoim rodzaju mieszanka elektroniki, popu, rocka i dźwiękowych eksperymentów. Na żywo świetnie zabrzmiały zarówno spokojniejsze, zwiewne, ulotne fragmenty takie jak "Day 1", "Secret Void" oraz "Breach", jak również kipiące energią "Let It", "K&B" oraz wieńczący podstawowy set "Hello Darkness", który rozwinął się z narastającego elektronicznego beatu w perkusyjno-klawiszową galopadę.
Koncert nie mógłby się odbyć bez wykonania "Town Of Strangers", który otworzył zespołowi drogę do międzynarodowej kariery. Muzycy zagrali go na bis wraz ze zwariowanym "Strange Spaces", który zakończył się improwizacją gitarzysty oraz szalonym tańcem wokalistki, uderzającej rytmicznie w talerze perkusji.
Bokka to obecnie jeden z najlepszych niezależnych zespołów na polskiej scenie muzycznej, zasługujący na szeroką rozpoznawalność i międzynarodową karierę. Przebojowa i lekka twórczość muzyków stanowi doskonałą alternatywę dla pustych utworów wypełniających playlisty komercyjnych stacji radiowych. Warto posłuchać zespołu na koncercie, gdyż w przeciwieństwie do większości elektronicznych grup artyści nie wychodzą na scenę z laptopami i mikserem, lecz grają na żywych instrumentach, generując pełne, przestrzenne brzmienie. Serdecznie polecam!
fot. Tomasz Ossowski
WREKMEISTER HARMONIES
13.05.2018, Sopot, Teatr Na Plaży
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
13.05.2018
Tak głośnego i intensywnego występu w sopockim Teatrze Na Plaży dawno nie było. Porażająca mocą perkusyjno-gitarowa ściana dźwięku, mrożące krew w żyłach brzmienie skrzypiec, przestrzenne partie klawiszy, mroczny wokal i przeszywające do szpiku kości wrzaski -- wszystkie te elementy w odpowiednio zbilansowanych proporcjach zapewnili w niedzielny wieczór słuchaczom zgromadzonym w klimatycznej sali w sąsiedztwie Klubu Atelier Amerykanie z Wrekmeister Harmonies. Zgodnie z zapowiedzią w recenzji ostatniego wydawnictwa zespołu, artyści zachwyceni przyjęciem na zeszłorocznym OFF Festivalu w Katowicach, odwiedzili trzy polskie miasta w ramach promocji "The Alone Rush".
O atutach kameralnej, około stuosobowej teatralnej przestrzeni pisałam już przy okazji relacji z występu Father Murphy. Podobnie jak niespełna miesiąc temu, również i tym razem dzięki doskonałym warunkom akustycznym, delikatnemu oświetleniu i niewielkiej odległości sceny od publiczności możliwy był pełny odbiór płynących ze sceny szczerych, emocjonalnych dźwięków. Muzycy wystąpili jako trio -- do charyzmatycznego wokalisty i gitarzysty J.R. Robinsona oraz skrzypaczki Esther Shaw dołączył perkusista Brendan Murphy, który na trasie zastąpił grającego na albumie znanego ze Swans Thora Harrisa.
W trakcie godzinnego występu artyści wykreowali mroczny, apokaliptyczny krajobraz, którego nie powstydziliby się wspomniani powyżej prekursorzy eksperymentalnych ścian dźwięków, wprowadzających słuchaczy w stan hipnozy. Zaprezentowali w całości swoje najnowsze wydawnictwo, zachwycając precyzją wykonania, a jednocześnie emocjonalną interpretacją nagrań. Obdarzony głębokim barytonem Robinson na żywo śpiewał z jeszcze większym zaangażowaniem niż na albumie, bardzo wiarygodnie oddając w tekstach cierpienie, ból i poczucie osamotnienia. Dodatkowo podkreślał przekaz własnych tekstów grając na przesterowanej gitarze z taką intensywnością, że w punktach kulminacyjnych miotał się po scenie. Wykonując monumentalny "Forgive Yourself And Let Go" dał się ponieść koncertowemu szaleństwu całkowicie, zapominając o mikrofonie i wykrzykując słowa wprost do publiczności. W momentach dźwiękowego wyciszenia podkreślał klimat kompozycji korzystając z pomocy elektroniki.
Współpracująca z Robinsonem od 2014 roku Esther Shaw jest doskonałym uzupełnieniem charakteru zespołowej twórczości. Złowrogie brzmienie jej skrzypiec i pełna pasji gra na klawiszach wspaniale komponowały się z gitarowymi przesterami. Dopełniły je delikatne, ulotne wokalizy artystki skontrastowane gdzieniegdzie dźwiękami dzwonków oraz wyrywającym z hipnotycznego transu piskiem.
W generowaniu dźwiękowego narastającego napięcia Robinsona i Shaw wspierał wspomniany już perkusista, którego dynamiczna gra wprowadziła w rezonans całą teatralną salę. Niestety nie wszyscy uczestnicy koncertu byli przygotowani na intensywne muzyczne doznania -- mniej osłuchani z nowym materiałem i zespołową twórczością uczestnicy koncertu stopniowo opuszczali swoje miejsca.
Pomimo emocjonalnego ciężaru wykonywanych utworów i opisanej sytuacji, zespołu nie opuszczał dobry humor. Muzycy uśmiechali się do siebie i czerpali radość ze wspólnego improwizowania na scenie. W przerwach między kompozycjami Robinson dziękował publiczności za liczne przybycie i ciepłe przyjęcie i nie mógł wyjść z podziwu, ze widownia nadal słucha go z zaangażowaniem i zrozumieniem, domagając się jeszcze większej ilości emocji. Świadomi skomplikowania swoich kompozycji muzycy po odegraniu w całości albumu "The Alone Rush" ukłonili się wiwatującej publiczności i spakowali instrumenty, nie spodziewając się, że spragnieni mocnych wrażeń słuchacze nie odpuszczą im wykonania choć jeszcze jednej kompozycji. Wywołani na bis ze szczerym uśmiechem na ustach ponownie dali się ponieść muzycznym emocjom i obiecali szybki powrót do Polski.
GOD IS AN ASTRONAUT / XENON FIELD
1.05.2018, Warszawa, Klub Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
1.05.2018
Możliwość koncertowego spotkania z zespołem, który ukształtował brzmienie gatunku muzycznego to zawsze dobra okazja, by wybrać się na wyjazdowy koncert. W środku długiego majowego weekendu w warszawskiej Progresji wystąpił God Is An Astronaut. Muzycy wyruszyli w trasę koncertową zaraz po premierze albumu "Epitaph", o którym pisałam kilka dni temu (recenzja). Gościnnie, przed koncertem gwiazdy wieczoru wystąpił elektroniczny duet Xenon Field, którego muzycy byli zaangażowani w produkcję najnowszego studyjnego wydawnictwa Irlandczyków.
Od czasu poprzedniej wizyty w Polsce, w składzie God Is An Astronaut zaszło kilka zmian. Zespół opuścił klawiszowiec Jamie Dean, natomiast za perkusją po przerwie zasiadł Lloyd Hanney, który grał na kilku pierwszych albumach. Muzycy wystąpili jako gitarowo-perkusyjne trio, w towarzystwie czwartego Roberta Murphy\'ego z Xenon Field, który zagrał na klawiszach i wsparł kolegów brzmieniem drugiej gitary. Jak zawsze gitarę prowadzącą obsługiwał Torsten Kinsella, zaś basową jego brat Niels.
Pomimo niezbyt sprzyjającego terminu koncertu, w Progresji zjawiło się całkiem sporo osób spragnionych post rockowych kompozycji. God Is An Astronaut słyną z tego, że w około czterech minutach potrafią zamknąć esencję emocjonalności, dynamiki i melodyjności, nie przedłużając kompozycji zapętleniami motywów. Nie inaczej było i tym razem. Muzycy entuzjastycznie witani przez fanów zaserwowali im półtoragodzinny, bardzo spójny przegląd swojej bogatej twórczości, pełnej przestrzennych, klimatycznych dźwięków. W setliście poza kilkoma nagraniami z najnowszego wydawnictwa, które zabrzmiały jeszcze bardziej potężnie niż na albumie, znalazła się między innymi pokaźna reprezentacja ukochanej przez słuchaczy "All Is Violent, All Is Bright", w tym zagrana po raz pierwszy na żywo kompozycja "Suicide By Star", kilka ulubionych nagrań fanów z pozostałych płyt, a także utwór tytułowy z debiutu "The End Of The Beginning".
W koncertowych aranżacjach kompozycji Irlandczyków nad mrokiem, ciężarem i tajemniczością górowały nadzieja, a momentami nawet radość i energia. Melancholijne, przestrzenne gitarowo-perkusyjne pejzaże z klawiszowym tłem, wzbogacone ciepłymi wokalizami, w połączeniu z doskonałym oświetleniem sceny nabrały jeszcze więcej barw i odcieni, dzięki czemu ich brzmienie nie przytłaczało tak, jak na albumach, co można uznać zarówno za zaletę, jak i wadę, w zależności od zapotrzebowania słuchacza na dany rodzaj dźwięków. Utwory z "Epitaph", sprytnie wplecione w koncertową setlistę pozbawione zostały emocjonalnego ciężaru wynikającego z kontekstu osobistej historii zawartej na płycie, nie straciły jednak swojej muzycznej mocy.
Za plecami artystów umieszczony został wielki ekran przypominający niebo pełne gwiazd, który wspaniale dopełniły kolorowe laserowe światła oraz cztery wirujące w rytm muzyki reflektory umieszczone z tyłu sceny. Stworzyło to niepowtarzalną atmosferę i pozwoliło słuchaczom dać się ponieść koncertowemu szaleństwu. Słuchając występu nie sposób było ustać w miejscu i nie poruszać głową w rytm otaczających dźwięków. Uśmiechnięci muzycy kilkukrotnie dziękowali zgromadzonym za wieloletnie wsparcie, a po występie chętnie rozmawiali z fanami i podpisywali płyty, obiecując odwiedzić za jakiś czas Polskę ponownie.
Na koniec jeszcze kilka słów o supporcie. Półgodzinny występ wspomnianego już duetu Xenon Field był propozycją przede wszystkim dla sympatyków elektroniki. Bas i gitara w połączeniu z syntezatorowymi przesterami zabrzmiały nowocześnie i przypadły do gustu publiczności, mnie osobiście jednak nie zachwyciły. W szczególności przeszkadzało mi płaskie brzmienie elektronicznej perkusji. Zaprezentowane kompozycje znajdą się na debiutanckim albumie zespołu, który ukaże się niebawem.
Wtorkowy koncert w Progresji okazał się bardzo dobrym pomysłem na spędzenie pierwszomajowego wieczoru. Klub jak zawsze stanął na wysokości zadania i dzięki dobremu nagłośnieniu umożliwił słuchaczom pełnię muzycznych doznań. God Is An Astronaut sprostali oczekiwaniom fanów, którzy przyjęli ich jak zawsze bardzo serdecznie. Jeśli ktoś nie miał okazji wcześniej posłuchać muzyki zespołu, była to dobra okazja, by zapoznać się z twórczością Irlandczyków i poznać podstawy post rockowego brzmienia.
I Pielgrzymka Polska / BATUSHKA / OBSCURE SPHINX / ENTROPIA
27.04.2018, Gdańsk, B90
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
27.04.2018
Pojawili się znienacka pod koniec 2015 roku, wywołując kontrowersje i wywracając polską scenę metalową do góry nogami. Batushka to tajemniczy dziewięcioosobowy projekt, który fascynuje, intryguje, bulwersuje i przyprawia o dreszcze. Jedno jest pewne - obok twórczości tego zespołu nie da się przejść obojętnie.
Zakapturzone postaci w maskach i czarnych szatach, ambona, rekwizyty religijne, czaszki i mszalny, prawosławny rytuał - w tych kilku słowach można opisać występy Batushki. Muzycy odgrywają w całości "Litourgiyę", złożoną z ośmiu ektenii (Yekateniya), będących odmianą litanii kościoła wschodniego wzbudzając skrajne emocje. Skład grupy pozostaje nieznany - wiadomo jedynie tyle, że głównodowodzącym jest Christofor, pełniący tu rolę kapłana, który dobiera współpracowników w zależności od ich dostępności.
Muzycy dali się poznać polskiej publiczności podczas wspólnej trasy Rzeczpospolita Niewierna z zespołami Behemoth i Bölzer. Wystąpili także na Off Festivalu w Katowicach. W kwietniu 2018 po ogromnej liczbie koncertów zagranicznych powrócili do ojczyzny, by wraz z obiecującą Entropią i fascynującym Obscure Sphinx odbyć sześciokoncertową pielgrzymkę. Trasa I Pielgrzymka Polska zorganizowana przez prężną ekipę Knock Out Productions objęła swoim zasięgiem Wrocław, Katowice, Kraków, Poznań, Gdańsk oraz Warszawę. Miałam przyjemność wziąć udział w gdańskiej odsłonie tego misterium w piątkowy, przed majówkowy wieczór.
Punktualnie o godzinie dziewiętnastej trzydzieści na scenie klubu B90, zaaranżowanej już zgodnie z rytualnym ceremoniałem Batushki, pojawili się muzycy Entropii. Kwintet podczas półgodzinnego występu zaprezentował nagrania z niewydanego jeszcze nowego albumu, na którym poszerza swoje muzyczne horyzonty, wykraczając poza post black metal w kierunku klawiszowej melodyjności i taneczności. Dobry, solidny pokaz umiejętności młodych artystów był jednak tylko przystawką do dwóch kolejnych koncertów tego wieczoru.
Obscure Sphinx to jeden z najoryginalniejszych polskich zespołów, wymykający się gatunkowym klasyfikacjom. Post metalowe, gitarowe ściany dźwięku łączą się tu z doom metalowym mrokiem i klimatycznością, perkusyjnymi galopadami, ambientową elektroniką, melancholijną melodyjnością oraz teatralnością. Każdy występ kwartetu to niezapomniane dźwiękowo-wizualne przedstawienie. Uwagę publiczności skupia na sobie niezwykle charyzmatyczna i oryginalna wokalistka Zofia "Wielebna" Fraś. Na co dzień pani weterynarz, na scenie zmienia się w pełną pasji artystkę, która swoją skalą głosu wprawia w zakłopotanie niejednego potężnego wokalistę, potrafiąc płynnie przejść od obłędnego, siejącego postrach growlu do czystego, anielskiego śpiewu.
Artystka wkładała całe serce w każdą minutę występu i każde śpiewane przez siebie słowo. Wokalnym popisom towarzyszyła niezwykła choreografia, przypominająca taniec sfinksa próbującego oswobodzić się z więzów. Zofia podobnie jak Steven Wilson wystąpiła jak zawsze na boso. Towarzyszący jej muzycy również dali z siebie wszystko, chcąc jak najpełniej oddać mrożącą krew w żyłach, a jednocześnie tajemniczą i intrygującą atmosferę zespołowej twórczości. Kwartet wykonał pięć najmocniejszych punktów swoich trzech fantastycznych albumów, wzbudzając aplauz zgromadzonej publiczności. Wielka szkoda, że zagrali tylko godzinny set, który standardowo zakończył się obowiązkowym błogosławieństwem Wielebnej.
Kilkanaście minut po dwudziestej pierwszej scena klubu B90 zamieniła się w mroczne miejsce kultu religijnego. Z głośników popłynęła cerkiewna modlitwa wyśpiewana przez chór, wniesiono ambonę, świece, dwa sztandary procesyjne, rozpalono ogień... Punktualnie o dwudziestej pierwszej trzydzieści rozpoczęła się ceremonia. Podłogę sceny zasnuły opary dymu, w przestrzeni unosił się zapach kadzidła, wybrzmiały dzwony, gitarzysta wniósł na scenę świętą ikonę przedstawiającą okładkę "Litourgiyi", po czym na deski wkroczył wokalista-kapłan, pobłogosławił publiczność i rozpoczął czarną mszę.
Przez około pięćdziesiąt minut Batushka hipnotyzowała słuchaczy brzmieniem łączącym black metal i muzykę sakralną. Prawosławne modlitewne pieśni skontrastowane zostały z perkusyjną nawałnicą, black metalowym krzykiem wokalisty, który wykorzystywał także swój wyrazisty tenor i mrocznym, szaleńczym brzmieniem gitar. Niepowtarzalną atmosferę podkreślała obecność czteroosobowego chóru. Muzycy jak wspomniałam na początku tego tekstu wykonali osiem kompozycji - ektenii, składających się na debiutancki album. Był to absolutnie porywający występ, który trzymał w napięciu od pierwszego do ostatniego momentu, nie pozwalając nawet na moment oderwać wzroku od dekoracji i ceremoniału rozgrywanego na scenie. Zakończył się tradycyjnym błogosławieństwem kapłana, pokłonem przed świętym obrazem i zgaszeniem świec. Publiczność odebrała go różnie - jedni stali zasłuchani i zafascynowani, inni dali się ponieść szaleństwu tańcząc pogo i wrzeszcząc niecenzuralne wyrażenia, które niekoniecznie pasowały do koncepcji wieczoru, zdecydowanie wymagającej skupienia. Nie zauważyłam jednak wyrazów niezadowolenia czy też zniesmaczenia wykorzystaniem przez zespół elementów najbardziej ortodoksyjnego odłamu religii chrześcijańskiej.
Co ciekawe, podczas żadnego z trzech występów tego wieczoru ze sceny nie padło ani jedno słowo skierowane przez artystów do słuchaczy. Zespoły skupiły się na jak najdokładniejszym wykonaniu swoich kompozycji i przekazaniu jak największego ładunku emocjonalnego. Wszystkim koncertom towarzyszyło bardzo dobre oświetlenie sceny i selektywne nagłośnienie, pozwalające przeżywać pełnię muzycznych doświadczeń. Był to wyjątkowy wieczór, który może się już nie powtórzyć - lider Batushki nie wyklucza zakończenia działalności projektu, deklarując, że obecnie nie ma szans na to, by ukazał się kolejny album zespołu. Kto więc nie zdecydował się na udział w którymś z sześciu przystanków I Pielgrzymki Polskiej być może stracił szansę na zobaczenie na scenie jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich zespołów.
Ugly Kid Joe
24.04.2018, Warszawa, Proxima
autor: Jakub „Bizon” Michalski
24.04.2018
Ugly Kid Joe przeżywają w ostatnich latach namiastkę renesansu popularności. Oczywiście nie ma mowy o powrocie do wczesnych lat 90., gdy byli jedną z największych rockowych sensacji na MTV, ale po kilkunastu latach nieobecności na scenie powoli zaczynają do ludzi docierać i przekonywać, że „oni jeszcze żyją". Załapali się nawet na parę z największych letnich festiwali w Europie, odkąd wrócili na scenę, a to zawsze dobra promocja. Przyjechali do nas już trzeci raz w ostatnich kilku latach i jak widać jest zainteresowanie, bo choć Proxima w szwach może nie pękała, to frekwencja była chyba dla wszystkich zadowalająca. Zespół wydaje nową muzykę, choć jest doskonale świadom tego, że większość fanów przychodzi na koncerty, posłuchać hitów z America's Least Wanted. To się nieźle składa, bo w zeszłym roku ta płyta, która sprzedała się w samych Stanach w nakładzie gwarantującym podwójną platynę, obchodziła ćwierćwiecze. Zespół zrobił to, co logika podpowiada w takiej sytuacji -- ruszył w trasę z okazji wspomnianego ćwierćwiecza swojego najbardziej znanego dzieła.
W ten oto sposób na set koncertowy w warszawskiej Proximie złożyło się 11 z 13 numerów, które znalazły się w 1994 roku na wspomnianym albumie. I bardzo dobrze, bo to świetny krążek. Od niego zresztą zaczęli, bo po krótkim intro od razu walnęli z grubej rury numerami Neighbor i Madman. Dobry sposób, żeby z miejsca kupić publiczność, co oczywiście powiodło się bez najmniejszych problemów. A co publiczności -- cieszy przekrój wiekowy. Było trochę osób w wieku muzyków (a może i starszych), było sporo towarzystwa w moim wieku (czyli tych, którzy zaczynali słuchać rocka, gdy Ugly Kid Joe byli na szczycie), ale widziałem też całkiem dużo dzieciaków właśnie mniej więcej w tym wieku, w jakim ja UKJ poznawałem, lub niewiele starszych. Brawo. Niech słuchają! A było czego. Nie da się ukryć, że największy aplauz wzbudzały właśnie numery ze wspomnianego krążka, jak choćby wielki przebój Cats in the Cradle odśpiewany przez całą salę, czy tradycyjnie zamykający koncerty grupy Everything About You. Gitarzysta Klaus Eichstadt -- jak sam twierdzi, najgorszy wokalista nie tylko w zespole, ale i w klubie -- też przez moment stanął za mikrofonem, wykonując luzacki numer Mr. Recordman, a bardzo przyjemnie zabrzmiało także niezwykle melodyjne i dużo spokojniejsze od większości kompozycji tego dnia Busy Bee. Z minusów musze zwrócić uwagę na brak kompozycji z ostatniej płyty studyjnej grupy -- wydanego trzy lata temu krążka Uglier Than They Used ta Be. OK -- wykonali trzy kawałki z kilka lat starszej EP-ki Stairway to Hell, ale jednak szkoda, że całkowicie pominęli swoje najnowsze wydawnictwo, jeśli nie liczyć brawurowo, choć może nie najrówniej na świecie wykonanego coveru Ace of Spades, który od lat jest „specjalnością zakładu".
Cieszy też forma muzyków. Może i nie wyglądają już na młodzieniaszków, może włosy znacznie krótsze, a brzuszki trochę większe, ale wciąż starają się zachowywać luz w doborze garderoby i zachowaniu scenicznym. Oczywiście po scenie w Proximie nie da się skakać i biegać ze względu na jej wymiary, co w pewnym sensie ograniczało energię zespołu, ale chyba za bardzo nikomu to nie przeszkadzało. Głos Whita Crane'a niewątpliwie nie ma już pełni mocy i skali sprzed 25 lat, ale chłop radzi sobie z tym jak może -- tu trochę obniżą, tam trochę publiczność pomoże i jest dobrze. Do statusu dinozaura rocka może mu daleko, ale jednak pół setki na karku, więc nie ma co oczekiwać, że będzie wyciągał wszystko tak jak na płytach, tym bardziej, że w niektórych numerach w młodości faktycznie lubił zaszaleć. Najważniejsze, że wciąż dobrze się go słucha, a mimo paru kilo więcej i schludnie przystrzyżonych włosów także całkiem nieźle się na niego patrzy (znaczy yyy hmm... tak słyszałem od pań... serio... to nie moja opinia... musicie mi uwierzyć... proszę?). No i kontakt z publicznością kapitalny -- gość bez żałosnego podlizywania się owija sobie słuchaczy wokół małego palca.
Słowo jeszcze o supportach. Pierwszym była formacja Yellow Cake z... Whitem Crane'em na wokalu. To też ciekawy pomysł, żeby być w zasadzie swoim własnym supportem. Komentarz dwóch gości, którzy znaleźli się w trakcie ich setu w pobliżu mnie i przez moment bardzo przypatrywali się Crane'owi: „Eee, nie, to nie on". I poszli. No to się chłopaki zdziwili za jakąś godzinę. Yello Cake nie zagrali zbyt długo, ale ładnie młócili. Podobnie jak ładnie młóciła polska formacja The Heavy Clouds. Była moc, ale i sporo melodii, trzeba zwrócić na nich uwagę. Miło też, że w koszulce polskiego supportu na scenę wyskoczył basista gwiazdy wieczoru Cordell Crockett.
„Aż szkoda iść", powiedziała osoba stojąca obok mnie do swojego kolegi po ostatnich dźwiękach Everything About You. Myślę, że jest to bardzo dobre podsumowanie wieczoru. Tak dobre, że ode mnie innego nie będzie.
GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR / RESINA
18.04.2018, Warszawa, Teatr Palladium
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
18.04.2018
Kto miał okazję usłyszeć Godspeed You! Black Emperor na żywo, ten prawdopodobnie na długo zapamięta to doświadczenie. Dziewięcioosobowy eksperymentalny kolektyw z Montrealu tworzy niepowtarzalny dźwiękowy spektakl, który wywołuje u słuchaczy skrajne emocje. W swojej twórczości muzycy już na wydanym dwadzieścia jeden lat temu debiutanckim albumie przekroczyli granice post rocka, czerpiąc inspiracje z muzyki klasycznej, filmowej, metalu oraz awangardy. Kompozycje zespołu zostały docenione przez włoskiego reżysera Paolo Sorentino, który wykorzystał utwór "Storm" w filmie "Młodość". Dziś stawiani są na równi z takimi muzycznymi eksperymentatorami jak Swans, Sleep oraz Sigur Ros. W kwietniu muzycy po raz kolejny przyjechali do Polski, tym razem, aby promować ostatni album "Luciferian Towers" z ubiegłego roku. Miałam okazję wziąć udział w warszawskim koncercie w Teatrze Palladium.
Kanadyjczycy słyną z niezwykle emocjonalnych, intensywnych i długich koncertów, podczas których generują narastającą gitarowo-perkusyjną ścianę dźwięku, przeplataną brzmieniem instrumentów smyczkowych, kreując jednocześnie apokaliptyczny muzyczny krajobraz. Nie inaczej było i tym razem. Na scenie warszawskiego teatru pojawiło się trzech gitarzystów, dwóch perkusistów, dwóch basistów (jeden z nich co jakiś czas zmieniał swój instrument na wiolonczelę), skrzypaczka oraz na kilkanaście minut saksofonistka. Muzyce towarzyszyły bardzo ciekawe wizualizacje z taśm szpulowych oraz projektorów lampowych, podkreślające dźwięki, które recenzenci porównują do muzycznego obrazu epoki galopującej autodestrukcji, gdzie "zegar zagłady ustawiony jest na dwie minuty przez północą i perspektywą katastrofy ekologicznej."
Twórczość Godspeed You! Black Emperor jest wypadkową post-rocka, gitarowych szaleństw, dronowych zgrzytów, ambientowej klimatyczności, orkiestrowego rozmachu oraz free-jazzowych improwizacji. Muzycy słyną z niezwykle długich i złożonych kompozycji, które nabierają mocy bardzo powoli i wprowadzają słuchacza w trans. Podczas dwugodzinnego koncertu artyści wykonali jedynie pięć rozciągniętych do granic możliwości utworów, czym niejednego widza, próbującego zidentyfikować kolejne fragmenty i skojarzyć z poszczególnymi albumami, mogli wprowadzić w konsternację. Był to spójny występ, z minuty na minutę nabierający intensywności, jednak momentami wystawiający możliwość koncentracji widza na próbę. Został różnie odebrany przez słuchaczy - jedni wstrząśnięci i zszokowani przez długie minuty po zakończeniu nie mogli wydobyć z siebie słowa, ci mniej wrażliwi na dźwięki z kolei znudzeni wychodzili w trakcie. Szczególnie w pamięci zapadł mi fan z Austrii, który z zachwytu, poddając się muzycznemu transowi wpadł w szaleńczy taniec, co jak na tak wymagającą muzykę jest zjawiskiem bardzo nietypowym.
Kontakt Kanadyjczyków z publicznością był znikomy i ograniczył się jedynie do ukłonów na początku i końcu występu. Muzycy ustawili się w kręgu i maksymalnie skoncentrowali na grze, jedynie sporadycznie zerkając ukradkiem w kierunku słuchaczy, chcąc jak najdokładniej oddać charakter kompozycji, pełnych smutku, lęku i poczucia schyłkowości, niejednokrotnie wywołujących ciarki na skórze, zarówno z powodu poczucia niepokoju, jak i zachwytu nad złożonością dźwięków. Podczas warszawskiego koncertu wybrzmiały one szczególnie, budząc skojarzenia z obecną sytuacją polityczną na świecie i niebezpieczeństwem ekologicznej zagłady. Wizualizacje przedstawiały między innymi rozpadające się budynki przypominające te z filmu "Fukushima Moja Miłość", opisującego sytuację w japońskim mieście po katastrofie elektrowni atomowej, spadający samolot, czy też umierającą roślinność. Już kilka lat wcześniej w licznych wywiadach lider zespołu, charyzmatyczny i tajemniczy Efrim Manuel Menuck szczerze przyznawał, że w wieku szkolnym towarzyszyły mu dwa widma objawiające się podczas sennych koszmarów - zagłady atomowej oraz zmian klimatycznych. O zawartości "Luciferian Towers" opowiadał, że jest to obraz "Kanady wyjałowionej ze swoich minerałów i brudnej ropy, ogołoconej z drzew i wody, okaleczonej, tonącej w bagnie, obłażonej przez mrówki", dodając, że "ocean to nic nie obchodzi, ponieważ wie, że także umiera." Muzycy oddali to poczucie bardzo trafnie podczas warszawskiego występu.
Przy okazji występu Kanadyjczyków nie sposób nie wspomnieć o supportującej zespół polskiej wiolonczelistce o pseudonimie Resina, która na trzydzieści minut przeniosła słuchaczy w świat muzyki neoklasycznej i eksperymentalnej. Młoda absolwentka Gdańskiej Akademii Muzycznej tak naprawdę nazywa się Karolina Rec i jest pierwszą Polką, która podpisała kontrakt z prestiżową niezależną wytwórnią Fat Cat Records, z którą związani byli między innymi Sigur Ros.
Twórczość młodej artystki można scharakteryzować jako subtelną, refleksyjną, wyciszającą i tajemniczą. Autorskie kompozycje Karoliny oparte są na nałożonych na siebie partiach wiolonczeli, które zapętla na żywo przy pomocy prostych urządzeń elektronicznych oraz zwiewnych wokalizach wykonywanych acapella. Przy delikatnym oświetleniu sceny tworzą one niesamowity, mistyczny klimat. Występ Rec był bardzo dobrym wprowadzeniem do koncertu Godspeed You! Black Emperor i pozwolił słuchaczom wyciszyć się przed potężną ścianą dźwięku, którą zaserwowali Kanadyjczycy.
Warto dodać także, że oba koncerty nie wybrzmiałyby tak dobrze, gdyby nie doskonała akustyka. Palladium jest jednym z najlepiej nagłośnionych miejsc koncertowych w Polsce, o czym miałam okazję przekonać się już podczas występu Slowdive w październiku 2017 roku (relacja). Warto wybrać się tam przy okazji pobytu w Warszawie.
fot. Tomasz Ossowski
FATHER MURPHY
15.04.2018, Sopot, Teatr Na Plaży
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
15.04.2018
Teatr na Plaży to przestrzeń niezwykła. Położona tuż przy plaży jednego z najważniejszych polskich kurortów wypoczynkowych, w sąsiedztwie Klubu Atelier maleńka, klimatyczna teatralna sala jest enklawą kultury pośród sopockich pubów i klubów, nastawionych na szeroko pojętą zabawę turystów i wczasowiczów. Regularnie funkcjonuje tam dyskusyjny klub filmowy, odbywają się spektakle teatralne, a także występy nietuzinkowych, starannie wyselekcjonowanych zespołów. W minioną niedzielę na deskach teatru wystąpił włoski duet Father Murphy, który jak się później okazało rozpoczął kilka dni wcześniej swoją pożegnalną trasę koncertową promującą wydawnictwo "Requiem for Father Murphy", ukazujące się 20 kwietnia 2018 i ostatecznie zamykające funkcjonowanie duetu w tej formie.
Po czternastu latach od wydania debiutanckiego albumu Freddie Murphy i Chiara Lee, zmęczeni nieco konwencją sakralną i muzycznymi wycieczkami w kierunku psychodeliczno-onirycznych, niepokojących dźwięków, postanowili "uśmiercić" dotychczasową działalność i wkroczyć na nową artystyczną drogę. Od zawsze byli skłonni do muzycznych eksperymentów i jako Father Murphy wypracowali swoje własne, niepowtarzalne brzmienie, które zachwyciło lidera Swans Michaela Girę połączeniem minimalizmu i emocjonalności. Zwrócili także uwagę członków Xiu Xiu i Deerhoof, z którymi niejednokrotnie wspólnie koncertowali po obu stronach Oceanu Atlantyckiego.
Jak mówią sami twórcy, Father Murphy to muzyczny wyraz poczucia winy w rozumieniu religii katolickiej. Wydana w 2015 roku "Trilogy Of The Cross" (ang. Trylogia Krzyża) jest tego dowodem. Brzmienie zespołu to wypadkowa dronowej, rozstrojonej gitary na tle organowo-elektronicznego akompaniamentu, z dodatkiem dźwięków natury, oszczędnej perkusji i wokalnego dialogu obojga muzyków ocierającego się o melorecytację. Nie jest to muzyka łatwa w odbiorze - wymaga skupienia i otwartości umysłu na nowe formy artystycznego wyrazu, wykraczające poza schemat nie tylko piosenki posiadającej zwrotki i refren, lecz także melodyjnych kompozycji o nieradiowej długości, będących jednak formami zamkniętymi, posiadającymi swój początek i koniec. Podobnie jest zresztą z trzema ostatnimi wydawnictwami grupy Swans, które tak naprawdę są artystycznymi eksperymentami Michaela Giry.
Włoski duet to jeden z najbardziej enigmatycznych projektów, jakie miałam okazję usłyszeć i zobaczyć na żywo. Panujący na widowni sali teatralnej mrok, subtelne oświetlenie sceny przy pomocy jednego centralnego i czterech krzyżujących wiązki światła reflektorów, białe stroje muzyków, ich stateczna postawa i minimalistyczne brzmienie prostych instrumentów stworzyły niesamowity, oniryczny klimat. Pod względem muzycznym nie był to typowy koncert, lecz pozbawiony bisów blisko pięćdziesięciominutowy dźwiękowy spektakl zbudowany z kilku aktów. Freddie i Chiara stojąc naprzeciw siebie i tocząc między sobą muzyczny dialog zaprezentowali w całości requiem z ostatniego albumu projektu, bazujące na dziewiętnastowiecznych rytualnych praktykach towarzyszących ceremonii pogrzebowej.
Występ rozpoczął się od miarowych, hipnotyzujących uderzeń w bęben i oszczędnych gitarowych dźwięków, które stopniowo nabierały mocy, aż zamieniły się w gęstą, mroczną i niepokojącą, energetyczną ścianę. Współbrzmiały one z mrożącym krew w żyłach brzmieniem organów, piskiem gwizdka oraz elektronicznymi dodatkami w postaci dźwięków przelewającej się wody czy skrzypienia drzwi. Kluczowe były także trwające ułamki sekund momenty ciszy. Całości dopełniały uzupełniające się wokale muzyków - delikatny głos Chiary, który urastając do krzyku przyprawiał o dreszcze i pełen melancholii śpiew Freddiego.
Podniosła, patetyczna kompozycja zakończyła się muzyczną pętlą w postaci wspomnianych już powolnych uderzeń w bęben, nie pozostawiając żadnego ze słuchaczy obojętnym na to, co usłyszał. Pomimo znacznej eksperymentalności i niełatwej struktury, intrygowała swoją nietypowością. Artyści zaprezentowali prawdziwy teatr emocji, poruszając najgłębsze zakamarki duszy i wywołując duchy przeszłości. Siła oddziaływania dźwięków była tak duża, że przywoływała najmroczniejsze i najbardziej przygnębiające wspomnienia, które za wszelką cenę próbuje się wymazać z pamięci, jednocześnie wprowadzając w trans i nie pozwalając nawet na moment oderwać myśli od scenicznego spektaklu. Odczuwanie pełni artystycznych wrażeń było możliwe dzięki bardzo dobremu nagłośnieniu teatralnej sali.
Trzeba przyznać, że każdy, kto zjawił się w niedzielny wieczór w Teatrze Na Plaży miał niebywałe szczęście doświadczyć wyjątkowych emocji i wziąć udział w wydarzeniu, które już się nie powtórzy. Spotkanie z twórczością Father Murphy w ostatecznej muzycznej formie było zapierającym dech, oczyszczającym duchowym przeżyciem, które na długo pozostanie w pamięci słuchaczy. Po występie była możliwość nabycia najnowszego wydawnictwa przed premierą, jak również wspólnego albumu nagranego z byłą wokalistką Swans, Jarboe oraz limitowanej edycji kasety magnetofonowej. Poza sceną młodzi artyści okazali się sympatycznymi, skromnymi, uśmiechniętymi ludźmi, którzy chętnie dzielili się wrażeniami z fanami i byli szczerze wzruszeni ciepłym przyjęciem. Warto śledzić ich poczynania w ramach nowego muzycznego projektu.
fot. Tomasz Ossowski
LONKER SEE
14.04.2018, Gdańsk, Klub Żak
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
14.04.2018
Bartosz "Boro" Borowski to człowiek-instytucja. Animator, pomysłodawca kilku projektów muzycznych (m.in. 1926) i założyciel wytwórni Music Is The Weapon, od lat prężnie rozwija swoją działalność na trójmiejskiej scenie alternatywnej. Ostatnim "dzieckiem" gitarzysty jest Lonker See, w którym wraz ze śpiewającą basistką Joanną Kucharską (Kiev Office), znanym z duetu Olbrzym i Kurdupel saksofonistą Tomaszem Gadeckim oraz perkusistą Michałem Gosem eksploruje muzyczną przestrzeń pomiędzy jazzowymi improwizacjami, a gitarowym szaleństwem.
Gdyński kwartet zadebiutował przed dwoma laty albumem "Split Image", zawierającym psychodeliczne, wprowadzające w trans, otwarte muzyczne formy, pozwalające na eksperymentowanie z brzmieniem. Z początkiem kwietnia muzycy powrócili z drugim wydawnictwem "One Eye Sees Red" i wyruszyli w trasę koncertową po Polsce, której zwieńczeniem był występ w gdańskim Klubie Żak.
Sala Suwnicowa to jedno z najprzyjemniejszych koncertowych miejsc w Trójmieście, o czym miałam okazję wspomnieć w poprzednich relacjach już kilkukrotnie. Dobrze nagłośniona, z bardzo ładnym oświetleniem sceny i przestrzenią dla około 100-200 słuchaczy oraz przyjemnym zapleczem gastronomicznym i studyjnym kinem zlokalizowanym po sąsiedzku, w tym samym klubowym budynku, wzbudza sympatię zarówno artystów jak i publiczności. Poza koncertami skoncentrowanymi na promowaniu wyselekcjonowanych premier płytowych, regularnie odbywają się tam występy w ramach festiwali Jazz Jantar czy Dni Muzyki Nowej.
W takich akustyczno-estetycznych warunkach twórczość Lonker See zabrzmiała wyjątkowo. Muzycy na godzinę zaprosili słuchaczy do psychodelicznego świata zapętlonych, mrocznych dźwięków i długich, niepokojących form. Dynamicznie narastające zgrzyty gitarowych przesterów, w połączeniu z mocą basu, perkusyjnymi galopadami i obłędnymi solówkami na saksofonie stworzyły niepowtarzalną, tajemniczą opowieść, wciągającą odbiorców swoją mocą i nie pozwalającą nawet na chwilę odwrócić uwagi od koncertu. Free-jazzowe improwizacje przeplatały się z progresywnymi pejzażami, postmetalowym brzmieniem sekcji rytmicznej i hałaśliwymi gitarami, przywołującymi na myśl twórczość Swans oraz Godspeed You! Black Emperor. Dopełniły je melancholijne wokalizy Joanny Kucharskiej oraz klawiszowe eksperymenty. Kompozycje zostały rozbudowane, jednak nie przekroczyły granicy "przyswajalności" i złożyły się na spójną, ekscytującą w odbiorze całość.
Muzycy doskonale poradzili sobie z presją występu "w domu", dając z siebie wszystko, pomimo zmęczenia wyczerpującym powrotem z trasy i niepokoju wynikającego z obecności na sali przyjaciół i znajomych z branży. Pośród słuchaczy bez trudu można było dostrzec przedstawicieli trójmiejskich mediów muzycznych oraz artystów z lokalnych zespołów, którzy po koncercie gratulowali muzykom świetnej płyty. Zespół brawurowo zaprezentował swoje drugie wydawnictwo, które ukazało się nakładem Instant Classic i na moment powrócił do debiutanckiego albumu.
Na szczególne uznanie zasługują popisy na saksofonie i flecie w wykonaniu Tomasza Gadeckiego, którego umiejętności techniczne przyprawiają o zawrót głowy. Co więcej, gdy wirtuoz nie grał na żadnym z instrumentów dętych, wykorzystywał możliwości elektronicznego sprzętu. Fantastycznie współpracowała z nim pozostała trójka, improwizując i tocząc muzyczne dialogi. Wyraźnie słyszalne było, że przyjaciele świetnie czują się razem na scenie, a wspólne występowanie sprawia im radość. Borowski szalał z gitarą i efektami, które dopełniało potężne brzmienie perkusji i soczysty bas.
Po godzinnym muzycznym odlocie publiczność żegnała zespół gromkimi brawami, nie pozwalając muzykom zejść ze sceny bez bisu. Po zakończeniu występu słuchacze ruszyli tłumnie w kierunku stanowiska z płytami, by nabyć "One Eye Sees Red" i zabrać do domu pamiątkę z rewelacyjnego koncertu.
fot. Tomasz Ossowski
Zajrzyj także tutaj:
SIENA ROOT
13.04.2018, Gdynia, Blues Club
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
13.04.2018
Jeśli tęsknisz za dźwiękami z lat siedemdziesiątych, uwielbiasz retro-rock, muzykę Deep Purple i dobrą zabawę, koniecznie posłuchaj Sieny Root. Sztokholmski kwintet to obecnie jeden z najciekawszych zespołów nawiązujących do klasyki hard rocka i kultywujących tradycję analogowego grania. Kto choć raz usłyszał ich na żywo, z pewnością będzie chciał wybrać się na koncert Szwedów ponownie.
Wiosną 2017 roku miała miejsce pierwsza wizyta grupy w naszym kraju, podczas której muzycy odwiedzili chorzowską Leśniczówkę, warszawskie Chmury i położoną na terenie gdańskiej stoczni Protokulturę, w każdym z trzech miejsc spotykając się z bardzo ciepłym przyjęciem słuchaczy. Nie dziwi więc fakt, że podczas tegorocznej kwietniowej trasy koncertowej postanowili ponownie spotkać się z polskimi fanami. Tym razem na finał podróży po Europie, poza chorzowską leśniczówką zawitali także do Gdyni.
Przez niemal dwadzieścia lat działalności muzycy nagrali sześć albumów studyjnych, na każdym z nich prezentując nieco inne inspiracje. Pomimo licznych zmian w składzie i pokaźnej liczby gości Siena Root gwarantuje niezmiennie wysoki poziom i najwyższą jakość muzycznych doznań, głównie dzięki temu, że stali członkowie zespołu, tj. sekcja rytmiczna grupy - basista Sam Riffer i perkusista Love Forsberg mają bardzo dobre wyczucie przy doborze współpracowników. Do Gdyni poza wspomnianymi muzykami przyjechali doskonały gitarzysta Matte Gustavsson, wirtuoz organów Hammonda Erik Petersson, a także gość specjalny, Lisa Lystam, sympatyczna i dysponująca wyrazistym, bluesowym głosem wokalistka, która zastąpiła na tej pozycji udzielającego się na ostatnim albumaie zespołu oraz podczas zeszłorocznej trasy długowłosego Samuela Björö.
Warto podkreślić także, że już sama nazwa grupy bardzo trafnie nawiązuje do twórczości muzyków i inspiracji "rdzenną" odmianą rocka. Root to korzeń, zaś siena odnosi się do odcienia brązu "siena palona", przypominającego barwę ziemi, głównie na obszarze afrykańskiej sawanny. Spójny z muzycznym przekazem jest także hipisowski wygląd i ubiór członków zespołu.
Około półtoragodzinny występ Sieny Root wypełnił przekrojowy zestaw starszych i nowszych, dłuższych i krótszych nagrań, w tym aż trzy kompozycje z rewelacyjnego debiutu "A New Day Dawning" z 2004 roku i pokaźna reprezentacja ubiegłorocznej, kwietniowej "A Dream Of Lasting Peace". Muzycy dali z siebie wszystko, prezentując dynamiczną i pełną radości kombinację hard rockowej energii, bujającego bluesa i psychodelicznych odjazdów. Od pierwszej do ostatniej minuty koncertu nie oszczędzali się, porywając do wspólnej zabawy zgromadzonych fanów, którzy szczelnie wypełnili salę Blues Clubu i odwdzięczyli się sympatycznym Szwedom długimi owacjami.
Koncert rozpoczął się od "Rasayany", pełnej improwizacji, powoli rozwijającej się kompozycji. Po kilku minutach do instrumentalistów dołączyła Lisa Lystam, której głos bardzo dobrze wpasował się w klimat energetycznej muzyki. Podczas całego występu muzycy rywalizowali między sobą na solówki, tocząc pasjonujące pojedynki. W szczególności zwracały uwagę gitarowo-organowe dialogi Matte Gustafssona i Erika Peterssona, przywołujące w pamięci dźwięki bardzo charakterystyczne dla muzyki przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nie brzmiałyby one jednak tak wyjątkowo, gdyby nie perkusyjne galopady i soczysty bas sekcji rytmicznej. Skoczne, radosne rytmy poparte doskonałą techniką i niezwykłą lekkością grania idealnie sprawdziły się w piątkowy wieczór.
Oprócz szalonych popisów w utworach Sieny Root jest dużo melodii i progresywnej pejzażowości. Zespół czuje się jak ryba w wodzie zarówno w zwartych, piosenkowych formach, jak również dłuższych, rozwiniętych kompozycjach, na czele z bluesowo-psychodelicznym "In My Kitchen", który spotkał się z bardzo entuzjastyczną reakcją słuchaczy. Podobne emocje wzbudził wykonany na zakończenie podstawowego setu energetyczny "Root Rock Pioneers", który porwał zgromadzonych do tańca.
Lisa Lystam, na co dzień występująca między innymi z gitarzystą Sieny Root w Lista Lystam Family Band, grającym połączenie bluesa i country, świetnie zaśpiewała nie tylko utwory z pierwszych albumów, w których wokalny prym wiodła ówczesna wokalistka zespołu, lecz także fragmenty dwóch ostatnich wydawnictw. Co więcej fantastycznie dopełniła brzmienia zespołu grą na harmonijce ustnej i miała świetny kontakt z publicznością, która chętnie reagowała na jej zachęty do wspólnego klaskania.
Po brawurowym odegraniu na bis trzech połączonych ze sobą kompozycji muzycy chętnie rozmawiali z fanami, sprzedawali płyty i rozdawali autografy. Wzajemnym uśmiechom i podziękowaniom nie było końca. Było to bardzo dobre zwieńczenie intensywnej, dwutygodniowej trasy, podczas której według relacji zespołu nie zawsze było łatwo - pojawiło się sporo technicznych i komunikacyjnych kłopotów.
Na koniec wspomnę jeszcze o lokalizacji występu. Blues Club wydaje się być idealnym miejscem dla zespołów takich jak Siena Root. Regularnie odbywają się tam bluesowe jam session cieszące się popularnością stałych bywalców oraz występy muzyków, których twórczość nawiązuje do rockowych korzeni. Hasło "blues is the roots" wyraźnie rzucające się w oczy przy wejściu, w pełni oddaje klimat panujący w klubie i pasuje idealnie do muzyki tam prezentowanej. Warto odwiedzić to sympatyczne miejsce przy okazji wizyty w Gdyni.
* fot. Tomasz Ossowski*
LAO CHE
11.03.2018, Gdańsk, Gdański Teatr Szekspirowski
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
11.03.2018
Nie od dziś wiadomo, że Lao Che to zespół wyjątkowy. Muzycy z Płocka od osiemnastu lat serwują swoim fanom niepowtarzalną fuzję muzycznych gatunków, przy okazji w żartobliwy sposób komentując otaczającą rzeczywistość. Miesiąc po premierze "Wiedzy o Społeczeństwie" wciąż nie milkną dyskusje na temat dźwiękowej i tekstowej zawartości albumu, zarówno wśród sympatyków zespołu, jak i krytyków muzycznych oraz poszukiwaczy nowych brzmień, a promująca wydawnictwo marcowo-kwietniowa trasa koncertowa wzbudza ogromne zainteresowanie słuchaczy w całej Polsce. Z dwudziestu pięciu koncertów wyprzedało się już dziewięć, w tym występ w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, który odbył się w minioną niedzielę.
W recenzji siódmego albumu Lao Che pisałam, że "w dzisiejszych czasach niesamowicie trudno o dobrą popową płytę, (...) która dzięki swojej przebojowości ma ogromny potencjał koncertowy." (czytaj tutaj) Muzycy, stosując się do ustanowionej przez siebie zasady na każdym kolejnym wydawnictwie obierają nowy muzyczny kierunek i koncept, tym razem przy akompaniamencie popowo-tanecznych rytmów poddając analizie pojęcie "społeczeństwo".
Kto jednak spodziewał się na koncercie przebojowych piosenek z przewagą łatwo wpadających w ucho rytmów mógł być bardzo zaskoczony. Zamiast na popową lekkość muzycy postawili na mroczne, transowe rytmy, które przepięknie podkreślały znaczenie tekstów i w pełni sprostały wymaganiom poszukujących słuchaczy. Zachowali przy tym swój charakterystyczny styl, łączący tak skrajnie różne gatunki muzyczne jak elektronika, jazz, reggae, hip hop oraz dźwięki o orientalnym zabarwieniu.
Podczas dwugodzinnego występu, na który złożyły się wszystkie utwory z najnowszego albumu, cztery kompozycje z "Dzieciom", trzy z wydanego przed sześcioma laty "Soundtracku" oraz niespodzianka w postaci coveru "Dziewiąta" z repertuaru Jazzombie (wspólny projekt muzyków Lao Che oraz Pink Freud) zgromadzona w Teatrze Szekspirowskim publiczność mogła podziwiać muzyczny kunszt każdego z siedmiu członków zespołu. To prawdopodobnie współpraca z trójmiejskim jazzowym kwartetem, na czele którego stoi Wojciech Mazolewski skłoniła Spiętego i przyjaciół do poszerzenia składu Lao Che o multiinstrumentalistę Karola Golę, który swoją nieprzeciętną grą na saksofonie barytonowym, flecie oraz klawiszach zdobył serca słuchaczy. Z mrocznym brzmieniem jednego z największych instrumentów dętych fantastycznie współgrały mięsiste dźwięki basu, ekspresyjna gra dwóch perkusistów oraz transowe rytmy klawiszy. Całości dopełniała rytmiczna gitara i jak zawsze świetnie zaśpiewane teksty przez Spiętego, a także djska pomoc Mariusza Densta zwanego Denatem, który swoim radosnym podrygiwaniem za stołem mikserskim rozładowywał atmosferę.
O przepięknej sali teatru dysponującej doskonałymi warunkami akustycznymi wspominałam już przy okazji relacji z październikowego występu Wardruny (czytaj tutaj) oraz grudniowego koncertu Sleep Party People (czytaj tutaj). Również i tym razem selektywne nagłośnienie oddało w pełni potencjał kompozycji oraz pozwoliło cieszyć się każdym dźwiękiem, sprawiając, że pozornie nieskomplikowane utwory nabrały wielowarstwowości i przestrzenności. Lao Che to zespół, który nie gra powtarzalnych koncertów - podczas każdej kolejnej trasy muzycy prezentują swoje pomysły w nowych aranżacjach, zaskakując słuchaczy. Szczególnie w pamięci zapadła mi subtelna, jazzowa wersja "Polaka, Ruska i Niemca" z najnowszego albumu wzbogacona ciekawą partią gitary, nostalgiczna aranżacja singlowego "Nie Raj", bardzo mroczne wersje hip hopowych "Jestem Psem" oraz "Dziewiąta", a także transowe wykonanie "Govindam" na finał bisu.
Dwugodzinny występ był bardzo dobrze przemyślanym, spójnym spektaklem, który miał na celu skupić uwagę słuchaczy na przekazywanej w utworach treści. Układ kompozycji nie był przypadkowy. Zespół rozpoczął koncert od "Zbiega z Krainy Dreszczowców", gdzie jasny komunikat powtarzanego kilkanaście razy "uciekam" wyraźnie wskazywał kierunek interpretacji. Mocne, przepełnione goryczą teksty nawiązujące do obecnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce obejmującej tematy zawirowań prawnych, religijnych, edukacyjnych i wytykające narodowe przywary poruszały i skłaniały do refleksji. Zwieńczeniem podstawowej części koncertu było brawurowe wykonanie "Kapitana Polski" rozpoczynającego nowy album, będące jakby wołaniem o ratunek dla upadających wartości.
Co ciekawe, znany z doskonałego kontaktu z fanami zespół tym razem zdecydował się na ograniczenie bezpośredniej słownej interakcji, skupiając się na jak najlepszym wykonaniu kompozycji. Spięty podczas koncertu odezwał się tylko dwa razy, po przywitaniu z fanami podkreślając, że występowanie przed gdańską publicznością to zawsze przyjemność, a następnie dziękując wszystkim za przybycie. Słuchacze również zachowywali się nieco inaczej niż zwykle na koncertach Lao Che. Radosne pogo i szaleńcze tańce ustąpiły miejsca marazmowi i skupieniu. Zgromadzeni z zainteresowaniem wsłuchiwali się w treść kompozycji, chłonąc każde słowo i podziwiając towarzyszące wykonywanym utworom fantastyczne światła i ciekawe wizualizacje, przedstawiające między innymi fragmenty serwisów informacyjnych, czy też przywołujące na myśl rozmyte obrazy towarzyszące regulowaniu telewizyjnych odbiorników. Fani po każdym utworze nagradzali muzyków okrzykami zachwytu i gromkimi owacjami. Dopiero pod koniec występu, gdy w setliście pojawiło się kilka bardziej znanych fragmentów, takich jak "Wojenka" i "Dym", odśpiewali ze Spiętym ich treść i dali się ponieść tańcom.
Koncert w Teatrze Szekspirowskim ukazał zespół znany z występów na licznych festiwalach i juwenaliach z zupełnie innej, bardziej mrocznej strony, udowadniając, że Lao Che to grupa doskonałych muzyków, mających do powiedzenia dużo więcej niż można usłyszeć w nagraniach studyjnych i podczas wydarzeń przyciągających dużą grupę ludzi. Specyficzny klimat teatralnej sali z pewnością miał wpływ na atmosferę gdańskiego występu, pełną dramatyzmu i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Był to wyjątkowy koncert skierowany przede wszystkim do wymagających słuchaczy, który pozostanie na długo w ich pamięci.
fot. Tomasz Ossowski
VLMV (ALMA)
22.02.2018, Gdańsk, Plama, Gdański Archipelag Kultury
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
22.02.2018
O istnieniu zespołu VLMV dowiedziałam się przypadkiem. Pewnego wieczoru, przeglądając nowości ze świata muzyki natrafiłam na zagadkowo brzmiącą, czteroliterową nazwę brytyjskiej grupy. Zaintrygowana kombinacją liter, którą niełatwo zapisać w pamięci zaczęłam drążyć temat i natrafiłam na informację o trasie promującej drugi studyjny album grupy. Ku mojemu zaskoczeniu na liście koncertowych miast znalazł się Gdańsk, a dokładniej niewielki klub mieszczący się na Zaspie, pośród ozdobionych muralami bloków.
Zaspiańska "Plama", będąca częścią Gdańskiego Archipelagu Kultury to kreatywna przestrzeń skupiająca lokalnych artystów - w budynku działa pracownia malarska oraz regularnie odbywają się spektakle teatralne i spotkania podróżnicze. Znajduje się tam również kameralna, bardzo ładna sala koncertowa, wyposażona w dobry sprzęt nagłaśniający, w której w czwartkowy, mroźny wieczór swoje kompozycje zaprezentował wspomniany brytyjski zespół, zabierając zgromadzonych słuchaczy w emocjonalną muzyczną podróż do krainy ambientowo - post-rockowych pejzaży.
VLMV to tak naprawdę dawna ALMA - projekt Pete\'a Lambrou, który chcąc zrealizować kilka artystycznych pomysłów poza swoim ówczesnym zespołem, postanowił spróbować swoich sił w komponowaniu eterycznych dźwięków zbliżonych do twórczości Sigur Ros i Explosions In The Sky. W międzyczasie podjął współpracę z Ciaranem Morahanem i solowy projekt stał się duetem. Pierwsze wydawnictwo, "ALMA", przyniosło zespołowi szacunek muzycznych niezależnych mediów oraz pokaźną grupę sympatyków. Jednak zbieżność nazwy z pseudonimem fińskiej piosenkarki pop o zielonych włosach zmusiła ich do zmiany jej pisowni na "odwróconą", tj. VLMV.
Określenie "ALMA" bardzo trafnie nawiązuje do charakteru twórczości zespołu. To skrót od Atacama Large Millimeter Array - nazwy największego na świecie interferometru radiowego, a jednocześnie hiszpańskie słowo oznaczające duszę. Muzyka VLMV to sennie snujące się ambientowe dźwięki, pozwalające dryfować w czasoprzestrzeni i trafiające prosto do wnętrza wrażliwych słuchaczy.
Zaraz po premierze drugiej płyty, "Stranded, Not Lost" panowie wyruszyli w trasę promującą album. W ciągu godzinnego występu w Gdańsku zaprezentowali kompozycje na nim zawarte, na czele ze zjawiskowo pięknym "If Only I", wzbogacając je kilkoma akcentami z debiutu. Był to bardzo spójny, przepełniony melancholią, wyciszający koncert. Pomimo zmęczenia spowodowanego wyczerpującą podróżą z Hannoveru, muzycy dali z siebie wszystko i w bardzo kameralnej przestrzeni stworzyli magiczną, intymną atmosferę. Urzekające delikatnością brzmienie klawiszy w połączeniu z intensywnością gitarowych pasaży i subtelnym, lecz niepozbawionym emocji wokalem Lambrou, bliźniaczo podobnym do głosu Jonsiego poruszyły niejedno serce.
Muzyk śpiewał z zamkniętymi oczami, przeżywając swoje bardzo osobiste teksty, traktujące o samotności, izolacji i tęsknocie za miłością. Grał przy tym na zmianę na gitarze oraz na klawiszach. Na uwagę zasługuje także pomysłowość jego towarzysza, który generował na gitarze nieoczywiste dźwięki przy użyciu śrubokrętu i perkusyjnej pałeczki. Zapętlenia niektórych motywów przy wykorzystaniu możliwości nowoczesnej technologii dodały brzmieniu przestrzenności i w połączeniu z wysmakowanymi, czarno-białymi wizualizacjami oraz delikatnym światłem żarówek, które zwiększało swą intensywność wraz z rosnącą mocą muzyki, wprowadzały w trans.
Londyńczycy zostali bardzo ciepło przyjęci przez około trzydziestoosobową publiczność, która w ciszy i skupieniu wysłuchała wspaniałego występu, a następnie nagrodziła muzyków owacją, dziękując za mistyczne, wzruszające doznania i chwile relaksu pozwalające zapomnieć o codzienności. Oby następnym razem udało się zaprezentować tę piękną muzykę szerszej publiczności.
STEVEN WILSON
17.02.2018, Zabrze, Dom Muzyki i Tańca / Poznań, Sala Ziemi
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
17.02.2018
Steven Wilson - "To The Bone" Tour
"Zawsze myślę o koncertach podobnie jak o albumach - chcę zabrać swoich słuchaczy w emocjonalną podróż przez różne krajobrazy, tak, aby cały czas coś się działo. (...) Lubię wyzwania i lubię tworzyć magię, której można doświadczyć jedynie w koncertowej sali. Nie przegapcie tego" - tak Steven Wilson zapowiadał najnowszą trasę koncertową, w którą wraz z zespołem wyruszył z końcem stycznia. Po wizycie na Półwyspie Iberyjskim, we Francji, Włoszech, Austrii i Niemczech przyszedł czas na Polskę - "To The Bone" Tour w minioną sobotę zawitała do Zabrza oraz dzień później do Poznania. Tradycyjnie nad organizacją obu wydarzeń czuwał niezawodny Rock Serwis.
Każdy, kto wziął sobie do serca słowa artysty i skorzystał z jego zaproszenia miał okazję przeżyć co najmniej jeden wieczór pełen wrażeń, które na długo zachowa w pamięci. Zapierająca dech oprawa wizualna, wspaniałe światła, dźwięk o nieosiągalnej dla większości wykonawców jakości oraz przede wszystkim doskonali muzycy to gwarancja artystycznych doznań na najwyższym światowym poziomie. Razem z Wilsonem do Polski przyjechali fenomenalny basista i wirtuoz Chapman sticka Nick Beggs, amerykański mistrz klawiszy Adam Holzman, doskonały perkusista Craig Blundell oraz piekielnie zdolny gitarzysta Alex Hutchings, który szturmem wdarł się do zespołu Stevena z powodzeniem zastępując Dave\'a Kilminstera i Guthrie Govana. Niespełna trzygodzinne, składające się z dwóch części występy wypełniły kompozycje zarówno z najnowszego albumu jak i bogatego artystycznego dorobku Wilsona, w tym niezapomniane utwory Porcupine Tree, na które czekało wielu sympatyków bosonogiego multiinstrumentalisty. Wszystkie jednak zostały dopasowane do dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach konceptu wieczoru.
Zarówno w Zabrzu jak i w Poznaniu muzyczna uczta rozpoczęła się punktualnie o godzinie dwudziestej od projekcji kilkuminutowego filmu wprowadzającego w tematykę koncertu - poszukiwanie prawdy w świecie pełnym sprzeczności i potoku informacji z mediów społecznościowych. Przy wtórze jazzowego akompaniamentu na białym tle kurtyny wyświetlały się bardzo sugestywne animacje opatrzone hasłami takimi jak: prawda, ego, szczęście, rodzina, kłamstwo, religia, które mieszały się ze sobą, symbolizując informacyjny chaos i utratę znaczenia istotnych życiowych wartości. Po krótkim seansie filmowym na scenie pojawiał się owacyjnie witany bohater wieczoru wraz z przyjaciółmi.
Od pierwszych nut "Nowhere Now", aż po kończący drugą część podstawowego setu "Sleep Together" nie było chwili nudy. Wyświetlające się zarówno na ekranie z tyłu sceny jak i na białej kurtynie zawieszonej przed zespołem wizualizacje fantastycznie oddawały treść kolejnych utworów i zgrały się z porywającymi dźwiękami, które mimo różnorodności repertuaru z różnych okresów kariery, doskonale do siebie pasowały. Każdy z muzyków dwoił się i troił, by przekazać jak najwięcej emocji, a sam Wilson poza doskonałą grą na gitarze i melotronie oraz jak zawsze poruszającym wokalem, fantastycznie jednoczył zespół. Swoją charakterystyczną sceniczną charyzmą wprowadzał jedyny w swoim rodzaju klimat, wyjaśniając tym samym znaczenie "magii", o której wspominał w zapowiedziach trasy i sprawiając, że skrajne emocje targały słuchaczami od pierwszego do ostatniego momentu koncertu. U wielu zgromadzonych wzruszenie mieszało się z radością, pełnym szaleństwem i poczuciem spełnienia wielkiego marzenia, że mogą podziwiać jedną z ikon współczesnej muzyki.
Po premierze "To The Bone" wielu krytyków, a także fanów twórczości artysty obawiało się, że stylistyczna volta będzie miała niebotyczny wpływ na charakter koncertów. Jak wspominałam w recenzji wydawnictwa, postąpił na przekór oczekiwaniom i nagrał album pop-rockowy. Podczas polskich koncertów udowodnił jednak, że wciąż pozostaje tym samym skromnym i pogodnym człowiekiem, któremu nie uderzyła do głowy przysłowiowa woda sodowa, a zmiana stylu to jedynie kolejne wcielenie wszechstronnego artysty, którego śmiało można porównać do Davida Bowiego czy Prince\'a. Jak zawsze podczas występu poruszał bardzo ważne tematy, zarówno w tekstach, w których śpiewał o problemach współczesnego świata - samotności w wielkim mieście, uchodźcach, zagubieniu w gąszczu informacji, uzależnieniach, utracie znaczenia podstawowych wartości oraz tęsknocie za przyjaźnią i miłością, jak również w wypowiedziach między utworami, wspominając między innymi o czających się za rogiem przestępcach, których nazwał "ludźmi żywiącymi się mrokiem" (ang. "people who eat darkness") oraz o technologicznym szaleństwie, które opętało społeczeństwo, nie potrafiące korzystać już z uroków chwil i szczerze wyrażać emocji.
Krytyka "kultury selfie" dotyczyła niestety też samych uczestników obu polskich koncertów. Pomimo wprowadzonego zakazu fotografowania, Wilson wielokrotnie upominał korzystających ze smartfonów słuchaczy, by zaprzestali robienia zdjęć, a przede wszystkim nagrywania bezsensownych filmików, których nikt przecież później nie ogląda ze względu na niską jakość nagrania. Nie pomogło jednak nawet wskazywanie ze sceny przez artystę palcem konkretnych osób i przekonywanie, że chodzi przecież o to, by czerpać maksimum radości z magicznych momentów, a nie przeszkadzać współuczestnikom wydarzenia, zasłaniając im widok kilkucalowym ekranem.
Artysty nie opuszczało jednak charakterystyczne brytyjskie, nieco sarkastyczne poczucie humoru. Wilson wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że wbrew temu o czym śpiewa, na co dzień pozostaje radosnym człowiekiem, a wzruszająca, melancholijna muzyka służy jedynie wyrażaniu prawdy i jest rozliczeniem się z tym, co dotyka jego samego. Po przywitaniu się z fanami w Zabrzu w zabawny sposób zachęcał do wyrażania entuzjazmu w odpowiedzi na rozgrywające się na scenie wydarzenia tłumacząc, że w rękach słuchaczy jest jego zdrowie i prezentując smart watch, dokumentujący liczbę wykonanych kroków danego dnia oraz przedstawiając perkusistę Craiga Blundella jako swojego trenera personalnego. Opowiadał, że każdego dnia stara się robić kilkukilometrowy spacer.
Steven poruszał także często powracający w jego wypowiedziach temat muzyki pop. Tłumaczył, że większość kojarzy ją z Justinem Bieberem, a przecież istnieje też tzw. dobry pop, którego słuchanie to żaden wstyd. Opowiadał o tym, że jego muzyczny gust ukształtowali rodzice i ich skrajnie odmienne upodobania. Ojciec był fanem klasyki rocka progresywnego, matka zaś fanką popu w wykonaniu ABBY, Tears For Fears, Bee Gees, The Carpenters, Donny Summer, Prince\'a i Depeche Mode. Dodał również, że nie zna osoby, która nie lubiłaby choć jednej piosenki szwedzkiego kwartetu. Zapowiadając "Permanating", który jest muzycznym nawiązaniem do twórczości ABBY i wyrazem czystej radości życia poprosił słuchaczy, by wstali z miejsc i dodali artystom energii. W Poznaniu wspomniany entuzjazm rozrósł się do niebotycznych rozmiarów. Do tańczącej z przodu widowni pary dołączyła liczna grupa radośnie podrygujących fanów, którzy przybiegli także z dalszych zakątków sali. Od tego momentu publiczność z utworu na utwór reagowała coraz żwawiej, podczas bisów stojąc już przy samej krawędzi sceny i głośno dopingując zespół.
Trudno zliczyć wszystkie wyjątkowe momenty, których doświadczyli uczestnicy obu koncertów. Poczynając od fenomenalnej wizualizacji przedstawiającej śpiewającą Ninet Tayeb podczas "Pariah", która mimo fizycznej nieobecności stworzyła z Wilsonem magiczny duet, występom towarzyszyła niezwykła atmosfera. Steven wielokrotnie zwracał się do słuchaczy w języku polskim, wywołując na ich twarzach szerokie uśmiechy. Poza przywołanymi już powyżej opowieściami warto jeszcze wspomnieć o pasjonującej historii agresywnie brzmiącego Fendera Telecastera z 1963 roku, fenomenalnej wersji "Arriving Somewhere But Not Here" z wykorzystaniem grzechotek, brawurowym wykonaniu " The Creator Has A Mastertape", poruszającym najgłębsze zakamarki duszy "Heartattack In A Layby", doskonale bujającym "Sleep Together" czy też zamykającej pierwszą część występów jednej z najdoskonalszych "stevenowych" kompozycji - "Ancestral", którą Beggs zakończył klęcząc, a Wilson leżąc na scenie.
Kluczowym momentem dla wielu fanów okazał się jednak bis, który rozpoczął się od podziękowań za ponad dwudziestoletnie wsparcie i dedykacji najstarszej kompozycji z setlisty, "Even Less" tym, którzy pamiętają pierwsze polskie koncerty Porcupine Tree. Wyjątkowości tej chwili dodał fakt, że utwór został wykonany solo przez Stevena Wilsona, który spowity delikatnym scenicznym światłem zagrał tę kompozycję na wspomnianej już historycznej, ulubionej gitarze. Następnie wybrzmiały jeszcze dwie kompozycje, już z towarzyszeniem zespołu. W Zabrzu były to "Harmony Korine" oraz wieńczący od kilku lat koncerty artysty poruszający "The Raven That Refused To Sing", zaś w Poznaniu zamiast utworu z solowego debiutu Bosonogiego usłyszeliśmy "Sign O' The Times" z repertuaru Prince'a, z dedykacją dla osób, które tego dnia przebyły długą drogę z Zabrza, by dotrzeć na drugi polski występ.
Na polskich fanów poza niesamowitymi wrażeniami muzycznymi czekały także okołokoncertowe niespodzianki. Na stoisku z zespołowym merchem poza ubraniami, programem koncertowym i płytami można było nabyć najnowszy album Wilsona z autografem artysty (zarówno w wersji CD i winylowej) w cenie niższej niż w regularnej sprzedaży, a także trudno dostępne płyty klawiszowca Adama Holzmana, które muzyk chętnie podpisywał po koncercie. Ponadto w Zabrzu przed występem Stevena i jego zespołu można było posłuchać mini-recitalu gitarzysty Davida Kollara, który brał udział w nagraniach "To The Bone".
Po zakończeniu obu polskich koncertów artyści długo kłaniali się fanom i dziękowali im za przybycie. Aplauz publiczności i owacja na stojąco dały dowód na to, że w świecie pełnym zła jest jeszcze miejsce na emocje, przeżywanie szczególnych momentów oraz szczere wzruszenie. Warto było doświadczyć ich na własnej skórze i dać się ponieść muzyce.
fot. Robert Grablewski
WARSAW PROG DAYS
10.02.2018, Warszawa, Klub Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
10.02.2018
Magiczne progresywne pejzaże, nostalgiczny powrót do przeszłości, szaleńcze tańce i rock\'n\'rollowy odjazd - w tych kilku wyrażeniach można streścić muzyczne doznania, których doświadczyli uczestnicy szóstej edycji Warsaw Prog Days. Warszawskie święto fanów rocka progresywnego powróciło na festiwalową mapę Polski po rocznej przerwie i podobnie jak w latach ubiegłych odbyło się w Progresji. W 2018 roku partnerem imprezy został Musicom, a wśród zaproszonych artystów oprócz podopiecznych wytwórni, tj. zespołów Amarok i Gallileous znaleźli się Here On Earth oraz zagraniczni goście - basista uwielbianej w Polsce grupy Camel - Colin Bass i niemiecki zespół Coogans Bluff.
Tak jak w przypadku piątej edycji, również i tym razem koncerty zaplanowano na jeden wieczór. Pomimo wyboru bardzo dogodnego terminu, niekorzystna zimowa pogoda, a także mnogość równolegle odbywających się konkurencyjnych imprez nieco pokrzyżowały plany organizatorów. Na kilka dni przed wydarzeniem z powodu choroby wokalisty z występu musiał zrezygnować zespół Lion Shepherd. Co więcej, dobra promocja festiwalu, który rekomendował osobiście sam Mariusz Duda, nie wpłynęła korzystnie na frekwencję - oferta muzyczna przykuła uwagę niespełna trzystu osób.
Jednak wszyscy ci, którzy pojawili się w sobotni wieczór w Progresji zdecydowanie nie mieli czego żałować. Bardzo dobre nagłośnienie, kameralna rodzinna atmosfera i możliwość bezpośredniego, swobodnego kontaktu z artystami sprawiły, że festiwal zapisał się w pamięci wielu obecnych jako jeden z najprzyjemniejszych koncertów w ostatnich miesiącach.
Muzyczna uczta wystartowała zgodnie z planem. Kilka minut po godzinie dziewiętnastej na scenie pojawił się prowadzący całe wydarzenie gitarzysta grupy Collage i dziennikarz miesięcznika "Teraz Rock" Michał Kirmuć, który zapowiedział pierwszego wykonawcę. Pochodzący z Katowic Here On Earth zaprezentował się bardzo obiecująco. Nieco ponad półgodzinny występ sekstetu wypełniły kompozycje z debiutanckiego "In Ellipsis" oraz premierowe nagrania z nadchodzącej drugiej płyty. Progmetalowe, wyraziste, mroczne dźwięki inspirowane twórczością Toola, Katatonii i Riverside generowane przez młodych muzyków potwierdziły ich wysokie umiejętności techniczne i duży potencjał.
Po krótkim "przemeblowaniu" scenicznego wystroju, na deski Progresji z impetem wkroczyli muzycy grupy Gallileous. Weterani polskiej sceny doom metalowej w ostatnich latach postanowili odświeżyć swoje brzmienie, podejmując współpracę z nową wokalistką, Anną Pawlus-Szczypior i poszerzając muzyczne horyzonty o inspiracje space rockiem i klasyką hard rocka lat siedemdziesiątych. Pochodzący z Wodzisławia Śląskiego kwartet zabrał słuchaczy w szaleńczą podróż kosmicznym samochodem, zapewniając solidną dawkę energetycznej jazdy bez trzymanki, pełną mięsistego brzmienia basu, perkusyjnych galopad i soczystych gitarowych riffów. Uwagę publiczności skupiała jednak na sobie przede wszystkim zjawiskowa wokalistka, wyróżniająca się oryginalną, bardzo głęboką barwą głosu. Jej długie blond włosy lśniły w blasku świateł i pięknie poruszały się w rytm płynącej muzyki, łamiąc niejedno męskie serce.
Wspomniane powyżej dwa występy były jednak tylko zgrabnym wprowadzeniem do kolejnych atrakcji wieczoru. Prawdziwą gratką dla miłośników progresywnych pejzaży był historyczny, wspólny występ zespołu Amarok i Colina Bassa ze specjalnie przygotowanym na tę okazję materiałem i gościnnym udziałem Macieja Mellera, doskonałego gitarzysty grupy Quidam i koncertowego członka Riverside. Współpraca muzyków rozpoczęła się szesnaście lat temu, gdy Michał Wojtas zaprosił legendarnego muzyka grupy Camel do udziału w nagraniach albumu "Neo Way". Kilka lat później lider Amaroka brał udział w nagraniach solowego albumu Bassa, "In The Meantime". Koncertowe spotkanie w Progresji stało się dobrą okazją do wspólnego świętowania tej pięknej, długoletniej przyjaźni.
Jako pierwszy wystąpił Amarok. Projekt multiinstumentalisty Michała Wojtasa w czerwcu 2017 roku powrócił z nowym wydawnictwem, o czym wspominałam już na łamach rockserwis.fm. (recenzja albumu "Hunt") Muzykowi na scenie towarzyszyli utalentowani współpracownicy i przyjaciele - poza wspomnianym już basistą grupy Camel pojawili się perkusista Paweł Kowalski, basista Konrad Pajęk, klawiszowiec Maciej Caputa, wirutoz duduka Sebastian Wielądek oraz żona artysty Marta Wojtas, grająca na instrumentach perkusyjnych.
Około godzinny set wypełniły kompozycje z ubiegłorocznego "Hunt" oraz trzech starszych albumów zespołu, przenosząc słuchaczy w świat fascynujących, malowniczych pejzaży, obfitujących w magiczne dźwiękowe doznania. Pomimo drobnej tremy towarzyszącej muzykom na samym początku występu spowodowanej kłopotami z mikrofonami, szybka reakcja ekipy technicznej i selektywne nagłośnienie umożliwiły pełny odbiór tej emocjonalnej muzyki duszy, pozwalającej zapomnieć o otaczającej rzeczywistości i poddać się hipnotyzującej aurze. Uśmiechy nie schodziły z twarzy artystów, którzy wymieniali porozumiewawcze spojrzenia i wspólnie improwizowali.
Michał Wojtas obdarzony jest bardzo ciepłym głosem o miękkiej barwie, niezwykłą muzyczną wrażliwością i zasługującymi na szacunek zdolnościami technicznymi. Muzyk co rusz zaskakiwał zgromadzonych improwizacjami na gitarze, a także umiejętnością gry na nietypowych dla muzyki rockowej instrumentach jak harmonium i theremin. W pamięci szczególnie zapisało się magiczne wykonanie "Distorted Souls", w którym artysta niczym czarodziej wydobywał nieziemskie dźwięki z thereminu, wspólnie zaśpiewany z Colinem Bassem "Nuke", do którego słowa razem z basistą napisała Marta Wojtas, wirtuozerski popis gry Sebastiana Wielądka na duduku w "Two Sides" oraz zagrana na bis, energetyczna "Metanoia". Ku zaskoczeniu sporej części widowni na scenie nie pojawił się wyczekiwany niecierpliwie przez fanów Mariusz Duda, któremu muzycy dziękowali za wieloletnią współpracę. W jego wokalną rolę w "Idyll" wcielił się za to basista Konrad Pajęk, który w innych utworach bardzo dzielnie wspierał Wojtasa w chórkach.
Nie był to koniec emocji związanych ze wspólnym występem muzyków. Po pełnym duchowych uniesień koncercie Michała Wojtasa i przyjaciół, z epizodycznym udziałem basisty zespołu Camel, role się odwróciły. Na kolejną muzyczną godzinę głównodowodzącym na scenie Progresji został Colin Bass, którego sekcją rytmiczną stali się członkowie Amaroka oraz dobrze znany polskim fanom rocka progresywnego Maciej Meller. Muzycy zaprezentowali przegląd solowego dorobku legendarnego artysty - w setliście pojawiły się zarówno starsze nagrania, w tym z wydanego w 2015 roku "At Wild End", jak również niepublikowane wcześniej kompozycje, które ukażą się na nowej płycie Bassa. Występowi towarzyszyła rodzinna atmosfera - artyści doskonale rozumieli się na scenie, a ich radość wspólnego grania wywołała niejeden uśmiech na twarzach słuchaczy. Colin Bass to niezwykle ciepły, przesympatyczny człowiek i wyjątkowy wokalista, który czarująco opowiadał o swojej twórczości, wprowadzając zgromadzonych w klimat kolejnych kompozycji. Prawdziwą ucztą dla uszu wszystkich koneserów były natomiast muzyczne dialogi gitar Wojtasa, Mellera i Bassa oraz ich wspólne improwizacje.
Zwieńczeniem koncertowych wrażeń był pełen rock'n'rollowej energii występ berlińskiego zespołu Coogans Bluff, który pomimo bardzo późnej pory (koncert rozpoczął się kilkanaście minut przed pierwszą) porwał do tańca najwytrwalszych uczestników festiwalu. Połączenie jazzowych saksofonowych partii z hardrockowo-bluesowym brzmieniem klasycznego rockowego instrumentarium stworzyło mieszankę wybuchową, powalającą mocą i dynamiką, która bardzo dobrze sprawdziła się jako zakończenie festiwalowego dnia.
Szóstą edycję Warsaw Prog Days, pomimo braku rozpoznawalnych powszechnie gwiazd można zdecydowanie zaliczyć do udanych. Dzięki lineupowej różnorodoności każdy miłośnik dobrej muzyki mógł znaleźć tam coś dla siebie i świetnie bawić się przy tanecznych rockowych dźwiękach, jak i dać się ponieść wyobraźni, podziwiając muzyczne, progresywne pejzaże.
fot. Tomasz Ossowski
LEBOWSKI
2.02.2018, Malbork, Klub Alternatywa
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
2.02.2018
Gdyby zapytać grupę osób o skojarzenia z miastem Malbork, z pewnością większość ankietowanych wskazałaby znajdujący się tam imponujących rozmiarów Zamek Krzyżacki. Na koncertowej mapie Polski ta niespełna czterdziestotysięczna miejscowość nie zajmuje szczególnego miejsca. Okazuje się jednak, że na terenie dawnej Fabryki Cygar została zaaranżowana przestrzeń przeznaczona na działalność kulturalną, której część stanowi Klub Alternatywa, będący od kilku miesięcy pod opieką nowych właścicieli. To właśnie tu w miniony piątek wystąpił zespół Lebowski, który w ubiegłym roku powrócił z koncertowym wydawnictwem "Lebowski Plays Lebowski", zawierającym w większości premierowe nagrania, zarejestrowane podczas Tennis Music Festival. Szczecinianie obecnie pracują nad drugim albumem studyjnym, który ukaże się w 2018 roku. Aby zebrać energię do dalszych nagrań, w ramach przerwy wyruszyli w trzydniową mini-trasę koncertową. Malborski klub był środkowym przystankiem w zespołowej podróży po północnej Polsce, podczas której poza krzyżackim miastem muzycy odwiedzili jeszcze Toruń i Koszalin.
Alternatywę cechuje przede wszystkim domowa atmosfera i przemiła obsługa. Każdy gość przekraczający próg klubu może poczuć się tam jak u siebie. Na pierwszy rzut oka uwagę przykuwa już samo pomieszczenie przypominające duży pokój wypełniony kanapami oraz pamiątkami z minionej epoki, a także niezwykły wystrój maleńkiej sceny, która udekorowana jest zawieszonymi pod sufitem...parasolami. Na dodatek miejsce jest bardzo dobrze nagłośnione, a kameralne rozmiary klubu umożliwiają bezpośredni kontakt z artystami. Takie warunki są wręcz stworzone do zapewniania słuchaczom wyjątkowych wrażeń koncertowych oraz możliwości relaksu po wyczerpującym dniu.
Występ Lebowskiego rozpoczął się kilka minut po godzinie dwudziestej. Witani oklaskami przez zgromadzoną publiczność muzycy wkroczyli na scenę przy dźwiękach rozpoczynającego ubiegłoroczne wydawnictwo "INTRO /Marche pour la cérémonie des Turcs", by następnie zabrać słuchaczy w ponad półtoragodzinną dźwiękową podróż do krainy wyobraźni. Zgodnie z zapowiedzią lidera zespołu, gitarzysty Marcina Grzegorczyka, koncert składał się z trzech części. W pierwszej muzycy powrócili na kilkanaście minut do przeszłości, by przedstawić kompozycję tytułową oraz "Iceland" z doskonałego, wydanego w 2010 roku debiutu "Cinematic", niejednokrotnie opisywanego jako "muzyka do nieistniejącego filmu" ze względu na porażające pięknem instrumentalne pejzaże okraszone oryginalnymi kwestiami pochodzącymi z kanonu polskiej i światowej kinematografii. Następnie zaprezentowali utwory z koncertowej płyty, będącej pomostem między filmową przeszłością, a melodiami, które znajdą się na zapowiedzianym tegorocznym wydawnictwie. Natomiast nieopublikowane jeszcze kompozycje złożyły się na bardzo umowną część trzecią koncertu, która zgrabnie przeplatała się z częścią drugą.
Muzycy zgrabnie balansowali pomiędzy klasycznym rockiem progresywnym, a dźwiękami nowymi, niejednokrotnie bardzo dynamicznymi, ocierającymi się o stylistykę metalową, jak również czerpiącymi z jazzowych improwizacji oraz... folkloru. Brawurowo wykonany został między innymi imponujący ścianą dźwięku "Golem", doskonały, jeden z najbardziej mrocznych utworów zespołu "The Last King", fantastycznie narastający "Midnight Syndrome", przepełniony melancholią, balladowy "Goodbye My Joy", oparta na bliskowschodnim motywie "Galactica" czy też czarujący melodyjnością "Buongiorno" oraz niezwykle intrygujący utwór pozbawiony jeszcze tytułu. W sumie w setliście znalazło się czternaście wybornych kompozycji.
Eksperymenty muzyczne i poszukiwania nietypowych rozwiązań nie przysłoniły jednak charakterystycznego dla zespołu pejzażowego brzmienia, na które składają się doskonałe klawiszowe pasaże Marcina Łuczaja, soczysty bas Marka Żaka, perkusyjne galopady Krzysztofa Pakuły oraz przepiękne solówki Marcina Grzegorczyka, który przy pomocy swojej gitary snuje wzruszające opowieści, dzięki czemu jakikolwiek wokal wydaje się w tym przypadku elementem zbędnym. Szczeciński kwartet to grupa przyjaciół, którzy znają się od lat, dzięki czemu rozumieją się bez słów i konsekwentnie, krok po kroku dążą do wyznaczonego sobie celu. Dzięki swojej determinacji i wytrwałej pracy są w stanie wznieść się na wyżyny technicznych umiejętności i tworzyć najwyższej jakości kompozycje, kipiące od emocji, które zapewniają ogromną radość słuchania, lecz także skłaniają do refleksji i pozwalają zapomnieć o codzienności.
Muzycy Lebowskiego to ludzie o bardzo ciepłym usposobieniu. Po koncercie bardzo chętnie spotkali się z fanami, by poznać ich opinię dotyczącą muzyki, samego występu oraz rozdać autografy i zapozować do wspólnych zdjęć. Słowa uznania należą się także zgromadzonej publiczności, stanowiącej miłą odmianę od spotykanej na większości koncertów grupy ludzi, która przychodzi napić się i zabawić, a przy okazji ewentualnie posłuchać muzyki. Do Klubu Alternatywa przybyła grupa świadomych słuchaczy, którzy w skupieniu i z zaangażowaniem chłonęli płynące ze sceny dźwięki. Szkoda jedynie, że było to niespełna trzydzieści osób...
Jak napisano w oficjalnej biografii zespołu "album "Cinematic" doczekał się setek recenzji w około trzydziestu krajach świata." Mam nadzieję, że również drugie studyjne wydawnictwo spotka się z tak wielkim uznaniem zarówno dziennikarzy jak i słuchaczy i zapewni zespołowi możliwość występowania przed znacznie większą publicznością, nie tylko w Polsce.
fot. Tomasz Ossowski
BASTARDA / ZEITKRATZER
21.01.2018, Gdańsk, Klub Żak
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
21.01.2018
DNI MUZYKI NOWEJ - Bastarda, Zeitkratzer
Jeśli jesteś wymagającym słuchaczem i poszukujesz nietuzinkowych muzycznych doznań, wybierz się na Dni Muzyki Nowej, odbywające się na początku roku w gdańskim Klubie Żak. Tegoroczna, ósma edycja festiwalu zorganizowana została pod hasłem "usłysz inne oblicze muzyki", w pełni oddającym ideę wydarzenia. Od osiemnastego do dwudziestego pierwszego stycznia miało miejsce osiem koncertów, których uczestnicy m.in. podziwiali brzmienie niesamowitego instrumentu wykonanego z... kaset magnetofonowych oraz wysłuchali nietypowych zastosowań gitary elektrycznej, a także interpretacji muzyki średniowiecznej i współczesnych aranżacji twórczości niemieckiej legendy krautrocka. Miałam przyjemność wziąć udział w czwartym, ostatnim festiwalowym dniu, podczas którego na scenie zaprezentowało się polskie trio Bastarda oraz niemiecki zespół Zeitkratzer - współczesna, dziesięcioosobowa mini orkiestra, która w ciągu dwudziestu lat działalności wydała prawie czterdzieści albumów.
W niedzielny wieczór, kilka minut po godzinie dwudziestej, na deskach klubu pojawili się trzej muzycy Bastardy. Klarnecista Paweł Szamburski, wiolonczelista Tomasz Pokrzywiński oraz Michał Górczyński grający na klarnecie kontrabasowym zaprezentowali materiał z wydanego w październiku ubiegłego roku albumu "Promitat eterno", zawierającego siedem piętnastowiecznych kompozycji autorstwa Piotra Wilhelmiego, zwanego również Piotrem z Grudziądza. Lider zespołu z wielką pasją opowiadał zgromadzonej publiczności o średniowiecznym twórcy utworów religijnych i świeckich, którego nazwisko bardzo długo nie było znane muzykologom - zostało zidentyfikowane dopiero w 1975 roku.
Sześćsetletnie kompozycje w interpretacji polskiego tria zabrzmiały niezwykle współcześnie i intrygująco. Delikatne, subtelne partie klarnetu doskonale łączyły się z przepełnionymi melancholią dźwiękami wiolonczeli oraz głębokim, mrocznym brzmieniem klarnetu kontrabasowego. Już sama możliwość podziwiania tego instrumentu na scenie dla wielu melomanów była wyjątkowym przeżyciem. Wspaniałe umiejętności techniczne wszystkich członków zespołu pozwoliło na muzyczne doznania chwytające za serce i poruszające najgłębsze zakamarki duszy. Zgromadzona w sali publiczność z pełnym skupieniem i zaangażowaniem wysłuchała nostalgicznych opowieści o dawnych czasach, które momentami snuły się nieco sennie, wspaniale relaksując, innym razem zaś eksplodowały emocjonalną energią i mocą, którą z powodzeniem można porównać do tej generowanej przez gitarę elektryczną i basową, wzbogaconą dodatkowo szczyptą folku i orientu oraz dźwiękowymi eksperymentami. Nowoczesne aranżacje średniowiecznych melodii w siedmiu kompozycjach złożyły się na jedną z najbardziej oryginalnych polskich płyt ubiegłego roku, którą zespół przedstawił słuchaczom w całości.
Wzruszona i wyciszona po pierwszym występie publiczność w drugiej części wieczoru otrzymała porcję jeszcze bardziej zaskakujących wrażeń. Zeitkratzer to współczesna mini orkiestra, słynąca z reinterpretacji twórczości artystów specjalizujących się w przeróżnych gatunkach, począwszy od muzyki eksperymentalnej, przez noise, electro, aż po pop i folk. Dziesięcioosobowy zespół zasłynął m.in. doskonałym wykonaniem "Metal Machine Music" Lou Reeda i ciekawymi aranżacjami niemieckiej muzyki ludowej. Okazją do odwiedzin w Gdańsku stała się natomiast inna płyta, na której muzycy sięgnęli po materiał z dwóch pierwszych albumów zespołu Kraftwerk, do których autorzy kompozycji przyznają się bardzo niechętnie.
Występ Niemców był połączeniem porywających improwizacji, tanecznej energii oraz dźwiękowych eksperymentów przeplatanych zwiewnymi, popowymi melodiami. Struktury orkiestrowych aranżacji utworów, pomimo zachowanej prostoty oryginału, zostały utkane bardzo precyzyjnie. Doskonałe nagłośnienie Sali Suwnicowej, o czym wspominałam już przy okazji koncertu Brytyjczyków z Hidden Orchestra (relacja TUTAJ), pozwoliło na odczuwanie wielowarstwowości i ogromnego potencjału kompozycji łączących brzmienie fletu, klarnetu, rogu, puzonu, fortepianu, gitary, skrzypiec, wiolonczeli, kontrabasu oraz perkusji.
Powściągliwi w stosunku do słuchaczy muzycy skupili się przede wszystkim na dokładnym odegraniu swoich partii, ograniczając słowny kontakt z publicznością do absolutnego minimum. Nie przeszkodziło to jednak w odbiorze koncertu, podczas którego z każdą kolejną minutą członkowie Zeitkratzer zaskakiwali coraz bardziej nietypowymi dźwiękami i szczerą radością wspólnego improwizowania. Tajemnicze, mroczne fortepianowe pasaże doskonale współgrały z głębokim brzmieniem rogu, kontrabasu i puzonu, jednocześnie kontrastując z baśniowymi dźwiękami fletu i leniwie snującymi się filmowymi melodiami wiolonczeli, gitary i skrzypiec, wprowadzającymi w psychodeliczny trans.
Doskonałymi umiejętnościami technicznymi wykazał się perkusista, którego galopady i muzyczne szaleństwa budowały nastrój niepokoju i dodawały mocy kompozycjom. Energiczne uderzenia w ogromny kocioł i majestatyczne talerze oraz nietypowe wykorzystanie różnych instrumentów rytmicznych robiły ogromne wrażenie. Praktycznie wszyscy członkowie zespołu improwizowali, lecz poza perkusistą największą uwagę zwracała wiolonczelistka, często używająca swojego instrumentu jak gitary akustycznej. Muzycy nieustannie intrygowali zwariowanymi pomysłami, imitując na swoich instrumentach śpiew ptaków, przyprawiające o zawrót głowy trzaski i szepty oraz mrożące krew w żyłach dźwięki syreny alarmowej, udowadniając, że ich twórczość to ciągłe odkrywanie nowych brzmień i przekraczanie gatunkowych granic.
Oba występy niedzielnego wieczoru pozostawiły po sobie paletę emocjonalnych wspomnień, które pozostaną w sercu na długo. Z pozoru niedające się połączyć w całość elementy, tj. dźwiękowe improwizacje, niezwykły klimat, powrót do muzycznych korzeni i przystępność, dzięki godnym najwyższego szacunku umiejętnościom muzyków obu zespołów i bardzo trafnie dobranej koncertowej sali, stworzyły spójną, zachwycającą opowieść o minionych czasach, nawiązującą jednocześnie do współczesności. Z niecierpliwością czekam już na kolejną edycję festiwalu, by wyruszyć z artystami w kolejną fascynującą muzyczną podróż.
RAZ DWA TRZY MŁYNARSKI
14.01.2018, Słupsk, Polska Filharmonia "Sinfonia Baltica"
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
14.01.2018
Był doskonałym obserwatorem, kronikarzem polskich realiów końca dwudziestego wieku i jednym z najwybitniejszych współczesnych poetów. O twórczości Wojciecha Młynarskiego i jego zasługach dla rozwoju języka polskiego wypowiadano się już w niejednej publikacji. Teksty, które napisał i zaśpiewał, do dziś stanowią literacki kanon i nieograniczone źródło inspiracji dla kolejnych pokoleń muzyków. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa podejmowanie się wykonania któregokolwiek z nich w nowej aranżacji jest działaniem wzbudzającym ogromne kontrowersje, przeważnie skazanym na porażkę.
Za wyjątek potwierdzający tę regułę można uznać koncertowy album Raz Dwa Trzy "Młynarski", będący rejestracją koncertu, który odbył się 10 czerwca w Studiu Koncertowym im. Agnieszki Osieckiej w Radiowej Trójce. Aby uczcić jubileusz dziesięciolecia wydania płyty, w ubiegłym roku zespół wyruszył w trasę koncertową, odwiedzając większość dużych polskich miast. Początek 2018 roku przyniósł kontynuację występów w mniej oczywistych miejscach, w tym w Polskiej Filharmonii "Sinfonia Baltica" w moim rodzinnym Słupsku.
Do niespełna stutysięcznego miasta położonego w pobliżu znanej fanom rockowej klasyki Doliny Charlotty artyści zaglądają stosunkowo rzadko i każdy koncert jest nie lada wydarzeniem, wzbudzającym u mieszkańców niemałe emocje. Bilety na niedzielny wieczór wyprzedały się bardzo szybko. Czternasty stycznia był dodatkowo dniem wyjątkowym, ze względu na odbywający się w całej Polsce finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, o czym już na wstępie występu nie omieszkał wspomnieć lider Raz Dwa Trzy, Adam Nowak.
Muzycy podczas słupskiego koncertu wykonali kompozycje zawarte na płycie oraz kilka niespodzianek, zaaranżowanych na potrzeby jubileuszowej trasy. Bardzo dobre akustyczne warunki filharmonii umożliwiły czerpanie pełnej przyjemności z kontaktu z muzyką na żywo i podziwiania zespołu na scenie. Lata wspólnego grania zaowocowały zgraniem i możliwością dowolnej aranżacji utworów. Klasyka polskiej piosenki w wersji Raz Dwa Trzy sprawdziła się znakomicie. Głęboki, wyrazisty głos Adama Nowaka, który może pochwalić się doskonałą dykcją, bardzo dobrze pasował do niełatwych kompozycji Młynarskiego, a wspierający wokalistę muzycy zaprezentowali bardzo wysokie umiejętności techniczne. Każdy z nich dodał swoją cegiełkę do brzmienia zespołu, z jednej strony oddając ducha oryginalnych wersji utworów, z drugiej zaś wyraźnie podkreślając niepowtarzalny, charakterystyczny styl twórczości Raz Dwa Trzy, oparty na kombinacji rockowego instrumentarium, klawiszy, trąbki i akordeonu, nadającego utworom zabarwienie folklorystyczne. Wielokrotnie podczas występu słyszalny był dialog instrumentów, stanowiący gratkę dla melomanów oraz fantastyczne solówki, zagrane głównie na gitarze oraz trąbce.
Pisząc o koncercie poświęconym pamięci Wojciecha Młynarskiego nie sposób nie wspomnieć o lirycznej stronie utworów. Każde z wykonań zostało poprzedzone przez wokalistę pięknym wprowadzeniem, wyjaśniającym wybór danej kompozycji oraz znaczenie tekstu. Nowak opowiadał między innymi o wpływie Młynarskiego na frazeologię języka polskiego, przytaczając wyrażenia "absolutnie" oraz "bynajmniej", bardzo przejrzyście tłumaczył zjawisko tzw. "dziury pokoleniowej" ze względu na obecność na sali młodszej publiczności, która nie miała szans doświadczyć komunistycznej rzeczywistości (dotyczyła ona między innymi satyrycznej piosenki "Po co babcię denerwować", odnoszącej się do rządów Władysława Gomułki), wspominał swój zachwyt jako trzynastoletniego chłopaka nad teledyskiem do "Jesteśmy na wczasach", a także przedstawiał wielkiego twórcę jako kronikarza współczesnych mu czasów, obserwatora trudów relacji międzyludzkich jak również tłumacza z języka angielskiego i francuskiego. Co więcej podkreślał też fakt, że nie straciły one nic ze swojej aktualności dając do zrozumienia, że dla artystów znów nadchodzą ciężkie czasy walki z cenzurą, telewizyjną propagandą oraz ogólnym brakiem gustu przeciętnego odbiorcy, któremu łatwo jest narzucić określony punkt widzenia.
Przez cały koncert salę wypełniała atmosfera nostalgii, a duchowa obecność Młynarskiego była wyraźnie wyczuwalna. Słuchaczom od początku do końca występu łzy cisnęły się do oczu. Radość, która objawiła się choćby podczas wykonania szlagieru "Jesteśmy na wczasach", gdy jeden z rozentuzjazmowanych fanów na widowni krzyknął słynne "Panno Krysiu, kocham Panią!", wprawiając w rozbawienie członków zespołu i wywołując aplauz publiczności, mieszała się ze smutkiem, gdy zgromadzeni uświadamiali sobie prawdziwość obecnej sytuacji społeczno-politycznej, czy też osobistej, jak w "Polskiej miłości" opisującej perypetie polskich rodzin i trudy życia małżeńskiego, które Młynarski zawarł na jednej stronie, przekazując wszystko to, czego niejeden pisarz nie był w stanie zmieścić na kilkuset stronach powieści. Wzruszenie odbierało także mowę podczas wykonania przepełnionych nadzieją "Jeszcze w zielone gramy" i "Idź swoją drogą", zagranego jako zwieńczenie drugiego bisu przez samego Nowaka na gitarze akustycznej.
Nie od dziś wiadomo, że jasno i przejrzyście ukazana prawda dotyka najbardziej, a tekst przekazany w ojczystym języku porusza najgłębsze zakamarki duszy. Nie inaczej było i tym razem. Słupski występ Raz Dwa Trzy dowiódł tego, że w czasie życiowych i społecznych zawirowań sztuka jest ostoją prawdy, na której można zawsze polegać, a uniwersalne wartości przekazywane od lat pozostają nadal aktualne.
TUNE
6.01.2018, Gdańsk, Wydział Remontowy
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
6.01.2018
"I\'d do anything for you... anything you\'d ever ask me to" - między innymi takimi słowami Jakub Krupski zdobywa serca fanek, które na koncertach nie mają najmniejszych szans by oprzeć się jego urokowi osobistemu. Wokalista dysponuje doskonałym, głębokim i wyrazistym głosem, a także sceniczną charyzmą, co sprawia, że jest w stanie skupić na sobie całkowitą uwagę tłumu i nim manipulować. Na scenie towarzyszą mu fantastyczni muzycy, którzy całe serce wkładają w jak najlepsze wykonanie swoich partii. Gitarzysta Adam Hajzer dwoi się i troi, grając skomplikowane solówki i wyciągając ze swojego instrumentu maksimum możliwości. Całości dopełnia soczyste brzmienie basu, intrygujące dźwięki instrumentów klawiszowych oraz akordeonu i bardzo ciekawe partie perkusji.
Początek tego tekstu brzmi jakbym opisywała koncert gwiazdy światowego formatu. Tymczasem dotyczy on występu zespołu z olbrzymim medialnym potencjałem, który niestety pozostaje wciąż niewykorzystany. Łódzki kwintet Tune, który całkiem niedawno zasłynął występem w czwartej edycji Must Be The Music, od kilku lat praktycznie od podstaw buduje swoją bazę fanów, koncertując w maleńkich klubach, mogących pomieścić kilkadziesiąt osób. W minioną świąteczną sobotę muzycy odwiedzili gdański Wydział Remontowy, by promować swoje trzecie wydawnictwo, które ukazało się 1 grudnia 2017 roku nakładem Mystic Production.
Jak nieco ponad miesiąc temu pisałam w recenzji tej płyty , "III" to stylistyczny zwrot w kierunku większej prostoty i przebojowości, będący połączeniem alternatywnego rocka, popu i tanecznej elektroniki. Album jest znacznie krótszy od swoich poprzedników - trwa jedynie trzydzieści minut i zawiera osiem zwięzłych kompozycji, wyposażonych w zgrabne zwrotki i bardzo nośne, bujające refreny, które mimowolnie nuci się po przesłuchaniu. Najnowszy materiał jest zdecydowanie inny niż zawarty na obu starszych, progresywno - psychodelicznych wydawnictwach.
Setlistę gdańskiego występu wypełnił przekrojowy zestaw utworów ze wszystkich trzech płyt, co pomimo wspomnianej różnorodności nie miało wpływu na spójność koncertu i dodało mu kolorytu. Każdy z obecnych w klubie słuchaczy miał możliwość uczestnictwa w wyjątkowym muzycznym spektaklu, podczas którego na scenie wrzało od emocji. Jakub Krupski wykazał się nie tylko niezwykłymi zdolnościami wokalnymi, płynnie przechodząc od szeptu do krzyku i fantastycznie modulując głosem, lecz także aktorskimi. Lider zespołu podczas występów na scenie niesamowicie intryguje i toczy z odbiorcą grę pełną sprzeczności, doskonale przekazując znaczenie zawartych w utworach treści, traktujących o poszukiwaniu sensu życia, zagubieniu jednostki, potrzebie akceptacji, krytyce korporacyjnego pędu do kariery, ironizowaniu ślepego podążania za tłumem i modą, a także temacie relacji damsko-męskich, podanym jednak w niebanalnej formie. Jego mroczny, nieco sarkastyczny i złowrogi śmiech wspaniale kontrastował z pełnym pasji śpiewem, a także uśmiechami zadowolenia w odpowiedzi na w pełni zasłużone owacje.
Jednakże talenty wokalisty nie mogłyby się objawić w pełnej krasie bez technicznych umiejętności muzyków oraz doskonałego nagłośnienia. Zespół bardzo skrupulatnie przygotował się do występu, dopracowując do perfekcji ustawienia poziomu głośności poszczególnych instrumentów i wykorzystując maksymalnie akustyczne warunki klubu. Był to zdecydowanie najlepiej nagłośniony koncert w Wydziale Remontowym, w jakim miałam przyjemność uczestniczyć.
W piętnastu kompozycjach podstawowego zestawienia oraz dwóch utworach zagranych na bis ukazała się pełnia złożonego brzmienia zespołu. Lekkie, skoczne, kipiące pozytywną energią i bezkompromisowością utwory z "trójki" obroniły się w koncertowych aranżacjach, pozwalając zgromadzonym fanom oddać się tańcom, śpiewom i nieskrępowanej zabawie. Świetnie kontrastowały one z art rockowymi, melancholijnymi, mrocznymi dźwiękami, bogatymi w gitarowe riffy i solówki. Prawdziwy kunszt zaprezentował Adam Hajzer, udowadniając, że jest jednym z najbardziej kreatywnych polskich gitarzystów młodego pokolenia. Wspaniałym uzupełnieniem doskonałej gry muzyka była natomiast świetnie współpracująca tego wieczoru sekcja rytmiczna - wyrazisty bas współgrał ze złożonymi partiami perkusji oraz barwnymi klawiszowymi pejzażami. Co więcej, klawiszowiec zespołu dodatkowo wzbogacał brzmienie kompozycji z debiutanckiego albumu dźwiękami akordeonu, co na koncertach rockowych zdarza się niezwykle rzadko.
Tune to zespół nietuzinkowy, wyróżniający się na polskiej scenie muzycznej i zasługujący na zdecydowanie większy szacunek i uznanie słuchaczy. Muzycy znaleźli złoty środek pomiędzy twórczą niezależnością, a możliwością dotarcia do szerszego grona odbiorców, co udowodnili podczas koncertu w Gdańsku. Trzeci album grupy jest prawdopodobnie tylko przystankiem na drodze ewolucji w kierunku wypracowania niepowtarzalnego stylu, który mam nadzieję zapewni zespołowi większą rozpoznawalność i stanie się pomostem do kariery.
fot. Tomasz Ossowski
SLEEP PARTY PEOPLE
9.12.2017, Gdański Teatr Szekspirowski, Gdańsk
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
9.12.2017
"Podążaj za białym królikiem..." - nie od dziś wiadomo, że zastosowanie się do tego zalecenia wiąże się z konsekwencją wkroczenia do świata marzeń sennych, w którym może wydarzyć się wszystko. Za puszystym, długouchym, tylko pozornie uroczym zwierzątkiem na poszukiwanie przygody życia w Krainie Czarów wyrusza zaciekawiona Alicja, bohaterka powieści Lewisa Carrolla, idzie za nim główna postać filmu "Donnie Darko", a co więcej dokładnie taki napis w swoim komputerze widzi Neo w "Matrixie".
Ta tajemnicza wskazówka stała się ikonicznym elementem popkultury. Symbolikę Białego Królika poza pisarzami, którzy czerpią garściami z literackich przygód Alicji oraz reżyserami filmów fabularnych, z powodzeniem wykorzystują również muzycy. Sleep Party People to alter ego Briana Batza, duńskiego multiinstumentalisty, którego nieograniczona wyobraźnia pozwala na kreowanie niezwykłych muzycznych pejzaży. Pomimo wymienianych w materiałach prasowych inspiracji w postaci dzieł Boards Of Canada, Davida Lyncha i Erika Satie, jest to twórczość jedyna w swoim rodzaju.
Istniejący od 2008 roku projekt solowy na potrzeby koncertów staje się kwartetem. Duńczycy powrócili do Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego po ponad dwóch latach od fenomenalnego koncertu, który miał miejsce dokładnie 8 maja 2015 roku. Tak jak poprzednim razem, występ Batza i przyjaciół był doświadczeniem metafizycznym. Przepiękna sala przypominająca wnętrza angielskich teatrów, rewelacyjne nagłośnienie, doskonale skomponowane z muzyką światła i poruszające się w rytm melodii królicze uszy masek członków zespołu stworzyły niepowtarzalny klimat hipnotycznej, baśniowej, lecz jednocześnie mrocznej podróży.
Już od pierwszych dźwięków "A Dark God Heart" było wiadomo, że będzie to koncert genialny. Delikatne brzmienie klawiszy i niepokojący wokal Batza wspaniale wprowadziły słuchaczy do magicznego świata snów, w którym trans mieszał się z melodyjnością, a gitarowe ściany dźwięku kontrastowały z elektronicznymi eksperymentami i popową lekkością. Podczas ponad półtoragodzinnego występu muzycy zaprezentowali piętnaście kompozycji, których nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie. Pomimo tego, że trasa koncertowa miała na celu promocję tegorocznego albumu "Lingering", Sleep Party People zaprezentowali przekrojowy materiał ze wszystkich czterech płyt, zgrabnie balansując pomiędzy wydawnictwami. Senne i nostalgiczne kołysanki płynnie przechodziły w shoegaze\'owo-postrockowe szaleństwo, wymykając się wszelkim gatunkowym klasyfikacjom. Nie zabrakło najważniejszych dla wielu fanów utworów z dwóch pierwszych albumów, na czele z nawiązującym do bohatera filmu "Donnie Darko" - "I\'m Not Human At All", którym muzycy brawurowo zakończyli podstawowy set, zjawiskowo pięknym "Heaven Is Above Us" oraz absolutnie szalonym "Things Will Disappear Like Tears In The Rain" zagranym na bis, który lider zespołu zakończył leżąc na scenie.
Pod względem techniczno-wykonawczym zgadzało się wszystko. Doskonałe połączenie klawiszy oraz elektronicznie przesterowanego głosu Batza z żywym brzmieniem perkusji i gitar pozwoliło słuchaczom doświadczyć szerokiego spektrum emocji - od lęku, niepokoju, przez melancholię i wzruszenie, aż po czystą, beztroską radość i euforię. Każdy z muzyków dał z siebie wszystko, idealnie podkreślając narkotyczny klimat utworów - w odpowiednich momentach grając subtelnie, w innych zaś eksploatując instrumenty do granic możliwości. Lider dobrał koncertowy skład bardzo starannie i skrupulatnie - zespół był zgrany i rozumiał się na scenie bez słów. Całości dopełniły wspomniane już białe maski, dzięki którym słuchacze mogli poczuć się jak w narkotycznym, psychodeliczno-halucynogennym śnie, dryfując w tempie powiewających w rytm muzyki króliczych uszu.
Koncert był przeżyciem nietuzinkowym również ze względu na specyficzny układ sceny. Pierwsi widzowie z około trzystuosobowej publiczności mieli możliwość podejścia do samego podestu, który został wysunięty do połowy teatralnej sali i wręcz bezpośredniego kontaktu z zespołem. Dzięki temu występ nabrał kameralnego charakteru, a każdy fan mógł poczuć się wyjątkowo. Podczas samego koncertu interakcja artystów ze słuchaczami był znikoma i ograniczyła się jedynie do kilku słów podziękowań. Zespół skupił się bowiem na jak najdoskonalszym przedstawieniu zaplanowanego przez siebie spójnego widowiska. Po zakończeniu części podstawowej Brian Batz wyraził szczere słowa uznania wobec polskich fanów, ze wzruszeniem podkreślając, że każdy koncert w Polsce to dla niego niezapomniane przeżycie. Na finał ostatniego utworu wieczoru pokłonił się nisko słuchaczom, klękając przez zgromadzonymi w pierwszych rzędach fanami, chcąc dodatkowo indywidualnie podziękować im za wsparcie i okazaną miłość.
Na zakończenie wypada wspomnieć o występie poprzedzającym "króliczy" spektakl. Przed Duńczykami bardzo udanie zaprezentował się kwartet Signal From Europa, reprezentujący trójmiejską scenę post rockową. Panowie bardzo dobrze poradzili sobie przed dużą publicznością i dzięki solidnej grze i zaangażowaniu na scenie zachęcili sporą grupę obecnych do zakupu swojego debiutanckiego albumu.
Gdański Teatr Szekspirowski po raz kolejny okazał się idealnym miejscem do koncertowego poznawania muzyki niełatwej, wymagającej skupienia i osłuchania. Z nadzieją czekam na zapowiedzi kolejnych występów w tym doskonałym akustycznie i bardzo klimatycznym wnętrzu oraz na powrót Sleep Party People, którzy z pewnością podczas kolejnej trasy zajrzą do jednego ze swoich ulubionych koncertowych miejsc na mapie Europy.
HIDDEN ORCHESTRA / POPPY ACKROYD
2.12.2017, Gdańsk, Klub Żak
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
2.12.2017
Jesienny, jubileuszowy - sześćdziesiąty sezon koncertowy w gdańskim Klubie Żak dobiegł końca. Podczas kilkudziesięciu wyjątkowych wieczorów słuchacze mieli możliwość zapoznania się z twórczością zarówno artystów jazzowych (podczas corocznego festiwalu Jazz Jantar, który stał się już klubową tradycją) jak również obiecujących wykonawców z kręgów alternatywnych, trafiających często bardziej w gusta młodszych słuchaczy niż długoletnich bywalców koncertów.
Rozpoczęty w październiku cykl spotkań z muzyką na żywo nie mógł mieć bardziej fascynującego finału. W pierwszą sobotę grudnia w Sali Suwnicowej przed gdańską publicznością zaprezentował się długo wyczekiwany, intrygujący już z powodu samej nazwy zespół Hidden Orchestra.
Joe Acheson, który powołał do życia ten projekt w 2010 roku, przyjechał do Trójmiasta z przyjaciółmi przede wszystkim po to, by przedstawić słuchaczom najnowszy album zespołu "Dawn Chorus". Zanim jednak muzycy w komplecie pojawili się na deskach klubu, jak przystało na dżentelmenów, oddali pierwszeństwo płci pięknej - około godzinny przegląd swojej solowej twórczości zademonstrowała multiinstrumentalistka Poppy Ackroyd. Pianistka, która w Hidden Orchestra gra także na skrzypcach oraz keyboardzie, tym razem skupiła się jedynie na organicznym brzmieniu klawiszy fortepianu. Kilka miesięcy temu ukazał się jej trzeci album, zawierający zarówno premierowe kompozycje, jak również materiał znany z poprzednich wydawnictw. "Sketches" to fortepianowe, bardzo intymne aranżacje, często sprawiające wrażenie nagrań demo.
Występ Ackroyd był jednym słowem doskonały - zarówno muzycznie, jak również wizualnie. Wymagał skupienia całkowitej uwagi na prezentowanych kompozycjach, co jednak nie stanowiło problemu dla osłuchanej, świadomej publiczności, która zjawiła się tego wieczoru w Żaku. Koncertową salę spowijał mrok, który przełamywało delikatne światło padające na artystkę oraz ekran z wizualizacjami, stanowiący poza instrumentami jedyny element wystroju sceny. W tak klimatycznych okolicznościach wybrzmiały odarte ze zbędnych ozdobników fortepianowe szkice i zarysy, które wzruszyły niejedną wrażliwą duszę. Delikatne, lekkie jak piórko dźwięki klawiszy wspaniale współgrały z wyświetlanymi w tle ruchomymi obrazami i pozwalały usłyszeć szum morskich fal, poczuć zwiewność ptasich piór oraz marzyć obserwując poruszające się na niebie obłoki.
Nieprawdopodobnie piękny recital przesympatycznej Ackroyd był jednak tylko wstępem do niesamowitych muzycznych przeżyć, które miały miejsce później. Hidden Orchestra to projekt nietuzinkowy, łączący jazz z awangardą, elektroniką oraz muzyką klasyczną. Muzycy przyjechali do Gdańska w czteroosobowym, podstawowym składzie (dobrze oddającym istotę nazwy zespołu), wraz z ekspertem od wizualizacji - Tomem Lumenem. Kwartet, poza wspomnianą już powyżej genialną pianistką oraz liderem i pomysłodawcą projektu, tworzyło dwóch perkusistów, toczących ze sobą nieustanny muzyczny dialog, który raz stawał się luźną wymianą pomysłów, innym razem zaś pojedynkiem o to, który z wirtuozów popisze się ciekawszą interpretacją danego muzycznego tematu. Kolorytu walce rytmicznych kontrastów dodawało trafione w punkt brzmienie fortepianu, partie skrzypiec, kontrabasu, zręcznie wplecione solówki puzonu oraz przede wszystkim, ukryte pod postacią elektronicznie generowanych ścieżek, dźwięki natury.
Pod względem akustycznym Sala Suwnicowa jest jednym z najlepszych kameralnych miejsc w Polsce, co pozwoliło na pełną radość uczestnictwa w koncercie nawet najbardziej wymagającym odbiorcom. Doskonałe nagłośnienie było wręcz niezbędne, by usłyszeć każdy, nawet najdrobniejszy szmer generowany na scenie, niezwykle ważny dla zrozumienia sedna występu. Wyjątkowość twórczości Hidden Orchestra podkreśla osobowość lidera zespołu, który z pasją i zaangażowaniem podróżuje po całej Europie, by zarejestrować piękno otaczającego świata w postaci odgłosów deszczu, wiatru, burzy, szumu fal, czy też trzepotu ptasich skrzydeł. W wywiadzie udzielonym Jarosławowi Kowalowi przed grudniowym koncertem przyznał, że w Gdańsku, podczas ubiegłorocznej, listopadowej wizyty udało mu się nagrać jeden z najlepiej brzmiących gwizdów wiatru, jakie kiedykolwiek usłyszał. Opowiadał również szczegółowo o procesie powstawania ostatniej płyty oraz rejestrowaniu śpiewu ptaków, który stanowi bardzo ważną część "Dawn Chorus". Słuchacze mieli możliwość posłuchać go również podczas sobotniego koncertu, co było niezapomnianym przeżyciem, pozwalającym zapomnieć o otaczającej codzienności, zrelaksować się i oddać kontemplacji piękna w wyobraźni. W połączeniu z improwizacjami żywych instrumentów oraz melodyjnością samych kompozycji było to wręcz doświadczenie metafizyczne.
Po zakończonym owacjami występie wielu słuchaczy czym prędzej pobiegło do stanowiska z płytami, by przywitać się z zespołem i wyrazić osobiście słowa uznania, a także zabrać ze sobą na pamiątkę koncertowe wspomnienia w postaci nagrań studyjnych. Z pewnością nie była to ostatnia wizyta muzyków w Polsce i po tak entuzjastycznym przyjęciu chętnie odwiedzą nasz kraj ponownie.
MEW
29.11.2017, Gdańsk, Klub B90
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
29.11.2017
Indie rock, zwany również rockiem alternatywnym i niezależnym to, jak większość często sztucznie tworzonych gatunków muzycznych, określenie bardzo pojemne i nieprecyzyjne, którego znaczenie zmienia się w zależności od grupy odbiorców. Na przełomie XX i XXI wieku ta odmiana rocka przeżywała szczyt popularności za sprawą takich brytyjskich zespołów jak Coldplay, Muse, Bloc Party, Arctic Monkeys, Franz Ferdinand czy Radiohead. Ich odpowiedniki powstawały oczywiście także w innych państwach na świecie. Kraje północnej Europy reprezentuje niewielu przedstawicieli tego nurtu, jednakże w Danii funkcjonuje do dnia dzisiejszego trio Mew, które 29 listopada odwiedziło gdański klub B90, w ramach promocji najnowszej płyty "Visuals".
Przez ponad dwadzieścia lat działalności Duńczycy zarejestrowali siedem albumów studyjnych. Popularność na starym kontynencie przyniosła im trzecia płyta - "Frengers" oraz wspólna europejska trasa koncertowa z zespołem REM. Obecnie jednak o muzykę zespołu niełatwo w rozgłośniach radiowych, również tych mniej oczywistych (zespół zerwał kontrakt z wytwórnią Sony w 2013 roku i postanowił wydawać muzykę w niezależnej wytwórni Play It Again), co, poza terminem koncertu w środku tygodnia, miało niebagatelny wpływ na frekwencję w B90. Poznańska agencja Go Ahead, która zorganizowała środowy koncert w Gdańsku nie spodziewała się chyba jednak aż tak małego zainteresowania. Mieszczący półtora tysiąca fanów muzyki stoczniowy klub, który są w stanie zapełnić zespoły niekoniecznie "pierwszoligowe", odwiedziło ledwie niecałe sto osób, które bez problemu pomieściły się na małej scenie, używanej jedynie w trakcie imprez festiwalowych, takich jak Soundrive Fest czy Smoke Over Dock.
Ci jednak, którzy zdecydowali się na udział w koncercie zdecydowanie nie mieli czego żałować. Kameralna sala umożliwiła wręcz bezpośredni kontakt z artystami. Członkowie zespołu, jak na typowych Skandynawów przystało, są raczej introwertykami, jednak tego wieczoru dali się ponieść muzycznej energii, czerpiąc radość ze wspólnego grania, skacząc po scenie, uśmiechając się do siebie i ze wzruszeniem dziękując słuchaczom za bardzo ciepłe przyjęcie. Koncertowy skład Mew to pięciu muzyków - poza wokalistą, basistą i perkusistą stanowiącymi trzon zespołu, na żywo wspierają ich również klawiszowiec i gitarzysta.
Panowie zaprezentowali nieco ponad godzinną, szesnastoutworową prezentację swojej twórczości, a wśród wykonanych utworów nie zabrakło najważniejszych kompozycji z całej dyskografii, takich jak charakteryzujący się fenomenalną wokalizą Jonasa Bjerre "Zookeeper\'s Boy", skoczny, gitarowy "Am I Wry? No", mieniący się paletą klawiszowych barw "Satellites", a także brawurowo zagrany na zakończenie, nastrojowy "Comforting Sounds". Pojawiły się również utwory z najnowszego wydawnictwa, na czele z przepiękną balladą "Carry Me To Safety" oraz tanecznym "Twist Quest".
Wokalista Mew dysponuje niezwykłą wrażliwością oraz oryginalną, ocierającą się o falset barwą głosu, która dodaje kompozycjom zwiewności i wyróżnia je na tle innych, podobnych pop-rockowych piosenek. Mimo wykorzystywania w ostatnich latach w dużej mierze brzmień popowo-elektronicznych, zespół wciąż gra indie rocka, ubarwionego gdzieniegdzie elementami progresywnymi, takimi jak narastanie napięcia oraz gitarowe solówki. Większa liczba skocznych dźwięków w najnowszych utworach, miała jednak znaczący wpływ na charakter koncertu, przepełnionego dość jednostajnymi uderzeniami perkusji i jednorodnym brzmieniem basu. Ze względu na nieco gorszą akustykę mniejszej sali klubu B90, niestety mniej słyszalne były klawiszowe partie oraz wokal. Dopiero w momentach, w których sekcja rytmiczna schodziła na dalszy plan, robiło się zdecydowanie bardziej klimatycznie - wyciszenie pozwalało na wyeksponowanie kompozycyjnych smaczków oraz tekstów utworów, traktujących o próbach odnalezienia się jednostki w społeczeństwie, uczuciowych rozterkach, tęsknocie za dzieciństwem, a także konieczności docenienia życia "tu i teraz". Wyjątkowości dodały scenicznym wykonaniom barwne, bajkowe wizualizacje, które w połączeniu z głosem Jonasa pozwoliły zapomnieć o codzienności i przenieść się w krainę wspomnień. Na szczególną uwagę zasługuje jednak utwór będący zwieńczeniem wieczoru - progresywny, nostalgiczny i absolutnie porywający "Comforting Sounds".
Od czasu mojej intensywnej fascynacji muzyką indie minęła już prawie dekada. Mimo, że jestem obecnie na zupełnie innym etapie muzycznej drogi, warto było wybrać się w środę do B90. Duńczycy zaprezentowali solidny, dobry występ, który spodobał się zarówno entuzjastycznie reagującej młodszej części publiczności, lecz także słuchaczom z dłuższym muzycznym stażem, którzy mogli tego wieczoru powrócić wspomnieniami do lat dzieciństwa.
HELLOWEEN
28.11.2017, Warszawa, Hala Koło
autorka: Julia Miodyńska
28.11.2017
Trasa Pumpkins United - ze swoim polskim przystankiem 28 listopada w warszawskiej Hali Koło - nie należy do zwyczajnych. Trzygodzinne show, najbardziej znane utwory ponad trzech dekad istnienia zespołu, a przede wszystkim bezprecedensowe spotkanie na jednej scenie trzech wokalistów: Kaia Hansena (wokal na debiutanckim "Walls of Jericho"), Michaela Kiske (w zespole od 1986 do 1993 roku) i aktualnego frontmana Andiego Derisa.
Na setlistę złożyły się kompozycje z większości płyt zespołu, ale szczególne miejsce - w samym centrum występu - przypadło chwilami niemal thrashowemu, kończącemu w tym roku 32 lata debiutowi. Medley "Starlight / Ride the Sky / Judas" i "Heavy Metal Is The Law" doskonale zaśpiewane przez Hansena (perfekcyjne falsety) były pod względem tempa i energii punktami kulminacyjnymi wtorkowego wieczoru. Jak zauważyli muzycy, "Polacy kochają »Walls of Jericho«", a reakcja publiczności nie pozostawiła złudzeń, że to stuprocentowa prawda.
Chociaż wokalnie Kai Hansen udzielał się zaledwie w kilku utworach, jako instrumentalista był obecny na scenie niemal przez cały koncert - a na bis zagrał dodatkowo kilkuminutową solówkę. Mieliśmy więc rzadką okazję posłuchania Helloween w wersji na trzy gitary - dwie pozostałe w rękach Michaela Weikatha i Saschy Gerstnera. Ten pierwszy kilkukrotnie odebrał od kolegów z zespołu wyrazy uznania - również jako kompozytor, m.in. "I Can" czy "A Tale That Wasn\'t Right". To bardzo miły gest, bo Weikath choć od samego początku jest współautorem sukcesu Helloween, pozostaje często w cieniu. Szczególny rodzaj hołdu zespół złożył też nieżyjącemu perkusiście i współzałożycielowi grupy Ingo Schwichtenbergowi: Daniel Löble odtworzył na scenie solo perkusyjne grane przez Ingo na archiwalnym wideo wyświetlanym na telebimie.
Wielką siłą koncertu było pełne wykorzystanie możliwości jakie daje spotkanie dwóch długoletnich wokalistów. Większość najbardziej znanych hitów Andi Deris i Michael Kiske śpiewali wspólnie - począwszy od potężnego rozpoczęcia wieczoru: "Halloween" i "Dr Stein", przez balladowe "Tale That Wasn\'t Right" i "Forever And One" aż po zagrane na bis "Keeper Of The Seven Keys" i "I Want Out". Choć to obie części "Keepersów" można uznać za największą kopalnię przebojów Helloween (poza duetami Kiske zaśpiewał m.in "I\'m Alive", "Eagle Fly Free" i "Future World"), występ w Kole przypomniał sceptykom ile dobrych kompozycji zawdzięczamy aktualnemu wokaliście grupy. "If I Could Fly" z "The Dark Rid", "Waiting For The Thunder" ze "Straight Out of Hell" czy "Are You Metal" ("7 Sinners"), doskonale wykonane w Warszawie są, warto pamiętać, nie tylko zaśpiewane ale i napisane przez Derisa.
Jedną z rzeczy, które najbardziej lubię w Helloween jest ich dystans i poczucie humoru. Cieszy mnie bardzo, że mimo kilku epickich metalowych hymnów w rodzaju "Keeper of the Seven Keys" na koncie, zespół nigdy nie przybrał pozy nadętych pomnikowych gwiazdorów. To właśnie ten luz tworzył fantastyczną atmosferę warszawskiego wieczoru. Wizualizacje (moja ulubiona to dynia-E.T. sunąca na rowerze po tarczy księżyca), dowcipne animacje w przerwach, dmuchane piłki odbijane przez publiczność - lecz przede wszystkim autentyczna radość wspólnego grania i spotkania na scenie. To może być najciekawsza metalowa trasa ostatnich lat.
ULVER
26.11.2017, Gdańsk, Klub B90
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
26.11.2017
Trzy listopadowe koncerty Ulver to jedne z najbardziej wyczekiwanych tegorocznych muzycznych wydarzeń w Polsce. Od ostatniej wizyty norweskich "Wilków" w naszym kraju minęły trzy lata - w 2014 roku gdański klub B90 był jednym z dwunastu miejsc, w których zespół postanowił zarejestrować materiał na eksperymentalny, post-rockowo - ambientowy album "ATGCLVLSSCAP". 26.11.2017 Norwegowie powrócili do Trójmiasta w zupełnie nowej odsłonie, by zaprezentować na żywo dwa ostatnie, spójne koncepcyjnie wydawnictwa - album długogrający oraz towarzyszącą mu EPkę.
Kolektyw pod dowództwem Kristoffera "Garma" Rygga w pełni zasługuje na miano eksperymentalnego. Każdy kolejny album grupy jest zaskoczeniem dla słuchaczy i jego zawartość staje się obiektem długich dyskusji. Wydany w kwietniu tego roku "The Assassination of Julius Caesar" to zwrot w kierunku synth-popowych dźwięków, przywodzących na myśl muzykę lat osiemdziesiątych, który wzbudził olbrzymie zainteresowanie nie tylko wśród fanów zespołu i słuchaczy-odkrywców, lecz także sympatyków Depeche Mode i pokrewnych brzmień. Krytycy natomiast zaczęli żartować, że Ulver nagrał lepszą płytę niż ulubieńcy masowej publiczności.
Trasa promująca ostatnie dzieło zespołu to świetlno-dźwiękowe widowisko na najwyższym możliwym poziomie, spójne i przemyślane od początku do końca. Zapierający dech w piesiach laserowy pokaz towarzyszący wykonywanym utworom z pewnością pozostanie w pamięci obecnych w B90 na długo. Tak doskonałych świateł perfekcyjnie zgranych z muzyką, a do tego tworzących nieprawdopodobne przestrzenne figury nie ma prawdopodobnie żaden inny zespół na świecie. Różnokolorowe lasery rysowały na ekranie umieszczonym z tyłu sceny idealnie pasujące do dźwięków wizualizacje, a pokrywający promienie światła dym tworzył nad głowami muzyków wielobarwną imitację nieba. Z racji tego, że muzycy woleli pozostać w cieniu i skupić uwagę widzów wyłącznie na prezentowanej sztuce, zrezygnowano z przedniego oświetlenia sceny, dzięki czemu został osiągnięty zamierzony efekt, którego nie są w stanie oddać żadne zdjęcia, czy nagrane podczas występu filmiki.
Muzycznie występ był równie perfekcyjny jak pod względem wizualnym. Spektakl zespołu poprzedził solowy popis Stiana Westerhusa, który zaprezentował niecodzienne umiejętności gry na gitarze smyczkiem oraz zaskakujące możliwości swoich efektów gitarowych. Po dwudziestu minutach eksperymentów, do gitarzysty płynnie dołączyła reszta "Wilków". Wraz z Garmem, poza mikrofonem obsługującym tego wieczoru elektroniczną perkusję i tamburyn, na scenie pojawili się dwaj perkusiści - jeden grający na klasycznym zestawie, drugi na bębnach i instrumentach towarzyszących, klawiszowiec oraz operator laptopa.
Ulver zaprezentował doskonały przykład na to, jak powinna brzmieć muzyka elektroniczna na żywo, prezentując maksimum możliwości tej formy muzycznego wyrazu. Lider zespołu, utwór po utworze czarował swoim głębokim głosem, a towarzyszący mu muzycy wydobywali ze swoich instrumentów trafione w punkt dźwięki, hipnotyzujące publiczność, która odbierała płynący ze sceny przekaz w dwojaki sposób - jedni poddali się transowemu tańcowi, inni zaś stali nieruchomo i całkowicie zahipnotyzowani podziwiali magiczny spektakl. W sumie zaprezentowanych zostało jedenaście utworów - wszystkie osiem kompozycji z najnowszej płyty, w nowych aranżacjach oraz świeża, listopadowa EPka "Sic Transit Gloria Mundi", nawiązująca tematycznie i muzycznie do kwietniowego albumu.
Ze względu na koncepcyjną kompletność występu niezwykle trudno jest wyróżnić któryś z jego fragmentów. Mnie osobiście najbardziej ujęły trzy momenty - koncertowa wersja ulubionego "So Falls The World", który z melancholijnego wstępu rozwinął się w cudownie płynący refren i zwariowaną taneczną końcówkę, transowa jazda bez trzymanki w kończącym podstawowy set "Coming Home" oraz czarujące wykonanie na bis coveru "The Power Of Love" z repertuaru Frankie Goes to Hollywood, podczas którego niesamowite wrażenie robiły czerwone, ciepłe światła zalewające scenę.
Jeśli ktoś spodziewał się interakcji muzyków z publicznością, spotkał go srogi zawód. Kilka słów podziękowania, drobny bis, będący właściwie częścią widowiska oraz oszczędne ukłony po wykonaniu całości programu musiały zadowolić fanów. Nie było także pokoncertowych rozmów oraz autografów, co akurat w przypadku tego zespołu zupełnie nie zaskakuje.
Każdy, kto zjawił się w niedzielny wieczór w B90 miał możliwość uczestniczyć w jedynym w swoim rodzaju wydarzeniu, dzięki czemu mógł poczuć się wyjątkowy. Podczas kolejnej trasy koncertowej (o ile taka się odbędzie) z pewnością zostanie zaprezentowane zupełnie nowe widowisko, mające swój dopracowany do perfekcji scenariusz i będące skrajnie odmiennym, nietuzinkowym muzycznym doświadczeniem.
TIDES FROM NEBULA / MATERIA / SUNNATA
25.11.2017, Poznań, Klub "U Bazyla"
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
25.11.2017
Dwie gitary elektryczne, gitara basowa, perkusja oraz mały, kameralny klub - przepis na udany muzyczny wieczór jest bardzo prosty. W ostatnią listopadową sobotę w Poznaniu, "U Bazyla", w ramach Knock Out Tour, wystąpiły trzy bardzo ciekawe polskie zespoły - Sunnata, Materia oraz przede wszystkim Tides From Nebula.
Jesienna trasa najważniejszych przedstawicieli polskiego post rocka była ostatnią promującą płytę "Safehaven", a zarazem pożegnaniem z fanami przed zapowiedzianą, dwuletnią przerwą, którą zespół postanowił przeznaczyć na odpoczynek oraz pracę nad nowym albumem. W czasie blisko dziesięciu lat działalności warszawski kwartet dotarł ze swoją muzyką do kilkunastu krajów Europy, a nawet do Indii. W ciągu dwóch minionych tygodni muzycy zagrali osiem koncertów w największych miastach Polski, pomijając tym razem Trójmiasto, do którego zawitali we wrześniu w ramach festiwalu Smoke Over Dock.
Muzyczną, gitarowo-perkusyjną podróż rozpoczęła Sunnata, zabierając słuchaczy w świat przerażająco ponurych brzmień poruszających najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Oscylujące na pograniczu doom i post metalu ściany dźwięku, z towarzyszącym im growlem dwojga gitarzystów, przytłaczały swoją intensywnością. Pod koniec występu zaczęły stawać się nieco nużące, jednakże klimatu dodawały im zapalone na scenie kadzidełka oraz panujący na niej półmrok.
Po blisko godzinnym koncercie warszawiaków, maleńką scenę klubu opanowali czterej muzycy ze Szczecinka, którzy występy w Poznaniu traktują jak te w rodzinnej miejscowości. Zespół Materia cieszy się wśród słuchaczy z Wielkopolski niemałą sympatią gdyż właśnie w "mieście doznań" stawiał swoje pierwsze muzyczne kroki na scenie, by wkrótce wedrzeć się szturmem do programu Must Be The Music i z powodzeniem zorganizować sześć edycji festiwalu Materia Fest.
Podczas występu można było odnieść wrażenie, że ponad połowa zgromadzonej publiczności przybyła do "Bazyla" właśnie dla nich. Już od pierwszych minut artystom i fanom udzieliła się atmosfera beztroskiej zabawy. Z pozoru trudne w odbiorze kompozycje obfitujące w growl, krzyk i skomplikowane struktury dźwiękowe stały się pretekstem do szaleńczych okrzyków, charakterystycznych dla metalowych koncertów "młynków" oraz "ścian śmierci". Fani dali z siebie wszystko, wspierając muzyków przez cały czas trwania występu, za co artyści odwdzięczyli się bardzo dobrą technicznie grą oraz rock and rollowym poczuciem humoru. Pod względem instrumentalnym na szczególną uwagę zasłużył jeden z gitarzystów, który zainspirowany twórczością zespołu Meshuggah prezentował piekielnie trudne do wykonania sekwencje oraz solówki na siedmio i ośmiostrunowych gitarach.
Obydwa supporty postawiły przed gwiazdą wieczoru niełatwe zadanie. Aby zyskać pełną uwagę zmęczonej zwariowanymi tańcami publiczności, Tides From Nebula musieli zaprezentować się z naprawdę najlepszej strony. Nie było jednak najmniejszych wątpliwości, że właśnie tak się stanie. Występy Macieja Karbowskiego, Adama Waleszyńskiego, Przemka Węgłowskiego i Tomasza Stołowskiego to dopracowane świetlno-dźwiękowe spektakle poruszające duszę i przenoszące słuchaczy w odległe galaktyki.
Brzmienie Tides From Nebula to wyjątkowa odmiana post rocka, pełna gitarowych dialogów, rytmicznych zmian tempa i wspaniałych melodii. Muzycy jak mało kto potrafią malować muzyczne pejzaże i obrazować przy pomocy dźwięków wspaniałości otaczającego nas świata. Ich twórczość wypełniona jest barwną paletą emocji - od smutku, melancholii i nostalgii, przez złość, aż po radość i euforię, które odczuwa się ze zwielokrotnioną intensywnością w momentach, gdy muzyka zostaje zgrana ze różnobarwnymi światłami.
Koncerty w ramach "Knock Out Tour" były ukłonem w stronę wszystkich wiernych fanów, którzy od blisko dekady są wsparciem dla zespołu. Zespół zaprezentował setlistę marzeń, która spełniła oczekiwania nawet najbardziej wymagających słuchaczy. W sobotni wieczór wybrzmiało aż pięć kompozycji z debiutanckiego albumu "Aura", w tym wyczekiwany "Apricot", cztery z fenomenalnego "Safehaven", wliczając niewykonywany podczas poprzednich polskich tras (z wyjątkiem koncertu w Gdańsku) utwór tytułowy, a także ukochane utwory z dwóch pozostałych wydawnictw, między innymi porywająca "Siberia" oraz ekspresyjny "Now Run". Występ muzycy zakończyli tradycyjnie brawurowym wykonaniem "Tragedy of Joseph Merrick", podczas którego obaj gitarzyści ku uciesze fanów grali swoje partie wśród publiczności.
W ostatnią trasę przed przerwą zespół wyruszył już w pełnym składzie, z Adamem Waleszyńskim, który z powodów zdrowotnych był zmuszony zrezygnować z większości występów w 2016 roku. Na szczęście powrócił już do pełni sił i mógł czerpać radość ze spotkania z publicznością, dziękując zgromadzonym, z niemałym wzruszeniem, za przybycie nie tylko na ten koncert, lecz okazywanie sympatii przez wszystkie lata.
Pomimo osiągnięcia przez warszawski kwartet statusu zespołu światowego, muzycy pozostali skromnymi, uśmiechniętymi i otwartymi ludźmi, którzy traktują swoich sympatyków jak przyjaciół, zawsze chętnie zamieniając kilka zdań po koncercie, a nawet zapraszając na wspólne piwo. Ostatnia szansa na spotkanie z Tides From Nebula przed przerwą już 1 grudnia w Łodzi, podczas koncertu w Klubie Scenografia.
LEPROUS / AGENT FRESCO / ASTROSAUR / ALITHIA
21.11.2017, Warszawa, Klub Proxima
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
21.11.2017
Trzydzieści dwa koncerty w trzydzieści trzy dni - w tak morderczą trasę jadą tylko najwytrwalsi, którzy wyznają zasadę, że jedynie ciężką pracą i regularnym graniem w kolejnych krajach można zyskać grono oddanych fanów. Jednym z takich zespołów jest norweski Leprous, który konsekwentnie, z albumu na album zdobywa coraz większe uznanie krytyków i słuchaczy na całym świecie. Ostatnia płyta jest potwierdzeniem słusznie obranego artystycznego kierunku. Wydana z końcem sierpnia bieżącego roku "Malina", o której pisałam już na łamach rockserwis.fm to krok w stronę bardziej przystępnego, melodyjnego grania, lecz także dźwiękowych eksperymentów, ocierających się o elektronikę, muzykę symfoniczną i jazz.
21 listopada Leprous wraz z towarzyszącymi zespołami Agent Fresco, Astrosaur oraz AlithiA zawitał do warszawskiej Proximy. Niewiele brakowało, a niewielki studencki klub okazałby się za małym, by pomieścić rzesze rozentuzjazmowanych sympatyków Norwegów. Koncert nie wyprzedał się jedynie ze względu na termin, który przypadł w środku tygodnia. Mimo jesiennej pogody i bardzo mroźnego powietrza, już na ponad dwie godziny przed otwarciem klubu przy drzwiach zgromadzili się najbardziej wytrwali fani, którzy spierali się o zawartość setlisty, zastanawiali się, jak było na poprzednich koncertach na trasie i wymieniali pomysłami, co chcieliby usłyszeć tego wieczoru.
Zorganizowanie czterech występów w ciągu zaledwie sześciu godzin to nie lada wyzwanie. Dzięki sprawnej obsłudze technicznej i dokładnie zaplanowanym czasom trwania poszczególnych koncertów udało się sprostać mu w stu procentach. Po wielu organizacyjnych niedociągnięciach podczas większych, głównie stadionowych wydarzeń, tym razem pracownicy Live Nation Polska zadbali o istotne koncertowe szczegóły - sprawnie wpuszczali słuchaczy do klubu, zapewnili bezpieczeństwo oraz dobre nagłośnienie wszystkich występów.
Kilka minut po dziewiętnastej, na pierwszy ogień zgromadzeni w pobliżu sceny słuchacze otrzymali porcję post metalowych brzmień od Norwegów z Astrosaur. Gitarowe ściany dźwięku i delikatna niebieska poświata pozwoliły zanurzyć się w mroku i dać się ponieść melancholii. Z transu i zasłuchania wybudził publiczność kolejny zespół, który ostatecznie rozgrzał każdego obecnego w klubie. Pochodzący z Australii muzycy występujący jako AlithiA od pierwszych minut swojego występu postawili na sceniczną energię i interakcję z publicznością. Gitarzyści, basista, perkusiści i klawiszowiec dawali z siebie wszystko, skacząc po scenie i wydobywając ze swoich instrumentów coraz więcej mocy. Punktem kulminacyjnym koncertu okazał się moment, w którym jeden z gitarzystów podał entuzjastycznie reagującemu widzowi swoją gitarę, by mógł on zagrać na niej kilka dźwięków i zapamiętać ten występ do końca życia. Należy również zaznaczyć, że w składzie Athilii nastąpiła niespodziewana, chwilowa zmiana - szeregi zespołu zasiliła fantastyczna Marjana Semkina, wokalistka rosyjskiego duetu Iamthemorning, która najwidoczniej tak pokochała sceniczne występy, że nie jest w stanie spędzić zbyt dużo czasu poza życiem w trasie.
Islandczycy z Agent Fresco dali się poznać bliżej polskiej publiczności w ubiegłym roku, gdy odwiedzili Gdańsk, Warszawę oraz Kraków razem z zespołem Katatonia. Muzyka przez nich wykonywana oscyluje na pograniczu rocka progresywnego, rocka alternatywnego i metalu, wyróżniając się dodatkowo nietypową barwą głosu wokalisty. Zespół w swoich kompozycjach nie stroni od popowych melodii, które zgrabnie łączy ze skomplikowanymi strukturami rytmicznymi. Podczas listopadowego występu muzycy zaprezentowali około godzinny przegląd swojej nietuzinkowej twórczości, w tym jedno premierowe nagranie, które znajdzie się na przyszłorocznym albumie. Słuchacze przyjęli ich bardzo ciepło, co pod koniec koncertu skłoniło wokalistę do zejścia ze sceny i zakończenia jednego z utworów wśród publiczności.
Występy trzech supportujących zespołów były jedynie przystawką do tego, co wydarzyło się później. Gdy techniczni ustawili już na deskach Proximy wszystkie niezbędne elementy (w tym cztery ekrany, na których miały wyświetlać się wizualizacje oraz specjalne "schodki" zabezpieczające wszechobecne kable), zgasły światła, a z mroku wyłonił się... wiolonczelista, który na kilka minut zaczarował publiczność, grając niesamowitą, poruszającą kompozycję. Chwilę później przekształciła się ona we wstęp do "Bonneville" i na scenie pojawili się pozostali muzycy Leprous, na czele z charyzmatycznym wokalistą, Einarem Solbergiem. Elektroniczno-jazzujący utwór rozpoczynający ich ostatnie wydawnictwo z minuty na minutę nabierał intensywności, by wyewoluować w gitarowo-perkusyjną galopadę. Szybkie, dynamiczne tempo utrzymało się do samego końca występu, który wypełniły zarówno nowe kompozycje, jak i nieco starsze utwory z płyt "Coal" oraz wydanej przed dwoma laty, przełomowej "The Congregation".
Leprous to kandydat na gwiazdę światowego formatu. Dzięki wręcz mistrzowskiemu połączeniu metalowej stylistyki z oryginalnym wokalem i melodyjnymi refrenami, zespół jest obecnie u progu wielkiej kariery i prawdopodobnie listopadowa trasa była ostatnią zagraną w tak małych salach, jak warszawska Proxima, które dają możliwość kameralnego występu i bardzo bliskiego kontaktu muzyków z fanami. Od pierwszych minut koncertu zarówno artyści jak i publiczność dali się ponieść koncertowej euforii. Pod sceną zaczęły tworzyć się strefy pogo, a podczas gdy najbardziej wytrwali nie ustawali w dynamicznych podskokach, reszta odbiorców rytmicznie poruszała głowami i podejmowała próby zsynchronizowanego klaskania i wspólnego śpiewania. Muzyka niosła praktycznie każdego słuchacza, obecnego tego wieczoru w klubie i niezależnie od wieku i życiowych doświadczeń pozwalała poczuć czystą radość beztroskiej zabawy. Zespół odwdzięczył się za wsparcie, grając tego wieczoru rozbudowaną, pełną wersję ukochanego przez fanów "Rewind", wyczekanego "Salt" oraz rozdając na zakończenie koncertowe pamiątki w postaci setlist, pałeczek i gitarowych kostek.
Słowa uznania za umiejętności techniczne należą się każdemu z sześciu muzyków. Baard Kolstad to obecnie jeden z najlepszych perkusistów na świecie, który potrafi każdy, nawet najprostszy motyw przekształcić w dzieło sztuki. Wspierali go dzielnie dwaj gitarzyści, którzy dwoili się i troili, jednocześnie skacząc po wspomnianych już specjalnych "schodkach" oraz basista, bez którego sekcja rytmiczna nie brzmiałaby tak doskonale. Wyjątkowe brzmienie zostało osiągnięte dzięki wiolonczeliście, który wspomagał zespół przez cały występ. Niezbędny element układanki dołożył także lider, który z wielką pasją oddawał się grze na klawiszach.
O głosie Einara Solberga można by napisać niejeden artykuł, a i tak temat prawdopodobnie by się nie wyczerpał. Jego wysoki, oscylujący na granicy falsetu i krzyku wokal jest wizytówką zespołu, a na żywo brzmi jeszcze bardziej niesamowicie niż w wersji studyjnej. Niewielu wokalistów jest w stanie przekazać tak wielką paletę emocji jak Solberg, który niczym aktor potrafi oddać radość, euforię, smutek, żal i rozpacz, z tą tylko różnicą, że jest w stu procentach autentyczny.
Zespół zakończył swój występ brawurowo wykonanym "From The Flame", który swoją intensywnością i melodyjnością mógłby z powodzeniem porwać cały stadion. Leprous to w pewnym sensie fenomen - jakim cudem muzyka o tak wielkim ładunku emocjonalnym i apokaliptycznym przekazie, co więcej trudna technicznie, może być jednocześnie tak przystępna i poruszać tłumy? Jest to oczywiście pytanie retoryczne, które tylko dowodzi wielkości zespołu i potwierdza, że światowa kariera to tylko kwestia czasu.
ANATHEMA / ALCEST
12.11.2017, Warszawa, Klub Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
12.11.2017
Pełne emocji oczekiwanie, entuzjastyczne przyjęcie i atmosfera prawdziwego święta to nieodłączne elementy każdej wizyty Anathemy w naszym kraju. Polscy fani zajmują w sercach brytyjskich muzyków miejsce szczególne, gdyż to właśnie oni jako pierwsi zagraniczni słuchacze docenili i pokochali ich twórczość. Zespół odwdzięcza się za wieloletnie wsparcie, przyjeżdżając do Polski regularnie.
Trzy listopadowe koncerty w Warszawie, Gdańsku i Poznaniu stały się okazją do promocji ostatniej płyty Brytyjczyków, "The Optimist", będącej liryczną kontynuacją wydanego przed szesnastoma laty
"A Fine Day To Exit". To poruszająca opowieść o ciągłej walce na granicy światła i mroku, której filmowy scenariusz zamknięty został w jedenastu przepięknych kompozycjach, tworzących niezwykle spójną
i precyzyjną muzyczną układankę misternie splecionych elektronicznych mrocznych pejzaży
i gitarowych uniesień. Bohaterem obu płyt jest ten sam człowiek, który zagubiony w czasoprzestrzeni odnajduje się po szesnastu latach w nowej rzeczywistości. Tegoroczny album został opatrzony klimatyczną, minimalistyczną okładką autorstwa Travisa Smitha, znanego przede wszystkim ze współpracy z Riverside.
Anathema to zespół jedyny w swoim rodzaju, zawsze dbający o najwyższą jakość swojej twórczości. Ich muzyka to ogień i woda, niesamowita siła i emocjonalność, obok których nie można przejść obojętnie. Pomimo wielu stylistycznych zmian, niezależnie od obranego artystycznego kierunku brzmi ona oryginalnie. Najnowszy album to ewolucja w stronę post rocka, transowej elektroniki i... jazzu, wciąż jednak nie pozbawiona bardzo charakterystycznych dla liverpoolczyków brzmień.
Polskie koncerty były jednymi z ostatnich przystanków na pięćdziesięciokoncertowej trasie, co mimo zmęczenia zespołu nie miało żadnego wpływu na jakość i długość występów. Ponad dwuipółgodzinne maratony z muzyką braci Cavanagh oraz ich przyjaciół wypełnione były przekrojowym materiałem, obejmującym prawie dwadzieścia lat działalności, który usatysfakcjonował nawet najbardziej wymagających fanów Brytyjczyków, gustujących zarówno w ocierających się o metal początkach, jak również w progresywnych pejzażach, kipiących od uniesień, ukochanych przez fanów fragmentach "Weather Systems" oraz "We\'re Here Because We\'re Here" i nieco bardziej eksperymentalnych formach, takich jak elektroniczny, przesterowany "Closer", post rockowy "Springfield" czy też oparty na perkusyjnym fundamencie i fenomenalnym budowaniu napięcia "Distant Satellites".
Nagłośnienie, w szczególności w gdańskim Starym Maneżu pozwalało przeżywać nieprawdopodobne emocje towarzyszące scenicznym wykonaniom w sposób pełny. Słyszalne były wszelkie instrumentalne detale, począwszy od porywających gitarowych solówek, przez mięsiste brzmienie basu, perkusyjne galopady aż po klawiszowe malowanie dźwiękami. Fenomenalnie współbrzmiące głosy Vincenta i Lee wspomagane miękkim wokalem Daniela pozwalały przenieść się słuchaczom w odległe rejony wyobraźni, gdzie mrok mieszał się z jasnością, melancholia z radością, gniew z wyciszeniem, balladowość z rockową energią, jawa ze snem. Niezwykle melodyjne kompozycje, podkreślone charakterystycznym dla zespołu narastaniem intensywności były pretekstem do stworzenia atmosfery wzajemnej interakcji fanów i muzyków. Przez cały występ nie ustawały entuzjastyczne owacje, tańce, oklaski i chóralne śpiewy, a tłumnie zgromadzeni pod sceną odbiorcy chętnie reagowali na zachęty do wspólnej zabawy. Muzycy wychwalali publiczność pod niebiosa, dziękowali organizatorom i fanom za możliwość tak częstych przyjazdów do Polski, przekomarzali się i żartowali, a na zakończenie bardzo długiego, prawie półgodzinnego bisu uraczyli najbardziej wytrwałych szczęśliwców w pierwszych rzędach koncertowymi setlistami, wodą oraz... przepysznymi truskawkami. Schodzili ze sceny, kłaniając się w pas zgromadzonym, przy dźwiękach klasyka "What a Wonderful World" Louisa Armstronga, który zaaranżowany został z wykorzystaniem rewelacyjnego podkładu z "No Surprises" Radiohead.
Z najnowszego wydawnictwa podczas występów wybrzmiało w sumie sześć z jedenastu kompozycji. Muzycy pojawiali się na deskach klubów przy dźwiękach rozpoczynającego album utworu ze współrzędnymi w tytule "32.63N 117.14W", który płynnie łączył się z instrumentalnym, opartym na klawiszowym motywie "San Francisco". W setlistę wpleciono również rozpędzające się jak przyspieszający samochód "Can\'t Let Go", tytułowy "The Optimist", wspomniany już powyżej post rockowy "Springfield" oraz zwiewny, zjawiskowo zaśpiewany przez Lee "Endless Ways". "A Fine Day To Exit" reprezentowały natomiast cztery fragmenty. Biorąc pod uwagę fakt, że oba albumy tworzą fabularną całość, ciekawym i logicznym pomysłem mogłoby okazać się zaprezentowanie koncertu złożonego tylko z kompozycji z nich pochodzących. Dodało by to występowi spójności i jeszcze bardziej nieprawdopodobnego klimatu. Z drugiej jednak strony znaczna część słuchaczy byłaby niepocieszona brakiem takich klasyków, jak choćby euforyczny, perfekcyjnie skomponowany "Untouchable", brawurowo wykonany, oparty na gitarowo-perkusyjnej ścianie dźwięku "Thin Air", czy też transowy, przypominający kosmiczny lot "Closer".
Występowi Anathemy towarzyszyły przepiękne, dynamiczne wizualizacje, które podkreślały przekaz utworów. Należy również wspomnieć o bardzo dobrej organizacji trzech muzycznych wieczorów.
W każdym z klubów zadbano o najwyższe standardy bezpieczeństwa, a z uwagi na bardzo wysoką sprzedaż biletów rozpoczęto wpuszczanie słuchaczy do sal odpowiednio na półtorej - dwie godziny przed rozpoczęciem koncertów. Szkoda jedynie, że część publiczności nie podzielała troski organizatorów o dobro słuchaczy, co wyraźnie było odczuwalne na wyprzedanym warszawskim występie, gdzie rozentuzjazmowani fani okazali brak kultury, wyrywając sobie wzajemnie fragmenty wolnej przestrzeni przy barierkach, by być jak najbliżej artystów, nie zważając na potworny ścisk i poczucie wzajemnego komfortu. Co więcej, niektórzy nie potrafili uszanować współsłuchających, rozmawiając w trakcie utworów oraz nadmiernie dokumentując występ przy pomocy wszechobecnych telefonów komórkowych. Zwrócił na to uwagę sam zespół prosząc, by nie nagrywać filmów oraz robić zdjęcia dyskretnie i nie nadużywać technologii.
Na specjalne zaproszenie Anathemy godzinny support zagrał zespół Alcest, który w ubiegłym roku pochwalił się doskonałym piątym albumem "Kodama". Francuzi zaprezentowali perfekcyjnie skomponowany, przekrojowy set, pozwalający zapoznać się z ich twórczością w pigułce. Publiczność zgotowała im bardzo ciepłe i serdeczne przyjęcie, entuzjastycznie reagując na shoegaze\'owo-post metalowe ściany dźwięku oraz post rockowe pejzaże. Duet Neige i Winterhalter w wersji koncertowej rozrasta się do kwartetu, zyskując tym samym dodatkową moc. Muzycy na scenie dali z siebie wszystko, odwdzięczając się zasłuchanym fanom wspaniałymi wersjami najbardziej wyczekiwanych utworów takich jak energetyczny "Autre temps", zjawiskowa "Kodama", black-metalowe "Oiseaux de proie", melodyjny "Eclosion" oraz melancholijny "Délivrance". Był to solidny, równy występ, który mógłby trwać zdecydowanie dłużej.
Po kilkugodzinnych muzycznych emocjach, których dostarczyły oba zespoły, członków Alcestu można było spotkać przy stanowiskach z gadżetami, gdzie chętnie rozmawiali z fanami, podpisywali koszulki
i płyty oraz pozowali do zdjęć. Obiecali również odwiedzić nasz kraj przy okazji kolejnej trasy koncertowej. Podobną deklarację ze sceny złożyli również muzycy Anathemy. Pozostaje mieć nadzieję, że zarówno Brytyjczycy jak i Francuzi dotrzymają słowa.
MARK LANEGAN BAND
11.11.2017, Warszawa, Proxima
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
11.11.2017
Wizyta 11 listopada w Warszawie niekoniecznie musi wiązać się z udziałem w manifestacjach. Tego dnia obecni w stolicy fani muzyki mieli naprawdę twardy orzech do zgryzienia - nie dość, że w Pałacu Kultury odbywały się Europejskie Targi Muzyczne "Co jest grane 24?", obfitujące w konferencje, spotkania z artystami i koncerty, w Progresji można było posłuchać zespołów Mastodon i Russian Circles, to studencką Proximę odwiedził tego dnia Mark Lanegan wraz ze swoim zespołem. Zaintrygowana najnowszym wydawnictwem wokalisty obdarzonego jednym z najbardziej głębokich i przygnębiających głosów współczesnej muzyki postanowiłam wybrać się do niedużego klubu przy ulicy Żwirki i Wigury 99A.
Były lider grunge\'owego Screaming Trees, urodzony w 1964 roku w Seattle, promuje obecnie swój dziesiąty solowy album, wydany w pod koniec kwietnia bieżącego roku, na którym prezentuje nieco mniej rockowe, lecz bardziej gotycko-elektroniczne, mroczne oblicze. "Gargoyle" jest połączeniem melancholijnych gitarowych, klasycznych dla twórczości Lanegana ballad z nowofalowymi brzmieniami, czerpiącymi z dokonań Joy Division. To bardzo dobre wydawnictwo, po przesłuchaniu którego aż chce się wybrać na koncert, by przekonać się jak grobowa atmosfera tej muzyki sprawdzi się w wersji scenicznej.
Na godzinę przed otwarciem bram pod drzwiami klubu zgromadziła się kilkudziesięcioosobowa grupa zmarzniętych, ale uśmiechniętych sympatyków amerykańskiego muzyka. Zanim jednak na scenie pojawiła się wyczekiwana przez wszystkich gwiazda, na deskach Proximy zaprezentowali się dwaj supportujący artyści, oferujący nieco inne, niekoniecznie pasujące do koncepcji wieczoru wrażenia. Punktualnie o dwudziestej swój występ rozpoczął Lyenn. W trakcie niespełna pół godziny skromny chłopak z niezłym głosem i gitarą elektryczną, który jak się później okazało jest basistą w zespole Lanegana, zagrał klika przyjemnych, lecz niezbyt wyróżniających się ballad, które nie miały szans zapaść w pamięć na dłużej. Później jednak słuchacze, którzy nieco podsypiali oczekując na dalszy rozwój wydarzeń, mieli szansę obudzić się na dobre...
Znienacka nastąpiła drastyczna zmiana klimatu - z głośników zaczęła wybrzmiewać agresywne techno, z ciemności wyłonił się wielki ekran rozświetlony psychodelicznymi wizualizacjami, opartymi na efektach złudzenia optycznego, a na scenie pojawił się sobowtór Davida Bowiego. Gdyby nie to, że podkład muzyczny wybrzmiewał z laptopa i był dość jednolity, występ Joe\'go Cardamone można by uznać za niezwykle udany. Artysta obdarzony jest ciekawym głosem, a przedstawienie swojej twórczości w formie filmu "Joe Cardamone\'s Holy War", w którym główną rolę zagrał sam zainteresowany, okazało się niebanalnym pomysłem. Można jedynie dyskutować z samą treścią projekcji, składającą się z niekoniecznie pasującej do czasu i miejsca kombinacji erotycznych fantazji i religijnej symboliki. Nie zmienia to jednak faktu, że był to oryginalny występ, o którym nie sposób zapomnieć.
Wielu obecnych w Proximie z pewnością nie zgodzi się z tym, co za chwilę przeczyta, ale okazuje się, że z perspektywy czasu koncert gwiazdy wieczoru wypadł zdecydowanie mniej ciekawie niż widowisko, które go poprzedzało. Kluczem do zrozumienia twórczości Lanegana jest wsłuchanie się w mroczne teksty jego kompozycji traktujące o życiowych nieudacznikach. Tych jednak nie sposób było usłyszeć w Proximie. Wokal Amerykanina, jak również towarzyszącej mu na scenie Shelley Brien, został bowiem zagłuszony przez zbyt głośno wyeksponowaną perkusję. Co więcej, muzyk na niej grający nie popisał się zbyt wysokimi umiejętnościami technicznymi - jego partie były bardzo jednorodne i monotonne, co skutecznie zniechęciło bardziej wymagających odbiorców do czerpania radości z koncertu. Kompozycje, które wyróżniały się na najnowszym albumie, również dzięki obecności na nim gości takich jak Josh Homme i Greg Dulli, w wersji "na żywo" zlały się w jednorodną, gitarowo-perkusyjną masę, z której co jakiś czas na pierwszy plan wybijał się klawiszowy motyw lub gitarowa solówka. Niestety podobny los spotkał najważniejsze utwory z poprzednich wydawnictw, które pozbawione zostały mrocznego, dusznego klimatu.
Występ zespołu Marka Lanegana miał jednak na szczęście kilka plusów. Ciekawym doświadczeniem było obserwowanie samego wokalisty, który podczas scenicznych występów jest niemal zespawany ze statywem od mikrofonu i choćby chciał zrobić krok w którąś ze stron, nie jest w stanie tego uczynić. Także odegranie dwóch utworów na bis w wersji półakustycznej, gdzie na pierwszy plan wreszcie wysunęły się ładnie współbrzmiące głosy Shelley i Marka należy uznać za udane.
Jak już wspomniałam powyżej, prawdopodobnie głosów niezadowolenia będzie niewiele, ponieważ znaczna część publiczności pożegnała schodzących ze sceny po półtoragodzinnym występie artystów gromkimi brawami i owacjami, entuzjastycznie domagając się kolejnych hitów i nie chcąc, by muzyczny wieczór dobiegł końca. Po koncercie była możliwość zamienienia kilku słów z zespołem i zakupu płytowych i ubraniowych pamiątek, ja jednak zdecydowałam się tym razem zebrać siły na kolejne koncertowe dni i zniknęłam z klubu zaraz po zakończeniu występu.
ARCHIVE
4.11.2017, Gdańsk, Klub B90
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
4.11.2017
Sobotni wieczór to idealny moment, by poobcować trochę z kulturą i wybrać się na przykład na koncert. Tak pomyślało około półtora tysiąca osób, które zjawiły się w pierwszy weekend listopada w B90, by podziwiać na scenie gdańskiego klubu zespół Archive - jednego z głównych, obok Massive Attack i Portishead, przedstawicieli trip-hopu. Brytyjczycy są pewnego rodzaju fenomenem w branży muzycznej - mimo ponad dwudziestu lat działalności i wydania jedenastu albumów studyjnych, wciąż nie zyskali należytego uznania w swojej ojczyźnie. Cieszą się za to ogromną popularnością w Europie Kontynentalnej, z Polską i Francją na czele.
Od czasu ukazania się legendarnego już singla "Again" zespół odwiedza nasz kraj regularnie, w ostatnich latach przynajmniej raz w roku. Gdański koncert zapoczątkował drugą część trasy promującej zeszłoroczny album, który podzielił fanów, ze względu na odejście od gitarowego brzmienia na rzecz bardziej elektronicznego oraz rezygnację ze współpracy z wokalistkami. W listopadzie 2016 roku miała miejsce część pierwsza trasy "The False Foundation Tour", podczas której brytyjczycy zawitali na szczelnie wypełniony sympatykami klimatycznych dźwięków warszawski Torwar oraz do poznańskiej hali MTP2. Pomimo tak wielu wizyt w Polsce fani zespołu nie sprawiają wrażenia zmęczonych występami muzyków i nadal licznie przybywają na koncerty. Nic w tym jednak dziwnego, ponieważ każdy koncert Archive to gwarancja dźwiękowego oraz wizualnego widowiska na najwyższym poziomie.
W porównaniu z zeszłorocznymi występami w tegoroczną trasę wyruszył pomniejszony, siedmioosobowy skład, bez zjawiskowej wokalistki Holly Martin (Maria Q nie przyjechała już rok temu), co spotkało się z dezaprobatą znacznej części męskiej publiczności. W związku z nieobecnością pań zmianie uległa koncertowa setlista - w zamian za trochę już osłuchane podczas ostatnich tras utwory z płyt "Restriction" i "With Us Until You\'re Dead", fani mieli możliwość usłyszeć najpopularniejsze w facebookowym głosowaniu rarytasy sprzed lat, takie jak brawurowo wykonane przez Dave\'a Pena i wspierających go spod sceny fanów "Fuck You", energetyczne, porywające do tańca "Sane", nostalgiczne "Headlight" i "Empty Bottle", akustyczną, skróconą wersję "Lights" oraz post rockową, rozbudowaną wersję "Numb", wieńczącą wieczór. Oczywiście nie mogło także zabraknąć pokaźnej reprezentacji ostatniego albumu grupy, z którego wybrzmiało aż siedem kompozycji, w tym fenomenalnie zaśpiewane przez Pena "Blue Faces" na zakończenie podstawowego setu, jak również zawsze owacyjnie nagradzanych oklaskami "Bullets" i "Controlling Crowds".
Jak zawsze o sile brzmienia kolektywu stanowili Danny Griffiths oraz Darius Keller, prezentujący się po bokach sceny, za instrumentami klawiszowymi opatrzonymi nowym zespołowym logo. Dwóch założycieli Archive to jednocześnie dwa sceniczne przeciwieństwa - podczas gdy Darius żywiołowo zagrzewał publiczność do interakcji, Danny skupiony był na dokładnym wykonywaniu swoich partii. Pośrodku natomiast błyszczeli Dave Pen i Pollard Berrier, wspierając się wokalnie oraz obsługując na zmianę gitary i elektroniczne instrumenty perkusyjne. To również dwie kontrastujące ze sobą osobowości - żywiołowy długowłosy Pollard, ubrany w czarną pelerynę i kapelusz oddawał się żywiołowym tańcom zdecydowanie bardziej niż krótkowłosy melancholijny Dave, który postawił na moc przekazu, koncentrując się na brzmieniu swojego głosu i jak najlepszym przekazaniu emocji. Muzykom w dalszej części sceny towarzyszyła fantastyczna sekcja rytmiczna.
Archive w wersji "na żywo" to gwarancja jakości, co dla stałych bywalców koncertów zespołu nie jest żadnym zaskoczeniem. Dzięki temu, że muzycy podróżują z własnym inżynierem dźwięku, występ był perfekcyjnie nagłośniony, brzmiał potężnie i potencjał akustyczny klubu B90 wykorzystano w pełni. Sam set został precyzyjnie wyreżyserowany i wykonany, a poszczególne utwory opatrzono nowymi, genialnymi przestrzennymi wizualizacjami, podkreślającymi treść kompozycji, które mimo że nagrywane były w różnym czasie, połączyły się w spójną, niespełna dwugodzinną opowieść o współczesności, postępie technologicznym i problemach jednostki próbującej odnaleźć się w przytłaczającej rzeczywistości. Zaprezentowany został solidny, przekrojowy zestaw piętnastu utworów, doskonale łączący hipnotyzującą elektronikę z rockową energią. Zespół słynie z tego, że potrafi wprowadzić słuchaczy w marazm, a następnie jednym uderzeniem czy zmianą tempa wybudzić ich z transu. Nie inaczej było tym razem.
Archive to zespół całkowicie samowystarczalny, który potrafi dobrze zaprezentować się właściwie w każdych warunkach. Jedyne czego zabrakło w B90 to obecnej na zeszłorocznych występach białej "kurtyny" złożonej z misternie utkanych, pionowo zwisających z sufitu tuż przed sceną sznureczków, na których wyświetlały się wizualizacje, tworząc niepowtarzalny efekt zamknięcia zespołu w klatce, co bardzo trafnie symbolizowało tematykę "The False Foundation".
Z pewnością wielu obecnych tego wieczoru słuchaczy w B90 będzie miało zastrzeżenia do muzyków
o bardzo ograniczony kontakt z publicznością, a w zasadzie jego brak. Zespół przywitał się z fanami dopiero po wykonaniu połączonych ze sobą czterech utworów z ostatniego wydawnictwa, po czym na zakończenie koncertu pożegnał ukłonem i szczerym "dziękuję". Wielu fanów oczekuje od swoich idoli zdecydowanie większej interakcji, jednakże niekiedy wystarczą spojrzenia, uśmiechy i niesamowity klimat występu, by poczuć całkowitą satysfakcję z uczestnictwa w wyjątkowym wydarzeniu. Liczą oni także na to, że za każdym razem usłyszą największe przeboje (nie było "Again" i "You Make Me Feel") i w momencie, gdy nie pojawią się one w zaplanowanym zestawie, są bardzo niepocieszeni. Z drugiej jednak strony każdy otwarty na nowe brzmienia słuchacz wyszedł z koncertu zadowolony.
Wspomnieć warto jeszcze o jednej rzeczy - poza inżynierem dźwięku zespół zatrudnia własnego fotografa, który dokumentuje szczegółowo każdą trasę koncertową, a także kamerzystę, odpowiedzialnego za nagranie wszystkich występów. Przez cały czas trwania koncertu w pobliżu sceny znajduje się sprzęt dokumentujący poczynania zespołu, a fotograf, oprócz obsługi aparatów zajmuje się także transmitowaniem na żywo wybranych fragmentów koncertu i udostępnianiem ich na portalu społecznościowym. Jest to sytuacja na granicy paradoksu, gdyż zespół, którego twórczość jest w pewnym sensie krytyką i próbą zrozumienia współczesnej wizji świata opartej na "kontroli ludzkich umysłów" sam wpadł w cywilizacyjny wir i dał się porwać technologicznej manipulacji. A może to celowe działanie? O tym z pewnością przekonamy się podczas kolejnej trasy Archive, podczas której Brytyjczycy miejmy nadzieję zawitają też do Polski.
HOLY HOLY
28.10.2017, Łódź, Wytwórnia
autor: Jakub „Bizon” Michalski
28.10.2017
Nie ukrywam, że tegoroczna edycja festiwalu Soundedit muzycznie nie była specjalnie zbieżna z moim gustem. Wykonawcy tacy jak Gary Numan czy The Residents to oczywiście w swoim środowisku bardzo uznane marki, ale powiedzmy, że ja tego nie czuję. Od samego początku wiedziałem, że jeśli zawitam do łódzkiej Wytwórni, to głównie po to, żeby obejrzeć występ projektu Holy Holy. Cover bandy to trochę znak naszych czasów. Wielu wielkich nie chce już grać lub nie może z przyczyn tak prozaicznych jak brak tętna. Pojawiają się zatem odtwórcy, którzy przypominają muzykę mistrzów -- czasem lepiej, czasem (znacznie częściej) gorzej. Holy Holy nie jest jednak jednym z wielu typowych cover bandów. Owszem -- grupa wykonuje jedynie utwory z repertuaru Davida Bowiego (skupiając się przede wszystkim na wczesnym okresie działalności artysty), jednak dowodzą nią dwie postaci, które nadają wyjątkowości całemu przedsięwzięciu -- basista i producent Tony Visconti, którego żaden fan Bowiego nie ma prawa nie znać, oraz perkusista Woody Woodmansey, który bębnił na najbardziej znanych albumach w dorobku zmarłego niespełna dwa lata temu wokalisty.
fot. Justyna Szadkowska
To nie mój pierwszy kontakt z muzyką Bowiego graną przez muzyków w jakiś sposób z nim związanych. Uwielbiam koncertową płytę projektu Cybernauts, który dwie dekady temu zagrał cykl koncertów, prezentując także wczesne dokonania Davida, a ekipa była to niezwykle zacna, bo łączyła siły fanów muzyka w postaci członków Def Leppard (Joe Elliott i Phil Collen) z jego byłymi współpracownikami z grupy Spiders from Mars (Trevor Bolder i Woody Woodmansey). Od tamtej pory zmieniło się sporo. Nie ma już wśród żywych nie tylko Boldera czy towarzyszącego im wtedy klawiszowca Dicka Decenta, ale także samego Bowiego. Cybernauts pokazali, że da się znakomicie „zrobić" Bowiego bez samego Bowiego. Holy Holy to potwierdzili.
Zaczęli trochę zaskakująco -- od długiego i mało „rozgrzewkowego" w charakterze The Width of a Circle. Muzycznie od samego początku było kapitalnie. Sześcioro instrumentalistów od początku pokazało, że będzie rockowo, soczyście i dynamicznie. Nie byłem za to przekonany, czy będę w stanie zaakceptować wokal Glenna Gregory'ego. Miałem wrażenie, że próbuje śpiewać dużo bardziej melodyjnie od Bowiego i przez to całość traci na teatralności i znika gdzieś część magii. Ale to wrażenie także szybko zniknęło. Z każdym kolejnym numerem Gregory przekonywał mnie do swoich interpretacji, choć absolutnie nie próbował na siłę naśladować Bowiego. Po tym dość zaskakującym początku, zgodnie zresztą z zapowiedziami, zespół zagrał całą płytę The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars -- w oryginalnej albumowej kolejności. Są zwolennicy i przeciwnicy takich posunięć, ale dla mnie -- jako wielkiego fana tego właśnie krążka -- było to kapitalne rozwiązanie, bo miałem wątpliwości, czy kiedykolwiek uda mi się na żywo usłyszeć uwielbiane przeze mnie Moonage Daydream, Starman, Lady Stardust czy absolutnie kapitalną końcówkę płyty w postaci czteropaku Hang on to Yourself / Ziggy Stardust / Suffragette City / Rock 'n' Roll Suicide. Przecież te kilkanaście minut to jeden z najlepszych momentów w historii rocka. I wypadło naprawdę zacnie. Oczywiście chciałbym móc usłyszeć te kawałki śpiewane przez gościa, który śpiewać je powinien, ale niestety nigdy nie byłem na koncercie Bowiego i możemy z dość dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że nie będę.
Odegranie całego klasycznego albumu Ziggy Stardust absolutnie nie zakończyło programu wieczoru. Druga część koncertu to w zasadzie zestaw „greatest hits" glamowego okresu Bowiego: All the Young Dudes, Changes, Life on Mars?... Człowiek pomyślał sobie -- „ale by było fajnie, jakby tak jeszcze The Man Who Sold the World zagrali". Bum -- jest i The Man Who Sold the World. „Ale by były jaja, jakby na koniec Let's Dance zarzucili albo Young Americans" (autentyczna wymiana myśli w rockserwisowym obozie). Łup, mamy... No nie, żartowałem, nie było ani jednego, ani drugiego. Było za to „Heroes" -- kompletnie niepasujące jeśli chodzi o chronologię, ale myślę, że niespecjalnie to komukolwiek przeszkadzało. Zresztą zakończenie koncertu tak mocnym uderzeniem było dobrym pomysłem.
21 utworów wczesnego Bowiego w naprawdę bardzo przyjemnych wersjach -- to był udany koncert. Trochę obawiałem się, że będzie to znośny, ale jednak niezbyt porywający odgrzewany kotlet o średniej zawartości zaangażowania, tymczasem było naprawdę więcej niż solidnie i autentycznie bardzo przyjemnie spędziłem czas. Szkoda tylko, że przez spore opóźnienie w programie, końcówkę koncertu obserwowała już garstka osób. Gdy zespół schodził ze sceny, była pierwsza w nocy. Ogromny rozstrzał stylistyczny, jeśli chodzi o występujących tego dnia wykonawców, też zapewne nie pomógł, bo mam wrażenie, że część osób po zejściu ze sceny The Residents zwyczajnie nie była już zainteresowana kompletnie inną muzyką serwowaną przez Holy Holy. A szkoda, bo to naprawdę było bardzo udane zwieńczenie tegorocznego Soundedit.
WARDRUNA
20.10.2017, Gdańsk, Teatr Szekspirowski
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
20.10.2017
Niewielu jest na świecie muzyków, którzy wypracowali swoje własne, niepowtarzalne brzmienie. W dobie Internetu, serwisów streamingowych i powszechnej dostępności muzyki, trudno o oryginalność i zaskoczenie słuchacza. Okazuje się jednak, że pośród tłumu wykonawców podobnych do siebie, grających przewidywalne koncerty są jeszcze tacy, których nie ma szans przypisać do jednego konkretnego gatunku. Jednym z nich jest były perkusista Gorgoroth, Einar "Kvitrafn" Selvik, który w 2003 roku powołał do życia zespół Wardruna.
Norweg postanowił porzucić black metalową stylistykę i skupić się na nieco lżejszych brzmieniowo, lecz równie mrocznych dźwiękach. Zainspirowany starożytnymi runami zaprosił do współpracy przyjaciół i stworzył trylogię "Runaljod", której ostatnia część o podtytule "Ragnarok" ukazała się w październiku ubiegłego roku.
Gdański koncert Wardruny zamykał europejską trasę promującą wspomniane wydawnictwo. Już na dwie godziny przed otwarciem bram gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, przed drzwiami do sali koncertowej ustawiła się gigantyczna kolejka fanów. Bilety na piątkowy wieczór, pomimo bardzo wysokiej ceny, rozeszły się jak ciepłe bułeczki - zostały wyprzedane na kilka tygodni przed wydarzeniem. Fakt ten nie dziwi, gdyż zespół zyskał olbrzymią popularność dzięki skomponowaniu przez Selvika ścieżki dźwiękowej do drugiego sezonu serialu "Wikingowie".
Punktualnie o dziewiętnastej tłum oczekujących mógł wreszcie zająć miejsca blisko sceny. Po trzydziestu minutach na deskach teatru pojawili się muzycy supportującego zespołu Kaunan. Norwesko-szwedzkie trio pomimo ciekawego instrumentarium zaprezentowało dość hermetyczne brzmienie, nawiązujące do skandynawskiej tradycji folkowej. Utwory z debiutanckiego albumu, który ukazał się 13 października, po dziewięciu latach od powstania zespołu, wybrzmiały jednorodnie i zlały się w przewidywalną całość. Występ spotkał się jednak z dużym uznaniem publiczności i gorącą owacją, głównie ze względu na poczucie humoru muzyków i radosną atmosferę. Okazało się, że muzycy na swojej płycie umieścili utwory o znajomo brzmiących tytułach takich jak: "Polska Svit", "Svärdsjö Polska", "Polska fran Älvdal". Lider zespołu żartobliwie wyjaśniał, że w XV i XVI wieku nasz narodowy taniec, polonez, był niezwykle popularny w Skandynawii - do tego stopnia, że zamiast sformułowania: "Chodźmy na tańce", używano: "Chodźmy na Polska". Czy jest to zgodne z prawdą pozostaje sprawdzić w historycznych źródłach.
Po czterdziestopięciominutowym występie nastąpiła przerwa techniczna, która jednak nie była nudnym, przymusowym oczekiwaniem na pojawienie się gwiazdy wieczoru. Zainteresowanie publiczności wzbudzał stojący nieruchomo przy mikrofonie przez kilkanaście minut techniczny, który nie odezwał się słowem. Co działo się tak naprawdę w tym czasie trudno ocenić, wiadomo jednak, że było to niezbędne do prawidłowego ustawienia parametrów dźwiękowych.
Sześcioro muzyków Wardruny pojawiło się na scenie kilka minut po dwudziestej pierwszej przy akompaniamencie delikatnego ambientowego intro oraz ogromnej wrzawy publiczności. Perfekcyjnie wyreżyserowany, dziewięćdziesięciominutowy świetlno-dźwiękowy spektakl, który zaprezentowali, z pewnością na długo pozostanie w pamięci wszystkich zgromadzonych w teatrze. Podczas tego występu zgadzało się niemal wszystko - począwszy od fantastycznego wykonania samych utworów, przez tajemniczy, mroczny nastrój, genialne nagłośnienie, po idealnie dobrane miejsce i zapierające dech efekty świetlne.
Rewelacyjnym pomysłem było umieszczenie z tyłu sceny białej płachty, która oświetlona stroboskopowymi światłami dawała porażający efekt. Zrezygnowano z górnego oświetlenia, a z przodu sceny ustawiono reflektory skierowane w stronę artystów, rozświetlające różnymi barwami białą przestrzeń, znajdującą się za plecami muzyków. Efekt ten sprawił, że na różnokolorowym tle pojawiały się czarne sylwetki postaci, co sprawiało wrażenie gry cieni i potęgowało melancholijny nastrój.
Był to jednak tylko dodatek do dźwiękowego spektaklu. Muzycy zaprezentowali przekrojową setlistę, zawierającą kompozycje ze wszystkich części trylogii. Jak opisać muzyczny styl Wardruny? Tu niejeden krytyk czy dziennikarz muzyczny, próbując zaszufladkować zespół, powyrywałby sobie włosy z głowy. Jest to muzyka, oscylująca na pograniczu nordyckiego folku, rocka, "muzyki świata", poezji śpiewanej i pewnie kilku innych gatunków - krótko mówiąc jedyna w swoim rodzaju. To dźwiękowa podróż w minione stulecia, pozwalająca przenieść się do krainy przepięknych fjordów, gór i lasów. Wyjątkowość Wardruny została osiągnięta dzięki zastosowaniu oryginalnego instrumentarium, zaprojektowanego przez Einara Selvika na wzór tradycyjnego, używanego przed laty oraz tekstom, śpiewanym w języku norweskim. Sam lider zespołu przyznaje, że muzyka tworzona na potrzeby projektu jest próbą uzyskania nowoczesnego brzmienia ze źródeł dostępnych od wieków. Zgromadzona publiczność miała więc możliwość wsłuchać się w niepowtarzalne brzmienie liry smyczkowej, harfy, lury, rogu kozła, nietypowych bębnów, trąb, drumli oraz... przymocowanych do mikrofonowego statywu gałęzi. Wspaniałe nagłośnienie teatralnej sali pozwoliło na obcowanie ze sztuką w sposób pełny - słyszalny był każdy, nawet najdrobniejszy szept. Selvik poza tym, że grał na większości z wymienionych instrumentów zaprezentował nietuzinkowe możliwości wokalne, bardzo płynnie przechodząc od szeptu, przez melodyjny śpiew, aż po potężny, gardłowy, głęboki baryton. Przy mikrofonie wtórowała mu Lindy Fay-Halla, prezentująca zjawiskowe, momentami ocierające się o krzyk wokalizy oraz wdzięczny, zwiewny taniec. W chórkach wymienionych muzyków ponadto wspierali dwaj perkusiści.
Umiejętności każdego z sześciorga muzyków zasługują na najwyższy szacunek i uznanie. Razem stworzyli mroczny, niepowtarzalny nastrój, wciągający słuchacza od pierwszej do ostatniej zagranej nuty. Einar Selvik odezwał się dopiero po przedostatnim utworze, dziękując wszystkim za przybycie i wsparcie okazywane zespołowi oraz chwaląc wyjątkowość i akustykę miejsca, w którym odbył się koncert. Zapowiadając ostatnią zaplanowaną w setliście kompozycję "Helvegen" objaśnił potrzebę przywrócenia tradycji śpiewania, znaczenie całej trylogii oraz tekstu wspomnianego utworu. Po brawurowym jego wykonaniu muzycy ukłonili się, pomachali fanom i zeszli ze sceny.
Rozentuzjazmowana publiczność nie pozwoliła na to, by koncert zakończył się bez bisu. Po burzy oklasków na deski sceny powrócił już sam Einar, by fenomenalnie wykonać jeden z utworów z EPki "Snake Pit Poetry", która miała premierę w piątek poprzedzający koncert. To niestety był definitywny koniec występu, co nie oznaczało jednak końca wrażeń tego wieczoru. Kilkanaście minut po zakończeniu koncertu odbyło się półgodzinne spotkanie z muzykami, którzy z radością witali się z fanami, pozowali do zdjęć, podpisywali płyty i koncertowe pamiątki. Było to fantastyczne zwieńczenie przepełnionego emocjami dnia.
Schodząc ze sceny Kvitrafn zapowiedział powrót zespołu do Polski tak szybko, jak będzie to możliwe. Oby nie kazał czekać nam zbyt długo.
fot. Tomasz Ossowski
SMOKE OVER WARSAW
7.10.2017, Warszawa, Hydrozagadka
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
7.10.2017
Przełom września i października to czas nierozłącznie kojarzący się z mgłą i towarzyszącą jej "zadymioną" scenerią, którą w ostatnim czasie można zaobserwować nie tylko w pogodzie. Po tym, jak w pierwszym październikowym tygodniu "muzyczny dym" snuł się sennie nad terenem gdańskiej stoczni, w minioną sobotę dotarł do Warszawy i przeobraził się w nieco bardziej barwną odmianę. 7 października w położonej na warszawskiej Pradze Hydrozagadce odbyła się druga tegoroczna impreza pod kryptonimem "Smoke Over...". Pomimo zbliżonej nazwy obu wydarzeń, muzyka prezentowana w ich trakcie różniła się. W Gdańsku motywem przewodnim był przygaszony nastrój towarzyszący muzyce post rockowej i black metalowej, natomiast w Warszawie - psychodeliczny, kolorowy odlot.
Hydrozagadka już od samego otwarcia bram szczelnie wypełniła się fanami brzmień, których korzeni należy szukać w psychodelii lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych minionego stulecia. Specjalnie z okazji mini festiwalu przystrojono salę klubu dekoracjami złożonymi z kolorowych figur geometrycznych, które oświetlone wielobarwnym światłem dodawały klimatu płynącym ze sceny dźwiękom.
Jako pierwszy wystąpił polski zespół Ignu. Czterech muzyków, którzy niespełna dwa lata temu poznali się na Pradze, w marcu zadebiutowało singlem, a dosłownie "przed chwilą" doczekało się wydania pierwszej płyty. W ciągu trzydziestominutowego występu zaprezentowali ognistą mieszankę brzmień przypominających początki Led Zeppelin, skrzyżowanych z rockiem alternatywnym i punkową energią. Od pierwszych minut zyskali sympatię publiczności, która dała się ponieść szaleńczym tańcom i gorąco dopingowała zespół.
Nieco spokojniejsze oblicze kosmicznego lotu przedstawił drugi wykonawca wieczoru, pochodzący z Grecji Naxatras. Około godzinny koncert tria obfitował w rozmyte, instrumentalne, progresywne pejzaże, na tle których wyróżniały się przede wszystkim przepiękne, "gilmourowskie" solówki gitarzysty. Od czasu do czasu wokalnie udzielał się basista, który jednak bardziej przekonująco wypadł grając na swoim instrumencie. Był to występ, podczas którego można było w pełni zrelaksować się i zebrać siły na kolejne dwie atrakcje wieczoru.
Po półgodzinnej przerwie technicznej scenę zasnuły kłęby dymu i przyszedł czas na bardzo oczekiwany występ Finów z Kairon; IRSE! Nie ukrywam, że ten punkt wieczoru był głównym powodem mojej drugiej w ciągu tygodnia wycieczki do Warszawy. Miałam przyjemność przekonać się już wcześniej, jak ciekawe dźwięki kwartet proponuje na żywo - zespół odwiedził gdański Klub Żak w grudniu 2015 roku podczas Space Festu. Obecna trasa koncertowa Finów skupiona jest na promocji trzeciego albumu "Ruination", który w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami odchodzi nieco od shoegaze\'owych gitarowych ścian na rzecz crimsonowskiego malowania dźwiękiem. Koncertowe wersje zawartych na płycie kompozycji zyskują jednak dodatkową moc i w gruncie rzeczy są połączeniem obu wymienionych koncepcji. Dzięki temu czemu słuchacz rozpływa się w przepięknych muzycznych pejzażach, jednocześnie dając ponieść się szaleństwu. Czterech muzyków pomimo braku bogatej oprawy scenicznej dało porażający występ. Nic w tym dziwnego, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że dwóch z nich to członkowie post-black metalowego Oranssi Pazuzu. Gitarzyści dwoili się i troili, popisując się coraz to ciekawszymi technicznymi rozwiązaniami, a ich wysiłki wspierał dzielnie perkusista. Falsetowe wokalizy oraz psychodeliczne, ocierające się o krzyk śpiewy lidera dodawały utworom oryginalności.
Po fenomenalnym godzinnym występie nastąpiła kolejna przerwa na wymianę scenicznego sprzętu, po czym scenę warszawskiego klubu opanowali muzycy Death Hawks, prezentując zupełnie inne oblicze psychodelicznego grania, stojące wręcz w opozycji do poprzednich występów. Pomimo nordyckich korzeni, twórczość zespołu pozbawiona jest charakterystycznego dla tego regionu Europy chłodnego mroku. Radosne, ocierające się o pop i disco lat osiemdziesiątych, dość proste brzmieniowo kompozycje niespecjalnie pasowały do poprzednich festiwalowych koncertów. Ubarwione dźwiękami saksofonu i klawiszy utwory zabrzmiały schematycznie i kiczowato, co spowodowało stopniowe przerzedzenie się festiwalowej publiczności, oczekującej bardziej skomplikowanego i rozbudowanego brzmienia. W utrzymaniu frekwencji nie pomogła też późna pora koncertu (rozpoczął się o godzinie dwudziestej trzeciej). Sama opuściłam klub po trzydziestu minutach występu Finów nieco zmęczona i z poczuciem lekkiego rozczarowania.
Sam udział w opisanym wydarzeniu okazał się jednak pomysłem zdecydowanie trafionym. Jest to impreza z potencjałem rozwoju, warta uwagi zarówno miłośników dźwięków z czasów minionej epoki, jak i poszukiwaczy oryginalnych brzmień. Z pewnością warto zajrzeć na nią również w przyszłym roku.
fot. Tomasz Ossowski
PRISTINE
5.10.2017, Chorzów, Leśniczówka Rock'n'Roll Cafe
autor: Jakub „Bizon” Michalski
5.10.2017
Po raz pierwszy w swojej historii norweska formacja Pristine zajrzała do Polski. Do tej pory jakoś się nie składało, nawet gdy grali trasę z zaglądającymi do nas często The Brew i Blues Pills. Ale może to i lepiej - swój pierwszy występ w Polsce zaliczyli jako gwiazda wieczoru, z zacnym supportem w postaci meczu Armenia - Polska (orkan Ksawery niestety uniemożliwił obejrzenie końcówki, więc można uznać, że support zagrał bez planowanych bisów).
Podjechanie pod położoną w środku lasu w Parku Śląskim Leśniczówkę było pewnie dla zespołu dość sporą niespodzianką, ale w końcu grupa pochodzi z północy Norwegii - nie takie lasy tam widzieli i zapewne nie w takich miejscach grywali. Leśniczówka oferuje niepowtarzalny koncertowy klimat i to chyba udzieliło się zarówno zespołowi, jak i publiczności, która przyjęła muzyków niezwykle gorąco. Formacja grała ponad 80 minut, prezentując przede wszystkim materiał z dwóch ostatnich płyt - tegorocznej Ninja i zeszłorocznej Reboot. Nowe numery wypadają świetnie na żywo i, co nie jest zaskoczeniem, w niektórych przypadkach są znacznie dłuższe niż ich studyjne oryginały. Wokalistka i liderka formacji, Heidi Solheim, była siłą rzeczy nieco ograniczona ruchowo przez niezbyt wielką scenę Leśniczówki, ale szczególnie jej to nie przeszkadzało - raz nawet zeskoczyła przed scenę i pośpiewała chwilę pomiędzy publicznością.
Koncert był niezwykle równy, ale wyróżniam dwa momenty. Pierwszy to kapitalne Don\'t Save My Soul zagrane jedynie z akompaniamentem gitary, drugi to jedna z dwóch kompozycji z płyty No Regret, które trafiły do setlisty - utwór tytułowy. Na koncertach rozrasta się czasem do kilkunastu minut i taką właśnie długą wersję numeru, który momentami mocno nawiązuje do Zeppelinowskiego No Quarter, usłyszeliśmy w Chorzowie. Tu brawa dla całej czwórki na scenie, ale zwłaszcza dla kapitalnego gitarzysty Espena Jakobsena, który nie pierwszy i nie ostatni raz tego wieczora pokazał się ze znakomitej strony.
Świetne, żywiołowe rockowe granie, klimatyczny klub, zadowolona publiczność, a do tego niespodzianki w postaci powalonych drzew dookoła Leśniczówki. Nie wiem do końca czy to ostatnie to wina Ksawerego, czy może tego, co działo się na scenie klubu.
SLOWDIVE
2.10.2017, Warszawa, Teatr Palladium
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
2.10.2017
Na samą myśl o poniedziałku wielu z nas dostaje gęsiej skórki. Jednak okazuje się, że nie każdy początek nowego tygodnia jest taki straszny, jak go malują. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, gdy zamiast porannej podróży do pracy pojawi się perspektywa wolnego dnia i dobrego koncertu ...
W pierwszy październikowy poniedziałek w warszawskim Palladium wystąpił Slowdive. Założony w 1989 roku brytyjski zespół cieszył się największym zainteresowaniem słuchaczy w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, u szczytu popularności nurtu zwanego shoegaze\'em, reprezentowanego również między innymi przez My Bloody Valentine. W latach 1991-1995 ukazały się trzy albumy grupy, które zyskały status kultowych. Po wydaniu "Pygmalion" w 1995 roku nastały jednak dwadzieścia dwa lata studyjnego milczenia, które niespodziewanie zostało przerwane w styczniu 2017 roku. Wtedy opublikowano utwór "Star Roving", natomiast 5 maja 2017 roku ukazał się czwarty album zespołu, będący nostalgicznym powrotem do nieco zapomnianych już brzmień z czasów, gdy o smartfonach i laptopach nikt jeszcze nie słyszał.
Naturalnym następstwem wydania płyty zatytułowanej po prostu "Slowdive" stała się jej trasa promująca, podczas której nie mogło zabraknąć polskiego przystanku. Po fenomenalnym występie zespołu na Off Festivalu w 2014 roku polski klubowy koncert był tylko kwestią czasu. Pomimo niezbyt korzystnego terminu wyprzedano prawie wszystkie bilety, a długa kolejka oczekujących fanów zaczęła ustawiać się przed wejściem już na dwie godziny przed otwarciem bram i ponad cztery przed rozpoczęciem koncertu. Klimatyczna, lecz bardzo ciasna i duszna sala warszawskiego teatru została wypełniona po brzegi. Występ angielskiej legendy lat dziewięćdziesiątych połączył pokolenia - wśród publiczności można było odnaleźć zarówno słuchaczy nieco starszych koncertowym stażem, pamiętających początki zespołu, jak i zupełnie nowych odbiorców muzyki, którzy z twórczością Rachel Goswell i jej przyjaciół zetknęli się w ostatnich latach bądź nawet miesiącach. Dla bardziej wprawionych koncertowo słuchaczy ciekawą dodatkową atrakcją była możliwość obserwowania pokoleniowych różnic w postrzeganiu sensu występów na żywo.
Zanim, nieco po godzinie dwudziestej pierwszej, na scenie pojawił się zespół, zgromadzona publiczność została uraczona z twórczością supportującego projektu Blanck Mass, co okazało się niekoniecznie dobrym wyborem. Muzyka elektroniczna generowana z laptopa pomimo ciekawej oprawy wizualnej nie trafiła w gusta większości słuchaczy i w kontekście idei koncertu, który z założenia ma być grany na żywo, sprawiała wrażenie niezbyt śmiesznego żartu.
Po około czterdziestu minutach ciągnących się w nieskończoność zapętlonych komputerowo motywów i krótkiej przerwie technicznej nadszedł wreszcie czas na w pełni profesjonalny, godny teatralnej sali występ. W blasku subtelnego scenicznego światła popłynęły pierwsze dźwięki "Slomo" otwierającego nowy album Slowdive, a następnie najciekawsze fragmenty wszystkich czterech albumów zespołu. Przez ponad półtorej godziny piątka muzyków dawała z siebie wszystko, zgrabnie balansując pomiędzy shoegaze\'owymi ścianami gitar, a dream-popowymi pejzażami, podkreślonymi przepięknie współbrzmiącymi głosami Rachel Goswell i Neila Halsteada oraz trafionymi w punkt uderzeniami perkusji. Pomimo zauważalnego upływu lat i rosnącej popularności zupełnie innej formy scenicznego wyrazu, prezentowana muzyka zabrzmiała bardzo świeżo, nie tracąc nic ze swojej mocy i oryginalności. Fantastyczne nagłośnienie i wspaniała oprawa świetlno-wizualna dodały występowi niepowtarzalnego piękna i klimatu, co usatysfakcjonowało nawet najbardziej wymagających odbiorców. Pomiędzy publicznością a artystami wytworzyła się magiczna atmosfera wręcz domowego ciepła, dzięki czemu koncertu słuchało się z prawdziwą przyjemnością.
W bezpośrednim, po-koncertowym kontakcie Anglicy okazali się być bardzo otwartymi ludźmi, którzy cierpliwie i wytrwale pozowali do zdjęć i podpisywali płyty oraz koncertowe pamiątki, zamieniając przy okazji kilka ciepłych słów z każdym chętnym. W obecnych czasach taki szacunek do fanów jest na wagę złota. Wokalistka zapytana po występie o plany powrotu do Polski obiecała wizytę w przyszłym roku. Pozostaje mieć nadzieję, że nie były to jedynie kurtuazyjne uprzejmości, a realna obietnica kolejnego koncertu.
fot. Tomasz Ossowski
SMOKE OVER DOCK
30.09.2017, Gdańsk, Klub B90
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
30.09.2017
Jak poradzić sobie z jesiennym przesileniem i spadkiem formy? Najlepsze lekarstwo to dobry koncert w ulubionym miejscu. Ostatniego dnia września w Gdańsku odbyły się dwa bardzo ciekawe, konkurencyjne wydarzenia - w Teatrze Szekspirowskim wystąpił zespół Me And That Man, natomiast w B90 miał miejsce mini-festiwal, którego motywem przewodnim był "muzyczny dym", czyli muzyka wypełniona mroczną, mglistą atmosferą. Z racji upodobań zdecydowanie bliższych brzmieniom post rockowym i post metalowym niż bluesowo-folkowym, wybrałam się na teren stoczni, na ulicę Elektryków.
Wyprzedany koncert Nergala i Johna Portera znacznie wpłynął na niedobory publiczności w B90, co jednak absolutnie nie przeszkodziło w doskonałym odbiorze koncertów. Na terenie największego trójmiejskiego klubu zjawiło się około 500-600 wielbicieli ciężkich, klimatycznych brzmień oscylujących na granicy black metalu i post rocka. Na ten wieczór, jak to zwykle na festiwalach bywa, zaplanowano kilka (łącznie siedem) zazębiających się czasowo występów, rozlokowanych na dwóch scenach. Z racji niedoborów kondycyjnych i wygody odbioru zdecydowałam się zrezygnować z wycieczek na mniejszą scenę (mimo chęci usłyszenia byłej wokalistki Swans, Jarboe) i skupić jedynie na koncertach odbywających się na scenie głównej.
Pierwszy występ rozpoczął się kilka minut po dziewiętnastej. Scenę klubu wypełnił dym, mroczne, niebieskie światła i energetyczne, przytłaczające dźwięki, które prezentował nowojorski Black Anvil. Zespół bardzo zgrabnie poruszał się w stylistyce black metalowej, łącząc ją z brzmieniami post rockowymi, jednak w kontekście późniejszych występów nie zapisał się mocno w mojej pamięci. Pod sceną zebrała się grupa fanów, która entuzjastycznie reagowała na prezentowaną przez zespół stylistykę. Był to technicznie dobry koncert, z fajnie brzmiącymi ścianami gitar i perkusyjnymi blastami oraz obiecujący początek wieczoru.
Punktualnie o 20 na głównej scenie B90 pojawiło się Spoiwo. Od pamiętnego koncertu zespołu w tym samym miejscu... na leżakach minął prawie rok (zeszłej jesieni miał miejsce cykl koncertów o nazwie "Stoczniuj, Leżakuj, Dokuj", podczas którego zespoły prezentowały się na małej, ustawionej pośrodku klubowej sali sceny, a dookoła niej rozstawiono leżaki dla publiczności). Przez ten czas muzycy zbierali siły, pomysły na nowy album i ruszyli ponownie w świat, by promować swój debiut. Gdański, prawie godzinny występ okazał się najlepszym koncertem tego wieczoru. Perfekcyjnie wyregulowane nagłośnienie, fenomenalna gra świateł, świetna forma muzyków, pełna pasji i zaangażowania gra - czego chcieć więcej? Krótko mówiąc - poziom absolutnie światowy i pełen profesjonalizm. Każdy koncert tego zespołu to audiowizualne święto, a występy w rodzinnym mieście, to dodatkowe emocje. Piątka przyjaciół rozumie się na scenie bez słów i potrafi stworzyć niezapomniany, niepowtarzalny klimat, który hipnotyzuje zgromadzonych pod sceną słuchaczy. Tym razem również nie zabrakło wzruszenia i uniesień. Usłyszeliśmy dobrze znane kompozycje z "Salute Solitude" oraz nowe dźwięki, zapowiadające drugą płytę, która jeszcze nie ma ustalonej daty premiery. Dodatkową atrakcją była możliwość podziwiania w akcji Stevie, czyli nowego nabytku perkusisty, dzięki któremu brzmienie zespołu zyskało dodatkową moc i selektywność. Pozostaje czekać na kolejne koncerty i mocno trzymać kciuki za dalszy, równie prężny rozwój zespołu.
Koncert Spoiwa nie był jedynym tego wieczoru występem Stevie. Perkusja dzielnie posłużyła również jednej z obecnie najbardziej znanych polskich grup black metalowych - Furii. Zespół mimo drobnych problemów technicznych (przymusowa kilkuminutowa przerwa spowodowana koniecznością wymiany kabli od wzmacniaczy) wypadł dobrze i usatysfakcjonował swoich licznie przybyłych fanów. Nihilistyczne teksty, wykrzyczane w języku polskim i charakterystyczny sposób scenicznej prezentacji wyróżniają czwórkę muzyków spośród licznych, podobnych do siebie zespołów grających ten niełatwy w odbiorze gatunek. Przygnębiająca, duszna atmosfera oraz momentami nieco monotonne, powtarzane jak mantra motywy gitarowe w nadmiarze mogły okazać się dla niestykających się na co dzień z takimi dźwiękami słuchaczy nieco przytłaczające. Z drugiej jednak strony koncert okazał się ciekawym widowiskiem. Ściany gitar i skomplikowane partie perkusyjne wprowadziły fanów w ekstazę do tego stopnia, że pod sceną utworzono mosh pit, a pod koniec występu jeden z szaleńców ukrywający się za czerwoną maską, ku zdziwieniu ochrony, dotarł aż na scenę. Po około dziewięćdziesięciu minutach zespół podziękował zgromadzonym i ustąpił miejsca gwiazdom wieczoru.
Tides From Nebula, po przesunięciach spowodowanych problemami technicznymi pojawili się na scenie z półgodzinnym opóźnieniem, o godzinie dwudziestej trzeciej. Późna pora i intensywność poprzedzających występów spowodowała, że na koncercie pozostała około połowa przybyłych do klubu osób. Ci, którzy zdecydowali się jednak wykrzesać z siebie ostatnie zapasy energii zostali uraczeni potężnym brzmieniem oraz rewelacyjną grą świateł. W porównaniu z zeszłorocznymi koncertami w setliście zaszło kilka istotnych zmian, z czego najbardziej zauważalną było wykonanie tytułowego utworu z ostatniej, fenomenalnej płyty. "Safehaven", mimo, że bez wokalizy Beli Komoszyńskiej z Sorry Boys i tak zabrzmiał monumentalnie, podobnie jak pozostałe, wykonane tego wieczoru kompozycje. Zespół jak zawsze dawał na scenie z siebie wszystko, jednakże można mieć spore zastrzeżenia do ekipy technicznej, w kwestii ustawień poziomu głośności. Koncertu nie dało się słuchać spod samej sceny, gdzie odczuwalny był jedynie bas oraz uderzająca z całym impetem stopa perkusyjna, zagłuszająca gitary i klawisze. Aby poczuć pełnię brzmienia i móc cieszyć się selektywnością gitar i klawiszy należało się nieco wycofać.
Gdański występ trwający godzinę i składający się z jedenastu kompozycji był jedynie przystawką i rozgrzewką przed rozpoczynającą się za niespełna dwa tygodnie europejską trasą koncertową, podczas której zespół w listopadzie wystąpi również w dziewięciu polskich miastach. Pozostaje czekać na kolejne spotkania z zespołem i jak zawsze towarzyszącą im wspaniałą atmosferę. Fani Tides From Nebula są wielką rodziną, którą łączy miłość do twórczości zespołu. Muzycy mimo coraz większej rozpoznawalności wciąż odwdzięczają się za wsparcie pozostając skromnymi ludźmi, chętnie zaprzyjaźniającymi się ze słuchaczami i nieustannie dziękującymi im za przybycie na kolejne występy. W dowód uznania gitarzyści kończą każdy koncert wykonaniem ostatniego utworu pośród publiczności. To piękna tradycja, która mam nadzieję będzie trwała przez długie lata.
Drugą edycję Smoke Over Dock uważam za udaną. Do zobaczenia za rok!
FINK
16.09.2017, Gdańsk, Klub Parlament
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
16.09.2017
W sobotę 16 września obchodzony był Światowy Dzień Bluesa. Była to idealna okazja, aby wybrać się na koncert, a w szczególności tak wspaniałego artysty, jakim jest Fink. Rzetelnie rzecz ujmując, od 2006 roku Fink to nazwa tria, które tworzą wokalista, gitarzysta i kompozytor Fin Greenall, perkusista Tim Thornton oraz basista Guy Whittaker (początkowo był to pseudonim artystyczny samego Fina, DJa i producenta muzycznego).
Panowie rozpoczęli tego dnia swoją europejską trasę koncertową, promującą wydany dzień wcześniej nowy album "Resurgam". Z oficjalnie nie podanych przyczyn występ odbył się nie w jak wcześniej planowano stoczniowym, wspaniale przystosowanym do takich wydarzeń klubie B90, lecz w małym, ciasnym, słynącym z imprez do białego rana, położonym na gdańskiej starówce Parlamencie. Z drugiej jednak strony w tym samym miejscu zespół wystąpił ponad dwa lata wcześniej, dając magiczny, kameralny, pół-akustyczny koncert skupiony głównie na repertuarze z wydanej w 2014 roku płyty "Hard Believer".
Podobnie jak poprzednio, również i tym razem trudno było znaleźć miejsce na deskach wypełnionej po brzegi maleńkiej sali - fani stawili się tłumnie. Wolnej przestrzeni brakowało również na scenie, gdyż tym razem powiększony o dwie osoby koncertowy skład ledwo zmieścił się ze swoimi instrumentami na ograniczonej powierzchni. Nic w tym dziwnego, skoro tym razem Fin i spółka postanowili nieco urozmaicić brzmienie swoich utworów i zabrać w trasę dodatkowego perkusistę oraz gitarzystę.
Decyzja o wystąpieniu w pięcioosobowym składzie okazała się strzałem w dziesiątkę. Trzynaście zaprezentowanych w zasadniczej części koncertu kompozycji, na które składał się repertuar z najnowszego albumu (wybrzmiało siedem utworów z dziesięciu) oraz najważniejsze utwory z poprzednich wydawnictw zabrzmiało doskonale. Zespół zadbał o to, aby nagłośnienie było tego wieczoru bez zarzutu, co było niezbędne, by usłyszeć pełnię umiejętności obu perkusistów, delikatne uderzenia basu, subtelne partie gitar oraz obecne w niektórych utworach klawiszowe pejzaże. Wszystko to wzbogacone zostało głębokim, pełnym emocji głosem Fina, który był tego wieczoru w wybornej formie wokalnej. Cały zespół z racji rozpoczęcia trasy był wypoczęty, pełen sił i głodny kontaktu z publicznością, lecz równocześnie - głównie na początku występu - nieco stremowany faktem wykonywania nowych utworów po raz pierwszy na żywo i koniecznością sprawdzania zaplanowanej kolejności w setliście. Szczególne skupienie na twarzy Fina było widoczne w momencie partii klawiszowej w "Fall Into The Light", którą jak przyznał chwilę później po raz pierwszy wykonał w całości bez choćby jednej drobnej pomyłki.
Studyjnie będące połączeniem folku, bluesa i indie rocka kompozycje na potrzeby koncertu zostały przearanżowane w dynamiczne, a jednocześnie klimatyczne i podsycone ocierającym się o post-rock mrokiem emocjonalne wulkany energii. Perkusista Tim Thornton dzięki obecności na scenie kolegi po fachu mógł w trakcie utworów płynnie "przeskakiwać" od perkusji do gitary, wykazując się przy tym nieprawdopodobną podzielnością uwagi, genialnymi umiejętnościami improwizacji oraz koordynacją ruchów, szczególnie gdy z powodu braku miejsca na scenie musiał uważać, by siadając za swoim zestawem nie potknąć się o któryś z jego elementów. Drugi perkusista wraz z basistą dbał zręcznie o rytmiczną podstawę. Sam Fin na zmianę korzystał z gitar akustycznych (w tym z przepięknie zdobionej okładką albumu "Hard Believer") oraz elektrycznych, a także z umieszczonego w centralnej części sceny keyboardu. Warto zaznaczyć, że pełnia brzmienia została osiągnięta dzięki ustawieniu obu perkusistów po przeciwnych stronach sceny.
Publiczność w większości z uwagą i skupieniem (pomijam rozmawiające nieopodal prawie przez cały koncert średnio zorientowane na muzykę panie i tłukące się szklanki po piwie osób, które przybyły do klubu jedynie po to, aby się napić) słuchała płynącego przekazu ze sceny, nagradzając owacjami zarówno dobrze znane, jak i premierowe kompozycje. Cały występ przepełniony był magią i silnie wyczuwalną chemią między słuchaczami a artystami. Szkoda jedynie, że z powodu wynajęcia przez organizatora powierzchni klubu na zbyt krótki czas, w pełni zasłużony bis został ograniczony do krótkiego "Biscuits", zagranego przez samego Fina na gitarze akustycznej. Sam zresztą jeszcze przed zagraniem ostatniego z podstawowej listy utworów "Pilgrim" żartobliwie i nieco sarkastycznie zakomunikował, że niebawem na deskach klubu odbędzie się dyskoteka i jeśli jest ku temu ogólna chęć, może zaprezentować kilka remiksów swoich utworów. Takie posunięcie było ewidentnie wyrazem braku szacunku organizatora do widzów, którzy zapłacili za bilety niemałą sumę, a przede wszystkim do artysty, który chciał dać swoim fanom jak najwięcej koncertowych wrażeń. Co więcej należy wspomnieć o tym, że przy wejściu do klubu nie było żadnej kontroli zawartości wnoszonych toreb, co mogło stanowić niemałe zagrożenie bezpieczeństwa. Nie było żadnego problemu, by wziąć ze sobą nie tylko butelkę wody, ale również ostre narzędzia czy broń. Na szczęście na koncercie zjawili się w większości spokojni i rozsądni fani.
Przed występem gwiazdy wieczoru miała miejsce nietypowa sytuacja. Zamiast supportującego zespołu na tej trasie Fink postanowił uraczyć fanów 45-minutowym filmem dokumentalnym o historii przemysłu rozrywkowego, pokazanej z przymrużeniem oka. Zdecydowanie łatwiej byłoby czerpać przyjemność z tej formy sztuki, gdyby wszyscy fani mieli ochotę zaangażować się w wyświetlaną na dużym ekranie projekcję, zamiast toczyć w tym czasie mało konstruktywne rozmowy i narzekać, że nie rozumieją, o co chodzi.
Warto zwrócić również uwagę na świetnie zaopatrzony tego wieczoru koncertowy sklepik, w którym poza płytami winylowymi i CD w bardzo korzystnych cenach oraz koszulkami można było nabyć mniej typowe pamiątki w postaci np. "przeciwdeszczowej" torby na zakupy oraz zimowej czapki.
Jeśli nadarzy się taka okazja, warto wybrać się na któryś z muzycznych wieczorów z Finkiem, by przeżyć niepowtarzalne chwile i stanąć oko w oko z tak wspaniałymi muzykami, jakimi są Fin, Guy i Tim oraz ich przyjaciele. Muzycznie gdański występ był jednym z najlepszych koncertów tego roku, w których miałam przyjemność uczestniczyć.
THE SISTERS OF MERCY / THE MEMBRANES
14.09.2017, Gdańsk, Klub B90
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
14.09.2017
Jeśli zastanawiacie się, czy warto wybrać się na koncert legendy, która od wielu lat nie wydała nowego albumu, decyzję o zakupie wejściówek przemyślcie kilkukrotnie. Może się bowiem okazać, że zostaniecie oszukani i wasze oczekiwania nie zostaną spełnione...
Wczoraj miałam wątpliwą przyjemność podziwiać na scenie nowe wcielenie legendarnego zespołu The Sisters Of Mercy. Dotarły do mnie wieści o tym, że z formą zespołu na scenie bywa różnie i spodziewałam się nieco gorszych wykonań niż w latach świetności, jednak tego, co usłyszałam i zobaczyłam nie wyobrażałam sobie nawet w najśmielszych snach (a w zasadzie koszmarach). Z zespołu, który wydał trzy fantastyczne albumy i stał się jedną z wizytówek lat osiemdziesiątych, nie pozostało już nic poza studyjnymi nagraniami, do których warto czasem wrócić. O jakimkolwiek koncercie w przypadku czwartkowego występu nie mogło być mowy...
Jak nazwać w takim razie to, co działo się tego wieczoru na scenie? Myślę, że odpowiednim określeniem będzie tutaj The Sisters Of Mercy DJ SET. Problem w tym, że w przypadku wydarzenia odegranego całkowicie z playbacku cena biletu była nieadekwatna do zaprezentowanej jakości. W życiu nie widziałam dyskoteki za... 130 zł w przedsprzedaży i 150 zł w dniu koncertu.
Kilka minut przed godziną 21 scena klubu B90 rozbłysła laserowymi światłami w barwach tęczy, które płynnie się zmieniały. Ciekawym rozwiązaniem było wykorzystanie luster zamontowanych pod sufitem sceny, dzięki czemu promienie z reflektorów odbijały się i tworzyły świetlne korytarze. Tyle do powiedzenia mam na temat pozytywów tego występu, ponieważ po opuszczeniu tajemniczej czarnej kurtyny poza lustrami w całej okazałości zaprezentował się... automat perkusyjny oraz dj z dwoma komputerami, które jak się po chwili okazało stanowiły główne źródło dźwięku. Na tle wypełniających przestrzeń klubu beatów niemrawo wybrzmiewał wątpliwej jakości wokal Andrew Eldritcha, prawie całkowicie zagłuszony przez wspomniane maszyny oraz bardzo kiepskie, banalnie odgrywane partie gitar wykonywane przez dwóch muzyków-amatorów towarzyszących wokaliście na scenie. Jakby tego było mało, wokal i gitary również były wspomagane przez technologię, co zostało brutalnie ujawnione w momencie, gdy sprzęt nagle przestał działać na kilka sekund. Dodam, że taka sytuacja miała miejsce trzy razy.
Najciekawsze jest jednak to, że zespół wcale nie miał zamiaru spełnić swojego zadania i zaprezentować publiczności najwyższej jakości dźwiękowe doznania. Wokal, który na albumach zespołu brzmi naprawdę mrocznie, podczas występu wybrzmiał wręcz komicznie, a utrzymane w grobowym nastroju teksty utworów całkowicie straciły znaczenie. Eldritch nie starał się robić czegokolwiek, by poprawić swoją słyszalność i zaangażować się w śpiewane przez siebie teksty, a gitarzyści oszukiwali słuchaczy udając, że wydobywają ze swoich instrumentów jakikolwiek rytm.
O usłyszeniu kompozycji, które w oryginalnych wersjach trwają dłużej niż 3-4 minuty można było zapomnieć. Utwory zostały skrócone i połączone ze sobą w formie... komputerowej playlisty. Zmiany kolejnych pozycji można było usłyszeć jedynie przysłuchując się bardzo uważnie śpiewającej je publiczności, która znała na pamięć wszystkie teksty. Można było jednak odnieść wrażenie, że słuchacze bawili się jakby we własnym zakresie, bez udziału zespołu.
Wytrzymałam dokładnie godzinę i wyszłam z "koncertu", postanawiając spożytkować resztę wieczoru w inny sposób. Wydostając się ku tyłowi sali zauważyłam, że o ile dudnienie przy scenie było głośne, o tyle w tylnej części klubu praktycznie panowała cisza. Można było odnieść wrażenie, że jedynie kawałek dalej coś brzęczy i buczy w rytm podobny do znanych z lat osiemdziesiątych utworów.
Co ciekawe, wydarzenie okazało się frekwencyjnym sukcesem. Sprzedano ponad 1400 biletów i klub B90 został prawie całkowicie wypełniony. W związku z powyższym wpuszczanie widzów na teren klubu rozpoczęło się dużo wcześniej niż zwykle. Zaostrzone zostały kwestie bezpieczeństwa, w wyniku czego ochrona zadbała o dokładne sprawdzenie każdego z uczestników już przed wejściem na teren ulicy Elektryków - strefy gastronomiczno-rekreacyjnej, przyległej do klubu. Organizator spisał się zatem na medal i o jakimkolwiek zagrożeniu bezpieczeństwa nie było mowy.
Nie mam pojęcia, który z koncertów będzie przeze mnie uznany za najlepsze muzyczne wydarzenie roku, wszak jeszcze się on nie skończył, a sezon jesienny dopiero startuje, natomiast mam już pewność, który występ właśnie uzyskał zaszczytny tytuł najgorszego, na którym kiedykolwiek byłam. Zespół The Sisters Of Mercy powinien skrócić swoją nazwę do słowa Mercy i okazać litość swoim słuchaczom, którzy jak tak dalej pójdzie całkowicie stracą szacunek do jego twórczości. W B90 pojawili się tego wieczoru ludzie z całej Polski oraz z zagranicy. Czy oczekiwali czegoś więcej niż dyskoteki tego nie wiem. Zauważyłam za to, że wielu widzów stało z tyłu klubu oraz na dworze pijąc piwo, odpuszczając tym samym słuchanie. 20 lat temu Grzegorz Markowski śpiewał z zespołem Perfect - "trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Niestety nie każdy z muzyków bierze sobie do serca te słowa. Dla wielu "artystów" obecnie liczy się tylko to, aby na koncie zgadzała się odpowiednia kwota.
Słowa uznania należą się natomiast zespołowi The Membranes. Zdecydowanie warto było przyjść wcześniej, aby ich posłuchać. W przeciwieństwie do występu Sióstr Miłosierdzia, to, co pokazali spokojnie można już nazwać koncertem z prawdziwego zdarzenia. Muzycy z Wielkiej Brytanii zaprezentowali 45 minut energetycznego punkowego show, zagranego szczerze i z pasją. Wokalista i basista o imieniu John miał bardzo dobry kontakt z publicznością i zaskarbił sobie sympatię widzów wychwalaniem zaangażowania polskich fanów w stosunku do artystów. Brzmieniowo zespół przypominał dokonania Sex Pistols i The Clash, dodając jednak od siebie nieco melodyjności i zacięcia improwizacyjnego, które było widoczne szczególnie u jednego z gitarzystów.
Po brawurowym występie John zszokował wszystkich obecnych blisko sceny, schodząc do publiczności, aby przywitać się z nowo pozyskanymi fanami i sprzedać kilka płyt zespołu. Zespół obiecał też na swoim facebookowym profilu, że wróci do Polski w przyszłym roku. Mam nadzieję, że dotrzymają słowa.
THE PINEAPPLE THIEF / GODSTICKS
7.09.2017, Warszawa, Klub Progresja
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
7.09.2017
Od ostatniej polskiej wizyty Anglików z The Pineapple Thief minęło sześć długich lat. W 2011 roku zagrali gościnnie krótki set przed koncertem swoich przyjaciół z Riverside na dziesięciolecie ich twórczej działalności. Brakowało jednak pełnowymiarowego występu - nie przyjechali do nas by promować świetne albumy z lat 2012-2014 "All The Wars" oraz "Magnolia". Wreszcie jednak nadszedł upragniony przez fanów dzień dobrych wiadomości - wiosną ogłoszono, że 7 września 2017 na zaproszenie wydawnictwa Rock Serwis zespół pojawi się w warszawskiej Progresji, a dzień później w krakowskim klubie Kwadrat. W miniony czwartek miałam przyjemność uczestniczyć w pierwszym z wydarzeń.
Po wejściu na koncertową salę od razu w oczy rzucała się wielka tajemnicza konstrukcja, przykryta czarną płachtą. Było to oczywiście narzędzie pracy jednego z najwybitniejszych wirtuozów perkusji naszych czasów, znanego przede wszystkim z Porcupine Tree oraz aktualnego wcielenia King Crimson - Gavina Harrisona. Bardzo udana współpraca popularnych Złodziei Ananasów z cenionym perkusistą przy okazji nagrywania jedenastego studyjnego albumu zespołu "Your Wilderness" zaowocowała gościnnym udziałem muzyka w trasie koncertowej oraz wydaniem koncertowej płyty DVD "Where We Stood", która ukaże się w październiku. Obecny trzyosobowy skład zespołu na potrzeby występów na żywo zasilił również lider grupy Godsticks, Darran Charles.
Wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów Bruce Soord, basista Jon Sykes oraz klawiszowiec Steve Kitch w towarzystwie wspomnianych gości pojawili się na scenie kilkanaście minut po 21. Przez ponad półtorej godziny pełnego energii i emocji występu zaprezentowali szesnaście starannie wyselekcjonowanych kompozycji - wszystkie osiem utworów z "Your Wilderness" oraz przegląd najciekawszych fragmentów starszej twórczości, w nowych, bardziej rozbudowanych aranżacjach. Był to magiczny wieczór, który dla wielu słuchaczy mógłby trwać w nieskończoność. Rewelacyjne nagłośnienie, czysty, bardzo ciepły głos wokalisty, wspaniale uzupełniający się gitarzyści, malujące w tle dźwiękowe pejzaże klawisze i doskonała sekcja rytmiczna usatysfakcjonowały chyba każdego odbiorcę.
Sęk w tym, że jak na zespół takiego formatu, sala klubu nie pękała w szwach... Pomimo jedenastu wydanych albumów i prawie dwudziestu lat działalności The Pineapple Thief nie doczekał się jeszcze uznania na jakie zasługuje. Jednakże widzowie, którzy tego dnia przybyli do Progresji to w dużej mierze świadomi słuchacze o wyrafinowanym muzycznym guście. Przyjęli oni swoich idoli niezwykle ciepło, bardzo entuzjastycznie reagując na każdy z granych utworów i z radością odpowiadając na nienachalne znaki zachęty do wspólnej zabawy, dawane ze sceny przez muzyków. Świadczyło o tym między innymi równe, rytmiczne klaskanie oraz znajomość tekstów. Atmosfera radości i zrozumienie przekazu niełatwych utworów przez słuchaczy udzieliły się artystom, którzy przez cały koncert uśmiechali się do siebie i do fanów.
Muzycy dali z siebie wszystko. Bruce Soord nie tylko świetnie zagrał na gitarze, lecz także był tego dnia w wybornej formie wokalnej - jego głos brzmiał bardzo czysto i wyraźnie. Co więcej jego delikatna, naturalna i niezwykle ciepła barwa podkreślała melancholijny nastrój kompozycji. Basista dwoił się i troił wydobywając ze swojego instrumentu moc, świetnie czuł grane przez siebie partie, dzięki czemu dodawał energii nieco schowanemu w tle klawiszowcowi oraz prezentującemu fantastyczne solówki Darranowi Charlesowi. Czystą przyjemnością było słuchanie i oglądanie popisów Gavina Harrisona, który za każdym razem trafiał w punkt, idealnie wpisując się w klimat utworów i dodając im przestrzeni. Bez jego udziału ten koncert nie byłby tak emocjonalnym przeżyciem. Każde jego uderzenie było niesamowicie lekkie i naturalne, a jednocześnie niezwykle precyzyjne. Nie sposób było oderwać od niego wzroku, gdyż z szelmowskim uśmiechem co chwilę zaskakiwał coraz to ciekawszym i bardziej skomplikowanym rozwiązaniem brzmieniowym.
Jednakże koncert nie mógł odbyć się bez jeszcze jednej ważnej osoby - technicznego zespołu, który stał się prawą ręką Bruce\'a oraz Darrana. Wokalista chętnie żartował ze swojego "niewolnika", który praktycznie co utwór przynosił mu inną gitarę, wspomagając przy okazji również muzyka Godsticks. To dzięki jego wsparciu cały występ mógł zabrzmieć olśniewająco.
Punktem kulminacyjnym wieczoru okazał się brawurowo wykonany utwór "The Final Thing On My Mind", wypełniony popisami każdego z muzyków i wspólnym śpiewaniem złożonych z samogłosek chórków. Po 10 minutach muzycznej uczty, członkowie zespołu wrócili jeszcze na dwuutworowy bis i ostatecznie ukłonili się zgromadzonej publiczności. Z relacji osób obecnych w Krakowie dowiedziałam się, że Złodzieje Ananasów obiecali powrót do Polski w przyszłym roku. Pozostaje zaciskać kciuki, by zapowiedzi zostały spełnione.
Kilka ciepłych słów uznania należy się również zespołowi Godsticks, który przyjął tego wieczoru rolę supportu. Darran Charles z przyjaciółmi bardzo udanie zaprezentowali fragmenty mającej ujrzeć światło dzienne 13 października czwartej płyty pt. "Faced With Rage", wypełnionej gęstym brzmieniem gitar i zdecydowanymi uderzeniami perkusji. Sympatyczni muzycy zachęcili nie tylko do zakupu nowego albumu, lecz również do szerszego zapoznania się z całą swoją twórczością.
Jesienny sezon koncertowy uważam za rozpoczęty. Kolejne relacje już niebawem.
PAIN OF SALVATION / MELLER GOŁYŹNIAK DUDA / MYSTERY / IAMTHEMORNING / COLLAGE
26.08.2017, Inowrocław, Teatr Letni
autorka: Aleksandra „Olcia” Wojcińska
26.08.2017
Ostatni weekend wakacji to bardzo dobry powód, by wybrać się do... Inowrocławia - miasta słynącego z tężni solankowych oraz festiwalu Ino Rock, współorganizowanego przez Rock Serwis i Kujawskie Centrum Kultury. 26 sierpnia 2017 odbyła się dziesiąta, jubileuszowa edycja tego wydarzenia.
Kto przyjedzie na Ino Rocka raz, ten z pewnością zjawi się tam ponownie i będzie odwiedzał ten festiwal regularnie. Ulokowany jest w bardzo ładnym, kameralnym Teatrze Letnim, znajdującym się w sąsiedztwie Parku Solankowego. Niesamowita atmosfera i pozytywna energia towarzysząca uczestnikom udziela się każdemu, kto przekroczy bramę amfiteatru. Na każdym kroku można spotkać prawdziwych fanów muzyki, którzy obdarzają się wzajemnie uśmiechem, pozdrawiają i nawiązują nowe, wartościowe znajomości. Jednak przede wszystkim jest to raj dla koneserów dobrej muzyki, w którym akustyczne oczekiwania nawet najbardziej wymagających słuchaczy zostają spełnione, ponieważ koncerty są nagłaśniane z największą starannością. Dźwięk jest czysty i selektywny, a poziom decybeli pozwala na całkowity relaks w dowolnym punkcie terenu festiwalowego - czy to pod samą sceną, czy daleko z tyłu w strefie gastronomicznej. Ponadto, zamiast zaspokajających potrzeby nielicznych, stoisk z ubraniami, czy designerskimi gadżetami, można znaleźć wystawców z płytami winylowymi i kompaktowymi oraz sklep festiwalowy oferujący koszulki i płyty występujących wykonawców. Po koncertach artyści chętnie wychodzą do fanów, by zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie, rozdać autografy i zamienić kilka słów.
Co roku festiwal obfituje w wyjątkowe koncerty, jednakże tym razem zestaw wykonawców jak na jubileuszową edycję przystało był naprawdę niepowtarzalny. Powrót na scenę zespołu Collage, występ zwycięzców Prog Awards w kategorii album roku - rosyjskiego duetu Iamthemorning, pierwsza wizyta w Polsce kanadyjskiego zespołu Mystery, sensacyjny koncertowy debiut formacji Meller Gołyźniak Duda oraz bardzo udany występ uwielbianych w Polsce Szwedów z Pain Of Salvation - czy można chcieć więcej?
Punktualnie o 16:30 na scenie Teatru Letniego zameldowała się grupa Collage, legenda polskiego rocka progresywnego, reaktywowana po wielu personalnych zawirowaniach w składzie. Dla wielu słuchaczy był to najważniejszy moment festiwalu. Zespół entuzjastycznie przyjęty przez fanów zaprezentował przekrój przez swój dorobek, ale też pokazał światu trzy zupełnie nowe kompozycje, które znajdą się na przygotowywanym do wydania albumie. Na szczególną uwagę zasługuje nowy wokalista, Bartosz Kossowicz, który swoją energią i radością zniwelował wszelkie potencjalne objawy tremy scenicznej u swoich kolegów z zespołu. Muzycy dali z siebie wszystko i wspaniale rozgrzali publiczność przed kolejnymi atrakcjami popołudnia i wieczoru.
Dopisująca tego dnia pogoda zdecydowanie sprzyjała wypoczynkowi na świeżym powietrzu i kontemplowaniu uroków natury. Idealnym podkładem muzycznym do takiej formy relaksu mogłyby być półakustyczne utwory rosyjskiego duetu Iamthemorning. Tym razem jednak obdarzona anielskim głosem Marjana Semkina i pianista Gleb Kolyadin, występujący przeważnie w towarzystwie muzyków grających na gitarze akustycznej i instrumentach smyczkowych, postawili na rockową energię i przyjechali w pięcioosobowym składzie z basistą, perkusistą oraz gitarzystą. Zespół obecnie promuje swój trzeci album "Lighthouse", w nagraniu którego czynny udział mieli tak zasłużeni artyści jak Gavin Harrison, Colin Edwin czy Mariusz Duda, który wsparł wokalnie Marjanę w przepięknym utworze tytułowym. Pomimo, że na żywo wspomniana kompozycja nie została wykonana, był to wspaniały występ przepełniony emocjami i lekkością. Przesympatyczna wokalistka kokietowała publiczność swoim niezwykle zwiewnym i uroczym tańcem oraz z uśmiechem na twarzy i niesamowitym wdziękiem i dystansem do siebie objaśniała, jakiej tematyki dotyczą utwory, zachęcając do zabawy w rytm piosenek opowiadających o podpalaniu budynków, samobójstwie czy depresji. Co więcej, tego dnia gitarzysta zespołu obchodził urodziny i na wieść o tym publiczność zaśpiewała mu gromkie "sto lat".
Wspaniała atmosfera utrzymała się, gdy na scenie pojawili się Kanadyjczycy z Mystery. Charyzmatyczny wokalista i skaczący radośnie po scenie muzycy będą bardzo ciepło wspominać swoją pierwszą wizytę w Polsce. Bardzo melodyjne, pełne dźwiękowych harmonii utwory w pełni usatysfakcjonowały fanów zespołu, którzy długo czekali na możliwość koncertowego spotkania z idolami i zgotowali im ekstatyczną owację. Dla osób nie znających dobrze twórczości Kanadyjczyków była to natomiast idealna okazja, by przy wspaniałym nagłośnieniu docenić ich dorobek, a po występie uzupełnić swoją kolekcję płyt.
Kilkanaście minut przed dwudziestą pierwszą w pobliżu sceny zaczęło rozbić się bardzo ciasno. Nic dziwnego, ponieważ to właśnie wtedy miało miejsce wydarzenie bez precedensu - odbył się historyczny, jak dotąd jedyny koncert projektu Meller Gołyźniak Duda, założonego przez gitarzystę i wokalistę/basistę Riverside oraz perkusistę Sorry Boys. Trwająca około czterdzieści minut debiutancka płyta zespołu repertuarowo całkowicie odbiega od wykonywanych przez muzyków na co dzień kompozycji - to muzyka bardzo chwytliwa, różnorodna, stylowo ocierająca się o pop, psychodelię, hard rock, bluesa, a nawet trip hop. W odsłonie koncertowej album zabrzmiał fenomenalnie - zyskał dodatkową moc i głębię, a nowe aranżacje zostały uzupełnione o ciekawe improwizacje całej trójki. Genialnie brzmiał głos i bas Mariusza Dudy, przepięknie prowadząca melodię gitara Macieja Mellera oraz perkusja Macieja Gołyźniaka. Początkowo nieco stremowany wokalista Riverside dziękował fanom za bardzo ciepłe przyjęcie, później zaś czując bijącą od publiczności energię otworzył się i zademonstrował swoje nietuzinkowe, przepełnione sarkazmem poczucie humoru. Trwający godzinę występ doprowadził wielu słuchaczy do całkowitego zatracenia się w płynących ze sceny dźwiękach, wręcz do tego stopnia, że jeden z nich niesiony euforią próbował przedostać się przez barierki.
Zwieńczeniem tego wspaniałego wieczoru był dziewięćdziesięciominutowy koncert Pain Of Salvation. Szwedzi powrócili do Inowrocławia po sześciu latach, by promować swój ostatni, wydany w styczniu 2017 roku rewelacyjny album "In The Passing Light Of Day". Zagrali z niego aż sześć kompozycji, które przeplecione zostały wspomnieniami z płyt "Remedy Lane", "Road Salt One" oraz "The Perfect Element Part 1".
Koncerty Pain Of Salvation to emocjonalno-energetyczna dźwiękowa uczta. Perfekcyjnie zgrani muzycy z łatwością balansowali pomiędzy gitarowo-perkusyjnymi galopadami, a przyprawiającymi słuchaczy o dreszcze nastrojowymi, balladowymi pejzażami. Co więcej, w parze z imponującymi instrumentalnymi umiejętnościami technicznymi w przypadku tego zespołu idą zdolności wokalne każdego z jego członków. Słuchacze mogli przekonać się o tym na własne uszy, gdy wybrzmiał utwór "Silent Gold", zaśpiewany przez całą piątkę. Niemal przez cały występ wokalista zespołu Daniel Gildenlöw dwoił się i troił biegając po scenie i jednocześnie wykonując skomplikowane partie gitarowe, w międzyczasie przechodząc od delikatnego śpiewu do krzyku. Szaleli również pozostali muzycy, a w szczególności basista i gitarzysta, którzy co rusz zamieniali się miejscami. Ponadto podziwianie rytmicznie machających głowami długowłosych instrumentalistów to czysta przyjemność wizualna. Zespół na zakończenie występu zaprezentował najbardziej emocjonującą, tytułową kompozycję z ostatniej płyty. Na długo pozostanie w pamięci łamiący się głos wokalisty dedykującego tę piętnastominutową suitę swojej ukochanej.
Podczas dziesiątej edycji inowrocławskiego festiwalu wszystkie koncerty brzmiały perfekcyjnie i każdy występujący na scenie artysta mógł poczuć się wyjątkowy. To chyba jedyne muzyczne wydarzenie w Polsce, a może i na świecie, gdzie nie ma podziałów na wykonawców ważniejszych i tych stanowiących tło dla gwiazd. Tu naprawdę słucha się muzyki, szanuje innych uczestników koncertów i czerpie radość z samego przebywania na świeżym powietrzu, w przepięknym otoczeniu.
Na koniec pozostaje mi tylko serdecznie podziękować organizatorom za spisanie się na medal i dodać: Do zobaczenia za rok na Ino Rocku!
PROG IN PARK
20.08.2017, Warszawa, Park im. gen. Sowińskiego
autor: Jakub „Bizon” Michalski
20.08.2017
Pierwszą edycję imprezy o nazwie Prog in Park należy uznać za niezwykle udaną. Ale czy z takim składem mogło być inaczej? Pięć zespołów, pięć zupełnie różnych podejść do tematu muzyki progresywnej, pięć naprawdę udanych występów.
Na pierwszy ogień dwie polskie formacje, które jednak śmiało wychylają się koncertowo poza nasze podwórko. Lion Shepherd są świeżo po wydaniu fantastycznej drugiej płyty zatytułowanej Heat. Nie dostali wiele czasu, ale przez te pół godziny pokazali, że nawet zaczynając koncert przed 17, można szybko wprowadzić słuchaczy w odpowiedni klimat. Ludzi zresztą dość szybko przybywało pod sceną, czemu sprzyjał także wielki dach nad amfiteatrem w parku im. gen. Józefa Sowińskiego, bo do późnych godzin popołudniowych lało w Warszawie niemiłosiernie. Lion Shepherd zaprezentowali to, z czego są już całkiem nieźle u nas znani -- kapitalną mieszankę ciężkiego, ale melodyjnego rocka i klimatów Bliskiego Wschodu. Życzę im, żeby już wkrótce występowali pod koniec tego typu imprez, bo zasługują.
Ubrani zgodnie na czarno panowie z Blindead zaprezentowali tradycyjne dla siebie ciężkie, ale niezwykle klimatyczne brzmienia, w które świetnie wpasowała się dość przytłaczająca oprawa świetlna. W również niezbyt długim secie dominowały utwory z zeszłorocznej płyty Ascension. Obie formacje pełniły w zasadzie funkcję supportów, co sugerowała także długość ich setów, ale śmiem twierdzić, że każdy festiwal chciałby mieć taką rozgrzewkę.
Islandzcy kowboje z Sólstafir pokazali, że da się połączyć niezwykle trudną w odbiorze muzykę z robieniem show na scenie. Wokalista i gitarzysta „Addi" Tryggvason zdawał się wpadać w trans i odpływać kompletnie, by za moment skakać po elementach nagłośnienia, żeby być bliżej publiczności. I nawet jeśli ta mieszanka progresywnego metalu i post-metalu momentami wymykała się poza pole muzyczne, które jestem w stanie ogarnąć, zwłaszcza gdy robiło się naprawdę gęsto i intensywnie pod koniec ich setu, to na pewno zrobili spore wrażenie i nie był to występ, obok którego można przejść obojętnie. Szansa na powtórkę już niedługo, bo Sólstafir wystąpią 9 września na Summer Dying Loud w Aleksandrowie Łódzkim oraz 10 grudnia w krakowskim klubie Kwadrat.
Występ na Prog in Park był moim czwartym tegorocznym i trzydziestym w ogóle koncertem grupy Riverside. Rozumiecie zatem, że dość trudno mi napisać cokolwiek obiektywnego, bo jeśli widziało się jakiś zespół na żywo 30 razy, to znaczy, że dawno zatraciło się zdolność do obiektywnego oceniania jego poczynań. Z każdym kolejnym koncertem coraz bardziej słychać, że Maciej Meller nie jest Piotrem Grudzińskim i to według mnie dobrze. Zeszłoroczna tragedia zamknęła piękny rozdział w historii grupy, teraz zespół powoli otwiera kolejny i imitowanie na siłę brzmienia gitary Grudnia nie byłoby chyba dobrym pomysłem. Grupa rozkręca się przed ostatnią częścią trasy Towards the Blue Horizon i jeśli jeszcze jakimś cudem nie widzieliście Riverside w tym roku, to najwyższa pora rozejrzeć się za biletami na któryś z polskich koncertów lub wyskoczyć na północ Europy, bo tam też zespół pojawi się jesienią. Festiwalowa długość występu nie zniechęciła grupy do postawienia na kilka długich kompozycji w secie, a wisienką (lub też może truskawką, jak to zwykło się ostatnio mówić) na torcie było oczywiście fantastyczne jak zwykle, kilkunastominutowe wykonanie Escalator Shrine, który to utwór wyrósł w ostatnim czasie na prawdziwy Riverside'owy klasyk. Zdecydowanie bardziej melodyjne granie w wykonaniu Riverside było potrzebną odmianą po ciężkich i intensywnych dźwiękach serwowanych zwłaszcza przez Blindead i Sólstafir, i choć sam zespół od dawna odcina się od sceny progresywnej, to nikt chyba nie ma wątpliwości, że w głównej mierze właśnie dzięki Riverside kilkanaście lat temu wróciła u nas moda na granie w tych klimatach. Ile z tej masy zespołów, które chciały być na początku wieku „kolejnym Riverside", odniosło jakiekolwiek sukcesy i miało coś ciekawego do zaoferowania, to już inna kwestia.
Podobno Opeth nie przyciąga w Polsce wystarczającej liczby fanów, żeby opłacało się ich ściągać na koncerty. No cóż, impreza Prog in Park udowodniła, że jest inaczej. Opeth jest jak to sławne filmowe pudełko czekoladek. Przed rozpoczęciem trasy nie masz pojęcia, co może się zdarzyć na scenie. W przypadku grupy, której płyty oferują tak ogromny rozstrzał stylistyczny, jest to nieuniknione. W ostatnich latach podczas koncertów formacja dowodzona przez Mikaela Åkerfeldta skupiała się raczej na spokojniejszym materiale, lepiej pasującym do tego, co zespół nagrywa obecnie, ale ten sezon festiwalowy przyniósł setlistę, która z pewnością trafiła w gusta większości fanów grupy, bez względu na to, który okres jej działalności jest im najbliższy. Dostaliśmy po prostu Opeth w pigułce. Jedynie ostatnia płyta, Sorceress, była reprezentowana przez dwie kompozycje -- tytułową oraz The Wilde Flowers. Zespół zahaczył o niemal każdy swój album wydany w XXI wieku, sięgnął także po jedną kompozycję nagraną w stuleciu ubiegłym -- Demon of the Fall. Åkerfeldt tradycyjnie sprawił, że występ był mieszanką koncertu rockowo-metalowego i stand-upu. Czasami myślę, że ten facet naprawdę marnuje się w branży muzycznej. Pewnie można by narzekać, że gdyby nie jego gadanina, to spokojnie zdążyliby zagrać jeszcze przynajmniej z jeden numer, ale czy te jego opowiastki między utworami, naszpikowane olbrzymią dawką humoru, naśmiewania się z kolegów z zespołu, autoironii i udawanej megalomanii, nie są także nieodłączną częścią koncertów Opeth? Tym choćby odróżniają się od masy zespołów, w których wokaliści są w stanie wydusić z siebie tylko „dzienkuja" i „you're fuckin' crazy" pomiędzy utworami. Åkerfeldt znosił też ze stoickim spokojem zaczepki kilku osób, którym niebezpiecznie podniosło się stężenie alkoholu we krwi. Frontman Sólstafir miał na tym polu dużo mniej cierpliwości, choć trudno się chłopu dziwić, skoro próbuje mówić o poważnych rzeczach i prosi o chwilę ciszy, a ktoś w tym czasie drze japę jak opętany.
Wśród pięciu występów na Prog in Park były takie, które zachwyciły mnie w całości, były też takie, które głównie mnie zaintrygowały, ale na pewno nie można powiedzieć, że ktoś zaprezentował się słabo. Line-up to zdecydowanie bardzo mocny punkt pierwszej edycji Prog in Park. Organizator zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko -- przede wszystkim samemu sobie. Liczę na to, że będzie to impreza cykliczna, a to by oznaczało, że za rok trzeba będzie sprostać zapewne niezwykle wysokim już oczekiwaniom słuchaczy w zakresie doboru artystów. Jak to w przypadku pierwszej edycji, było trochę niedociągnięć, które warto by wyeliminować na przyszłość -- przede wszystkim przydałoby się więcej namiotów z „merchem" (wraz z prośbą do zespołów o przywiezienie większej ilości towaru...), bo kolejki do jedynego takiego namiotu były nieziemskie, przydałoby się też zdecydowanie więcej toi toiów, bo kilkanaście sztuk na kilka tysięcy ludzi szału nie robiło. No i samo wejście na imprezę -- o tym, że posiadacze biletów mogą skorzystać z drugiego wejścia, wiedziało niewielu. Efektem gigantyczna kolejka przy głównej bramie i absolutne pustki przy bocznym wejściu kilkadziesiąt metrów dalej -- a wszystko to przy ulewnym deszczu. To jednak szczegóły, które nie powinny nikomu popsuć ogólnego, bardzo pozytywnego wrażenia z pierwszej edycji Prog in Park. Dobrze, że do Ino-Rock Festival dołącza kolejna duża impreza w klimatach okołoprogresywnych, w dodatku odbywająca się w tak urokliwym i dobrze położonym miejscu jak Park im. gen. Józefa Sowińskiego w Warszawie, bo ten amfiteatr jest wręcz stworzony do takich imprez.
MARILLION
11.04.2017, Łódź, Wytwórnia
autor: Jakub „Bizon” Michalski
11.04.2017
Śmiem twierdzić, że tak wyjątkowych dni polscy fani Marillion nie przeżywali nigdy wcześniej. Po raz pierwszy największe święto wielbicieli tej grupy - czyli Marillion Weekend - odbyło się właśnie u nas. Choć trzeba też uczciwie przyznać, że gdyby posłuchać rozmów osób przybyłych do łódzkiej Wytwórni, trudno byłoby domyślić się, że wydarzenie to ma miejsce właśnie w Polsce, bo można było odnieść wrażenie, że procentowo znacznie większą grupę stanowili fani zagraniczni. A ci przyjeżdżali z wielu krajów - tych bliższych, jak Niemcy, Holandia, Szwecja, Norwegia czy Wielka Brytania, lecz także dalszych, jak choćby Brazylia, Kanada, Meksyk czy Chile. Dla nich przede wszystkim olbrzymi podziw za poświęcenie. Bo też nie da się ukryć, że na miejscu zgromadzili się ci, którzy dla grupy Marillion poświęcić są w stanie bardzo wiele. Próżno byłoby tam szukać osób przypadkowych.
Weekendy z Marillion to wydarzenia wyjątkowe, choć ten polski na pewno nie był tak bogaty w całą otoczkę tego święta fanów, jak choćby te organizowane od lat w Holandii. Odeszło kilka pomniejszych punktów imprezy, nie było jednak specjalnie na co narzekać. Na gości tak polskich, jak i zagranicznych czekało kilka zaprzyjaźnionych lokali na Offie przy ulicy Piotrkowskiej, a także bar w samej Wytwórni, drugiego dnia polski fanklub miał okazję spotkać się w zespołem, tego samego dnia po koncertach towarzystwo chętnie bawiło się do pierwszej w nocy przy największych klasykach muzyki rockowej, a w pozostałe dni dostęp do członków grupy kilkadziesiąt minut po ich zejściu ze sceny generalnie nie należał do przesadnie utrudnionych. Kto chciał, bez problemu dowiadywał się, że ten czy tamten muzyk siedzi sobie przy kawie (lub innym płynie) w hotelowym barze tuż za ścianą Wytwórni, a i krótkie wizyty członków zespołu w głównym hallu klubu się zdarzały. To wszystko złożyło się na mocno rodzinną atmosferę, choć mam wrażenie, że przesadnego masowego bratania się między fanami polskimi i zagranicznymi jednak nie było.
Była to jednak przede wszystkim impreza muzyczna, więc do muzyki czas przejść. Każdego dnia występ Marillion poprzedzał koncert innej polskiej formacji, wybranej z pewnej puli przez obóz zespołu. Trzeba przyznać, że wybór był tyleż kontrowersyjny (jak zazwyczaj w takich przypadkach), co zapewniający różnorodne wrażenia, bo Walfad, Tides from Nebula i Fismoll zaprezentowały kompletnie różne od siebie klimaty i brzmienia, ale odniosłem wrażenie, że każdy z nich był w stanie zachęcić do zajrzenia na salę koncertową pewną grupkę słuchaczy. O to nie było wcale tak łatwo, bo gdy formacje te zaczynały grać, uczestnicy imprezy w większości dopiero powoli pojawiali się na miejscu. Walfad zaprezentował klimaty przynajmniej teoretycznie najbardziej zbliżone gustom będącej w przewadze progresywnej publiczności, Tides from Nebula zaatakowali mocnym, instrumentalnym post-rockiem, a Fismoll ze swoim zespołem zaczął bardzo spokojnie i klimatycznie, może nawet nieco zbyt subtelnie jak na tak dużą salę, ale z każdym numerem rozkręcał się i pod koniec występu rozruszał chyba wszystkich pod sceną.
A po supportach przychodził oczywiście czas na danie główne. Zespół długo przygotowuje się do tych specjalnych wydarzeń, dzięki czemu fani każdego dnia otrzymują coś zupełnie niepowtarzalnego... no dobrze, powtarzalnego tylko w trakcie innych Marillion Weekendów w tym samym roku. Ale w ciągu tych trzech koncertów panowie dwukrotnie wykonali tylko jeden utwór. Dzień pierwszy to prawdziwy przegląd dokonań grupy z obecnym wokalistą, Steve'em Hogarthem. Usłyszeliśmy fragmenty aż dziewięciu albumów zespołu, w tym krótki set akustyczny w środku koncertu. Mnie, jako osobie, która dyskografię Marillion od 1989 roku zna dość pobieżnie, niewątpliwie w głowie najbardziej utkwiły kompozycje, które znam i cenię od dawna, czyli piękne The Great Escape i zagrana na sam koniec wieczoru Gaza.
Dniem najważniejszym dla mnie pod kątem muzycznym była niewątpliwie sobota. Na początek niemal całe Clutching at Straws, potem krótki fragment Misplaced Childhood i Marillionowej prehistorii w postaci Market Square Heroes, a w drugiej części cała zeszłoroczna płyta F.E.A.R. Jako fan pierwszych, "rybnych" płyt grupy, z jednej strony cieszyłem się na tak dużą dawkę staroci w pierwszej połowie tego występu, ale i nie ukrywam, że obawiałem się o to, jak zabrzmią one w wykonaniu Hogartha. Wiem, że w obawach tych nie byłem osamotniony, ale martwiłem się chyba niepotrzebnie, bo wokalista spisał się wyśmienicie. Jest pewna grupa fanów Marillion, która sprzeciwia się graniu przez obecny skład czegokolwiek nagranego oryginalnie z Fishem, bo trudno się przyzwyczaić tym osobom do innego głosu i sposobu artykulacji, ale w tym wypadku naprawdę nie było się do czego przyczepić. Numery takie jak Hotel Hobbies czy White Russian powaliły swoją mocą, a Sugar Mice poszatkowało mnie na tysiące małych kawałeczków. Jeśli miałbym wybrać jeden, ten najważniejszy dla mnie moment z tych trzech dni, to byłoby to właśnie wykonanie Sugar Mice. Również nowy album w wersji koncertowej prezentuje się bardzo korzystnie, choć i w studyjnej niewiele można mu zarzucić. Z rozmów pokoncertowych mogę wysnuć wniosek, że dla wielu osób, podobnie jak dla mnie, sobota była dniem najważniejszym w tej trzydniowej imprezie.
Niedzielę zdominowała zagrana w całości płyta marillion.com, co... zostało przyjęte dość chłodno, gdy kilka miesięcy temu zespół ogłaszał, który album będzie tradycyjnym bohaterem dnia ostatniego. Marillion.com to krążek raczej niezbyt kochany przez większość fanów grupy, ale podczas koncertu miałem wrażenie, że ci nie dawali tego specjalnie po sobie poznać. Dla mnie tym razem najważniejszymi momentami były: brawurowe wykonanie kapitalnego, kilkunastominutowego This Strange Engine oraz poruszający utwór King, opatrzony wyświetlanym na ekranie filmem przedstawiającym (w większości) zmarłe gwiazdy muzyki. Oba wykonane podczas drugiej części koncertu, ponownie poświęconej przeglądowi dokonań obecnego składu. I na zakończenie jedyna powtórka - ostatni fragment The Leavers z najnowszego wydawnictwa, który został już wykonany dnia poprzedniego razem z resztą albumu F.E.A.R.
Pewnie można by skupiać się na jakichś minusach imprezy (głównie wspomniany zaskakująco niski procentowy udział Polaków), ale warto pamiętać przede wszystkim plusy. Wcześniej podobne imprezy znaliśmy jednak głównie z relacji internetowych, opowieści nielicznych polskich fanów, którzy zapuszczali się na zagraniczne konwencje, oraz z wydań DVD. Tym razem mieliśmy okazję doświadczyć tej zabawy na własnej skórze, a spora grupa fanów Marillion z całego świata miała okazję obejrzeć chociaż mały kawałek naszego kraju i przekonać się, że po naszych ulicach nie biegają białe niedźwiedzie (za to jeży w okolicach Wytwórni coraz więcej). Być może takie imprezy to wciąż rzadkość na naszym podwórku i choćby dlatego polscy fani rocka mogą jeszcze nie być przyzwyczajeni do takiej formuły, ale myślę, że nikt tutaj nie miałby nic przeciwko, gdyby polska edycja Marillion Weekend na stałe weszła do kalendarza grupy.
RIVERSIDE
28.02.2017, Warszawa, Klub Progresja
autor: Jakub „Bizon” Michalski
28.02.2017
Emocje to słowo klucz do zrozumienia tego, co działo się przez dwa wieczory w warszawskiej Progresji. Weekend z nowym obliczem grupy Riverside to wydarzenie z rodzaju tych, o których uczestnicy będą pamiętać do końca życia. Po kilkunastu miesiącach przerwy formacja Riverside powróciła. Posiniaczona, na pewno mocno pokaleczona, ale silna i zdeterminowana, żeby dalej czarować słuchaczy. Takie koncerty opisuje się niełatwo, bo jak zrelacjonować coś, co oddziaływało na wszystkich zgromadzonych na tylu różnych płaszczyznach?
Oczywiście trzonem wszystkiego była muzyka. Muzyka grana przez najważniejszy polski zespół rockowy XXI wieku. Zespół, który niemal równo rok temu przeżył olbrzymią tragedię. Zespół, który pozbierał się i z pomocą przyjaciół wyszedł do ludzi... także przyjaciół, by pokazać, że jest gotowy, by wrócić na scenę. I wrócił w kapitalnym stylu, stawiając przed sobą niezwykle trudne zadanie tak emocjonalnie, jak i muzycznie. Riverside zagrali dwa prawdopodobnie najdłuższe koncerty w swojej historii. Przygotowywali się do nich niezwykle pieczołowicie, opracowując utwory, których nigdy wcześniej nie prezentowali na żywo, oraz tworząc nowe aranżacje kilku znanych już z koncertowego repertuaru kompozycji. Wszystko było przemyślane, wszystko miało swoje określone miejsce. Set wypełniły głównie utwory z dwóch ostatnich "pełnoprawnych" płyt studyjnych - Shrine of New Generation Slaves i Love, Fear and the Time Machine. Wycieczek do zamierzchłej przeszłości było niewiele. Rozpoczęli i zakończyli Codą - ale jak różne były te dwie wersje tej samej kompozycji! Pierwsza - mroczna, ciężka, niemal przytłaczająca; druga - ze sporą nutą optymizmu i zasygnalizowaniem nowego początku dodanym sprytnie fragmentem Goodbye Sweet Innocence. A między nimi olbrzymia dawka fantastycznej muzyki - od wielowątkowych numerów w rodzaju Second Life Syndrome czy Escalator Shrine po "przeboje" - Conceiving You, Discard Your Fear czy 02 Panic Room. Jeśli ktoś zdołał jakimś cudem okiełznać emocje podczas właściwego, dwugodzinnego setu, to trzydziestopięciominutowy bis chyba nie dał na to większych szans. Zagrane po raz pierwszy Time Travellers w rozciągniętej koncertowej wersji wyciskało łzy z oczu, podobnie jak kolejny debiutujący koncertowo utwór - Towards the Blue Horizon, który dla wielu stał się symbolem wydarzeń sprzed roku, choć przecież powstał wcześniej pod wpływem zupełnie innej (choć w gruncie rzeczy podobnej) tragedii.
Wielki udział w tych dwóch magicznych wieczorach mieli goście. Przede wszystkim oczywiście Maciej Meller - człowiek, który stanął przed piekielnie trudnym zadaniem zajęcia miejsca na scenie po zmarłym Piotrze Grudzińskim. W czterech utworach fantastycznie zagrał także kapitalny młody gitarzysta Mateusz Owczarek z grupy Lion Shepherd, która supportowała Riverside na poprzedniej trasie koncertowej formacji (solo w Time Travellers to jeden z absolutnie najgenialniejszych momentów obu koncertów, a i ciężki 02 Panic Room z gitarą Mateusza wyszedł kapitalnie). Do kompletu mieliśmy saksofonistę Marcina Odyńca, który - podobnie jak w wersjach studyjnych - pojawił się w Deprived i Night Session - Part 2 (oba utwory zadebiutowały w koncertowym secie). To była wyjątkowa okazja oglądania zespołu w poszerzonym składzie, bo w trasę panowie pojadą już w czwórkę (z Mellerem jako jedynym gitarzystą). Jednak choćby wykonanie Towards the Blue Horizon pokazało sporą moc w aranżu na dwie gitary, co na pewno było dodatkową atrakcją dla najwierniejszych fanów, którzy zjechali do Warszawy nie tylko z całej Polski, ale także z Niemiec, Holandii, Hiszpanii, Norwegii, Ukrainy, Wielkiej Brytanii, Kanady czy Australii.
Teoretycznie były to takie same koncerty - ci sami goście, ta sama setlista. W praktyce jednak odbiór ich był dość różny. Pierwszy wieczór niósł tak olbrzymi ładunek emocjonalny dla wszystkich w Progresji, że choćby zespół partaczył wszystkie kompozycje, to nikt by tego pewnie nie zauważył. Nie partaczył - żeby było jasne. Ale chyba wszyscy przyznają, że stres był olbrzymi, a drugiego dnia, gdy część emocji może nie tyle opadła, co została nieco oswojona, całość zabrzmiała bardziej naturalnie, na większym luzie. Wyeliminowano w dodatku kilka problemów technicznych, które pojawiały się dnia pierwszego. Okazało się zatem, że dla pełnego obrazu należało być na obu koncertach, bo oba te wieczory dopełniały się znakomicie pod względem tak muzycznym, jak i emocjonalnym. Z jednej strony ostatni rok zleciał błyskawicznie, z drugiej jednak było to długich kilkanaście miesięcy bez koncertów Riverside. Stęskniliśmy się za sobą nawzajem. Świadczą o tym nie tylko dwa wyprzedane błyskawicznie koncerty w największym koncertowym klubie w kraju, lecz także długie godziny spędzone po koncertach na sali Progresji, wypełnione rozmowami z muzykami oraz innymi fanami. Wiele osób chyba zwyczajnie nie chciało iść do domu w oba te wieczory, bo po czymś takim nie da się chyba wrócić tak łatwo do "normalności". Każdy, kto był w sobotę lub niedzielę w Progresji, był świadkiem wydarzenia, które na zawsze zostanie w pamięci. Takich koncertów zwyczajnie się nie zapomina. To są wydarzenia, o których po 10 czy 20 latach opowiada się młodszym fanom, słuchającym z zazdrością o czymś, czego ze względu na wiek nie mogli doświadczyć.
When something ends
Something else begins
We are moving on...
Jakub "Bizon" Michalski
RIVAL SONS
18.02.2017, Warszawa, Klub Progresja
autor: Jakub „Bizon” Michalski
18.02.2017
Wydaje się, że pięć lat to dla zespołu muzycznego zaledwie chwila, ale czasami doskonale widać w tym przedziale czasowym przemianę, jaką przechodzi większość formacji, zwłaszcza tych wciąż dość młodych. Za przykład posłużyć nam może grupa Rival Sons, wizerunek jej muzyków, profesjonalizm podczas koncertów, lecz także sama popularność grupy. Pięć lat temu zapełniali malutką warszawską Hydrozagadkę, grając dla około 300 osób, nieco ponad dwa lata temu ich koncert został przeniesiony z niewiele większych Hybryd do trochę większej, lecz wciąż nieimponującej raczej rozmiarami Proximy.
Swój piąty koncert w Polsce muzycy Rival Sons zagrali w największym koncertowym klubie stolicy -- Progresji -- i przyciągnęli imponujący tłum, liczący około 1300 osób. Zagrali według mnie najlepszy ze swoich polskich koncertów, bo choć te ich pierwsze skromne występy były niesamowite pod względem energii scenicznej i aury, którą na tej scenie tworzyli, teraz są zespołem lepszym muzycznie, bardziej świadomym tego, jak postępować z dużym tłumem i jak zdobyć serca publiczności.W relacjach z koncertów często pojawiają się epitety takie jak "wyjątkowy" czy "jedyny w swoim rodzaju". Może dla fanów tak, ale zespoły często grają kilkadziesiąt dokładnie takich samych koncertów, które z ich perspektywy często niewiele się różnią. Ten jednak był wyjątkowy i mówię to z pełnym przekonaniem.
Polska publiczność pokochała Rival Sons. Po występie, podczas rozmów z fanami, muzycy wciąż byli zachwyceni nie tylko frekwencją, ale także żywiołowością i entuzjazmem publiczności (no może poza małym incydentem z podchmielonymi fanami koncertowych przepychanek, którzy sprowokowali Jaya Buchanana do krótkiej przemowy na temat kopania zgromadzonych pod sceną fanek po głowach). Wyjątkowa była też setlista i to podkreślają zarówno ci, którzy byli na koncercie, jak i fani z całego świata, którzy z zazdrością czytali po fakcie spis wykonanych utworów. Dostaliśmy dwie kompozycje więcej niż fani, którzy byli na wcześniejszych występach, w tym trzy utwory, które na tej trasie były grane raz czy dwa (a w jednym przypadku wcale). To była jak do tej pory absolutnie najlepsza setlista na tej trasie.
To przejdźmy do zawartości tej wyjątkowej setlisty. Początek to już tradycyjnie dla tej trasy trzy pierwsze kompozycje z nowej płyty Hollow Bones, którą zespół ma wreszcie szansę porządnie promować po serii koncertów z Black Sabbath, podczas których grupa wykonywała skrócony set przekrojowy. Potem powrót na trzy kolejne kompozycje do płyty poprzedniej -- Great Western Valkyrie (w tym jak zawsze kipiące energią Secret oraz kapitalnie bujające i skłaniające do wspólnych śpiewów Where I've Been) -- oraz niespodziewanie szybki trójpak z płyty Pressure & Time -- tytułowy, Burn Down Los Angeles i Gypsy Heart. I tu mieliśmy pierwsze ze wspomnianych niespodzianek, bo ostatnie dwa były na tej trasie wykonywane zaledwie raz. Serię niespodzianek kontynuował Belle Star z płyty Great Western Valkyrie -- kompozycja grana przez zespół niezwykle rzadko (na tej trasie raz). Ten utwór otworzył zresztą nieoficjalnie drugą część występu, składającą się w dużej części z utworów nieco dłuższych i bardziej złożonych, czego świetnym przykładem było klimatyczne Fade Out, a także jeden ze starych faworytów publiczności, Face of Light. Fani najwcześniejszych wydawnictw Rival Sons dostali też Tell Me Something z debiutu oraz Torture z wydanej niedługo po nim EP-ki. To zresztą kompozycja, która na koncertach brzmi wyjątkowo i chyba nikt już nie wyobraża sobie występów Rival Sons bez tego utworu. Prosty, trzyminutowy numer na żywo zmienia się w niemal dziesięciominutową bombę, którą wespół z muzykami tworzą fani, wyśpiewując wokalizy z refrenu czasem przez dobrych kilka minut po zakończeniu właściwej części kompozycji. Wspólne śpiewy nie ustały zresztą już do samego końca, bo sprzyjał im zarówno refren Open My Eyes (kolejny faworyt publiczności), jak i krótka wokaliza z kapitalnej drugiej części Hollow Bones oraz refren przebojowego Keep on Swinging, które tradycyjnie już kończy koncerty zespołu.
Grali przez niemal dwie godziny i trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł wyjść z tego koncertu zawiedziony. Tu absolutnie nie było się do czego przyczepić. Kapitalna setlista, znakomity kontakt z żywiołową i liczną publicznością, ciekawa koncepcja całości (fanów rozgrzewał DJ prezentujący stare rockowe i rockandrollowe standardy oraz amerykański poeta Derrick Brown, recytujący swoje wiersze do podkładu muzycznego z laptopa), fenomenalna forma wokalna Jaya Buchanana (obniżenie tonacji kilku utworów z pewnością jest zbawieniem dla jego strun głosowych, bo chłop daje z siebie wszystko i często kończy się to koniecznością odwoływania jednego czy dwóch koncertów w środku trasy -- na razie na szczęście wszystko przebiega bez problemów), znakomicie zgranie instrumentalistów.
No właśnie, instrumentaliści. W tym zespole w zasadzie nie wiadomo, na kogo kierować wzrok, bo każdy jest na swój sposób gwiazdą swojego kawałka sceny. Prawdziwym bohaterem był gitarzysta Scott Holiday, który wymieniał gitary tak często jak Axl Rose stroje sceniczne, a na każdej z nich wyczarowywał kapitalne, tnące powietrze dźwięki. No i ta stylówa... Michael Miley dyrygował publicznością zza zestawu perkusyjnego niczym wodzirej. Basista Dave Beste sprawia wrażenie tak skupionego na tym, co robią jego koledzy i co sam musi robić, że można by posądzić go o zbytnią powagę, ale już po koncercie uśmiechał się szeroko, pozując do zdjęć. I jeszcze ZZ Todd -- Todd Ogren-Brooks. Facet, który przyciąga uwagę mimo, że nie wychodzi zza zestawu klawiszy. Todd nie jest nawet oficjalnym członkiem grupy, choć dla fanów nie stanowi to żadnej różnicy -- jest uwielbiany na równi z pozostałą czwórką, a wibrujące dźwięki, które wydobywa ze swoich instrumentów, już na stałe wpisały się w brzmienie Rival Sons. Tych pięciu gości zaczarowało warszawską publiczność.
Jeśli ktoś twierdzi, że nie porwał go ten koncert, to był na jakimś innym występie. Mam przeczucie, że kolejny koncert Rival Sons w warszawskiej Progresji (lub w innym klubie o podobnej pojemności) będzie wyprzedany. Zasługują na to.
WISHBONE ASH
29.01.2017, Gomunice, Klub Bogart
autor: Jakub „Bizon” Michalski
29.01.2017
Andy Powell ponownie odwiedził Polskę z obecnym wcieleniem Wishbone Ash, tym razem na cztery koncerty. Obok dużych miast, jak Poznań czy Wrocław, na rozpisce polskiej mini-trasy organizowanej przez firmę Cinematographer Productions znalazło się miejsce dla znajdującego się w podradomszczańskiej wsi Gomunice kultowego już klubu Bogart, którego ściany gościły w ostatnich latach wielu uznanych wykonawców rodzimych i zagranicznych.
Choć Powell jest od ponad dwóch dekad jedynym członkiem oryginalnego składu wciąż grającym w Wishbone Ash, reszta muzyków też ma już w grupie spory staż. Wystarczy wspomnieć, że w tym roku mija dziesięć lat odkąd Andy Powell, Muddy Manninen, Bob Skeat i Joe Crabtree wystepują wspólnie pod tym szyldem i jest to najdłuższy okres z jednym składem w historii zespołu. Z jednej strony można marudzić, że to tak naprawdę tylko ćwierć klasycznego Wishbone Ash, ale chyba nie było na sali klubu Bogart osoby, która miałaby prawo narzekać na jakość koncertu zagranego przez obecny skład grupy.
W setliście dominowały oczywiście utwory z pierwszych pięciu płyt grupy -- tych, które po dziś dzień uważane są za szczytowe osiągnięcia pierwszego, klasycznego składu Wishbone Ash (oraz niemal równie cenionego składu drugiego w przypadku płyty piątej). Z tego najbardziej popularnego okresu w historii zespołu usłyszeliśmy takie rockowe klasyki jak Phoenix (z debiutu), Jail Bait (z Pilgrimage), The King Will Come, Blowin' Free, Throw Down the Sword, Warrior (z legendarnego Argusa) czy Rock 'n Roll Widow (z albumu Wishbone Four) oraz Lady Jay i Persephone z płyty numer pięć -- There's the Rub. Mnie najbardziej ucieszyły kompozycje z albumu Argus, ale fantastycznie zabrzmiał zagrany na bis piętnastominutowy Phoenix. Bardzo miłą niespodzianką była uwielbiana w naszym kraju kompozycja Persephone, której zespół podczas obecnej trasy na żywo nie wykonywał (nawet dzień wcześniej w Poznaniu). Podobno to efekt próśb polskich fanów.
Nie da się ukryć, że grupy z takim stażem, zwłaszcza grające w zestawieniu osobowym znacznie odbiegającym od tego najbardziej znanego, mają często problem z zainteresowaniem słuchaczy swoimi nowymi wydawnictwami, ukazującymi się zresztą z czasem coraz rzadziej. Ale mimo wszystko w koncertowym repertuarze znalazło się tym razem miejsce dla kilku kompozycji nowszych, pochodzących już z płyt wydanych w XXI wieku, w tym z ostatniego jak na razie krążka studyjnego, wypuszczonego w 2014 roku -- Blue Horizon. Z tej płyty usłyszeliśmy zahaczające momentami o country rocka Way Down South oraz Take it Back. Utwory zostały nie tylko bardzo dobrze przyjęte przez publiczność, ale i dało się gdzieniegdzie słyszeć głosy szczerego zachwytu z powodu obecności tych mniej znanych numerów w setliście. Z mniej znanych kompozycji warto też odnotować instrumentalne The Spirit Flies Free z wydanej w 1987 roku płyty Nouveau Calls -- pierwszej po kilkunastu latach nagranej w oryginalnym składzie -- a także kapitalne, taneczno-rockowe Open Road, które porwało publiczność, pochodzące z nagranej z Johnem Wettonem na basie płyty Number the Brave z 1981 roku.
Przed Wishbone Ash zaprezentowała się ceniona i doświadczona polska formacja progresywna Lizard, która zrobiła bardzo dobre wrażenie, a na deser zaserwowała słuchaczom cover 21st Century Schizoid Man, a także kanadyjski muzyk Steve Hill -- jednoosobowa orkiestra. Hill śpiewał, grał na gitarze i obsługiwał skromny zestaw perkusyjny jednocześnie, a całość utrzymana była w atrakcyjnej dla ucha blues-rockowej stylistyce. Także on pokusił się o ukłon w stronę klasyki rocka, przemycając trochę Hendrixa i Zeppelinów w swoim secie.
Zespół w świetnej formie, kapitalna setlista (zabrakło mi tylko Sometime World do pełni szczęścia, ale ten numer słyszałem siedem lat temu w warszawskim klubie Proxima), bardzo dobre brzmienie i fantastyczne światła (każdy koncertowy fotograf doceni -- brawa dla klubu za zainwestowanie w naprawdę dobry sprzęt), a do tego spory tłum ludzi (około dwustu osób) pod sceną. To koncert z cyklu tych, po których naprawdę nie ma na co narzekać. Na powrót Wishbone Ash w klasycznym składzie nie ma już chyba co liczyć, więc niech ta obecna odsłona formacji gra jak najdłużej, bo panowie wciąż są w gazie, a młodzi muzycy na całym świecie nadal mają się czego od nich nauczyć.
IAN GILLAN with guests
19.11.2016, Warszawa, Klub Progresja
autorka: Julia Miodyńska
19.11.2016
Rock i muzyka klasyczna od dawna nie są już planetami z dwóch krańców wszechświata -
przyzwyczajeni jesteśmy do symfonicznych teł, wstawek i ozdobników na płytach, jednak w
Progresji mogliśmy się przekonać, że dopiero uczestnictwo w występie daje pojęcie o nowej jakości niesionej przez takie połączenie. Nie był to koncert rockowy, nie był to koncert symfoniczny, nie był to też żaden przystanek "pomiędzy" - był to wieczór całkiem osobnej kategorii, fantastycznie przygotowany i obfitujący w całkiem nowe muzyczne przyjemności.
Przyznam, że otwierająca wieczór grupa Papa Le Gál - zespół Grace Gillan, córki Iana- nie
od razu mnie przekonała. Myśl lubi utarte ścieżki, skoro w planie był repertuar Deep Purple, to w roli supportu widziałoby się jakiś solidny hard rockowy skład z klawiszami w roli głównej. A tu - skromny zestaw perkusyjny, trzyosobowa sekcja dęta i rytmy bardziej kojarzące się z leniwą niedzielą w portorykańskiej kafejce niż ścianą wzmacniaczy na stadionie... Wystarczyło kilka utworów, żeby rozgrzać dość statyczną początkowo publiczność i wygonić nas z naszych smętnych gatunkowych szufladek. Słoneczna mieszanka muzyki latynaomerykańskiej, afrobeatu, i funku znakomicie otwarła z jednej strony znakomity wieczór z drugiej - głowy słuchaczy.
Po krótkiej przerwie miejsca na scenie zajęła Orkiestra Akademii Beethovenowskiej.
Wewnątrz niewielkiego fortu z instrumentów klawiszowych zasiadł Don Airey, a na swoich
miejscach pojawili się muzycy jego zespołu: gitarzysta Simon McBride (wcześniej członek m.in. Sweet Savage, gdzie zastąpił Viviana Campbella), basista Laurence Cottle (przez krótki czas związany z Black Sabbath - nagrywał "Headless Cross") i perkusista Darrin Mooney (muzyk Primal Scream, wcześniej grał m.in. z Garym Moore\'em). Wkrótce dołączył trzyosobowy chórek, a w końcu oczywiście on - Ian Gillan.
Symfoniczna oprawa okazała się doskonałym wspólnym mianownikiem dla kolejnych punktów bardzo różnorodnej setlisty. Nie mogło oczywiście zabraknąć wielkich utworów Deep
Purple z lat 70. - pojawiły się "Strange Kind of Woman", "Demon\'s Eye", "Lazy", "When a Blind Man Cries" i klasyczne purpurowe zakończenie: "Smoke on the Water", a jako bisy "Hush" i "Black Night". Zapowiadając "Perfect Strangers" Gillan przypomniał, że to właśnie ten utwór umocnił muzyków w zamiarze reaktywacji zespołu w kolejnej dekadzie. Pojawiły się też kompozycje nowsze ("Anya" z "The Battle Rages On", bananowe "Razzle Dazzle", "Rapture of the Deep" ) i najnowsze ("Hell to Pay" z ostatniej płyty). Zabrzmiały pojedyncze utwory z solowych płyt wokalisty, w tym "Day Late and Dollar Short" z "Dreamcatcher", zadedykowany zmarłemu we wrześniu Leonardowi Haze\'owi - perkusiście Y&T i członkowi zespołu Gillana.
Niezwykle przejmująco wypadła pieśń "No More Cane on the Brazos", po raz pierwszy
przypomniana była przez artystę na "Naked Thunder". Grace Gillan, obecna cały czas na scenie w chórku dołączyła do Iana w bluesowym duecie "You\'re Gonna Ruin Me Baby" a później wykonała swoją własną piosenkę "Candy Floss" - zgodnie z tytułem delikatną jak wata cukrowa. Całości dopełniło potężne, instrumentalne "Difficult to Cure" Rainbow (Don Airey jest współkompozytorem tego utworu) z powracającym motywem z IX Symfonii Beethovena - we właściwym sobie orkiestrowym wykonaniu.
Takie okazje do otwarcia się na muzyczne doznania wykraczające poza sztywne granice, do
których jesteśmy przyzwyczajeni nie zdarzają się często. Sama obserwacja efektownego zderzenia doskonale zgranego organizmu orkiestry ze swobodą zespołu rockowego i wszelkich zazębień tych dwóch tworów - łącznie z fragmentami, w których dyrygent zamieniał batutę na skrzypce elektryczne, które czekał szalony dialog z syntezatorami Dona Airey - była fascynująca. Trudno mi było wyjść z podziwu nad doskonałym przygotowaniem muzyków - z Ianem Gillanem i Don Airey Band podróżuje tylko dyrygent Stephen Bentley-Klein, który na każdym koncercie trasy prowadzi inną, lokalną orkiestrę. Brakuje czasu na wielokrotne próby, a jednak na scenie widzieliśmy pełną harmonię i sprawiającą wrażenie w pełni spontanicznej wymianę energii.
Mam nadzieję, że Ian Gillan zdecyduje się kiedyś na powtórzenie tournée w podobnej formie.
Tymczasem czekamy na zapowiedziany na luty przyszłego roku nowy album Deep Purple i -
miejmy nadzieję - koncertowe przeżycia towarzyszącej mu trasy.
IAN GILLAN
DON AIREY BAND
ORKIESTRA AKADEMII BEETHOVENOWSKIEJ pod batutą STEPHENA BENTLEYA-KLEINA
KATIE MELUA
12.11.2016, Szczecin, Azoty Arena
autorka: Marzena Sówka
12.11.2016
Skromna i drobna Katie pojawiła się na scenie Azoty Arena krótko po 19.00 12 listopada, zamykając swoim występem tegoroczną edycję Szczecin Music Fest. Artystka wystąpiła z nielicznym bo zaledwie dwuosobowym zespołem oraz bardzo licznym gruzińskim chórem "Gori Women\'s Choir".
Szczerze mówiąc obawiałam się swojej reakcji na ten koncert, nie jestem bowiem zagorzałą fanką Katie, ale nie mogę również powiedzieć, że nie lubię jej muzyki, gdyż jest inaczej.
Wokalistka przyjechała promować swoją najnowszą płytę. "Winter tour" jak sama wspomniała miała być oszczędna w formie bez zbędnych ozdobników... nostalgiczna, ascetyczna ale przede wszystkim ciepła... i dokładnie taka jest. Katie oczarowała szczecińską widownię swoim ciepłym głosem, zaskoczyła trochę brakiem hitów, jak stwierdziło kilku "fanów" opuszczających halę.... czy zabrakło czegoś... bo ja wiem na pewno zamieniłabym "rowery" na każdy inny hit piosenkarki tylko nie ten właśnie, ale to jedynie moje skromne zdanie. Dla mnie osobiście set składający się w większości z utworów z nowej płyty artystki był miłym zaskoczeniem... jak i dwa covery, które naprawdę były pięknie przearanżowane, a mianowicie Bridge Over Troubled Water i Wonderful Life... Na otwarcie był przepiękny gruziński Shchedryk wyśpiewany jedynie z chórem.... a na zakończenie piękne I Cried For You zwieńczone aplauzem około 3 tysięcznej zachwyconej widowni.
Katie została obdarowana kwiatami i prezentami od fanów i organizatora, który jak zawsze w odpowiedni sposób wita i żegna zapraszane przez siebie gwiazdy. Nie byłabym jednak sobą gdybym nie wspomniała o istnieniu popcornu, piwska i kiełbasy, które przy tego typu koncertach najzwyczajniej nie powinny były się pojawić, a i "reżim sektorowy", a raczej jego zupełny brak był niemiłym zaskoczeniem. Nikt wewnątrz nie sprawdzał biletów, czy idziesz do swojego sektoru czy nie... jeśli tylko było miejsce wolne, czemu nie zamienić miejscówki za 115zł w głębi sali na wysokości w zamian na taką niemal pod sceną za 270zł. Trochę niesprawiedliwe nie sądzicie?
Po raz pierwszy miałam również przyjemność gościć w Azoty Arenie i muszę szczerze stwierdzić, że nie mogę powiedzieć nic złego poza tym, że na dole od wejść aż po szatnię wiatr wraz z małym mrozem bawili się w berka. Nagłośnienie w hali za to moim zdaniem całkiem dobre choć ponoć w niektórych miejscach było słychać pogłos, który do mnie jednak nie dotarł
Ale dość o tym... bo koniec końców wyszłam z hali bardzo zadowolona i miło ukołysana. Jedno jest pewne, muszę nadrobić braki jakie mam w twórczości Katie bo z 6 studyjnych albumów liznęłam zaledwie dwa, plus oczywiście to co udało mi się usłyszeć na koncercie.
BLINDEAD
4.11.2016, Kraków, Klub Kwadrat
autor: Michał Raś
4.11.2016
Trasa promująca ostatnie dzieło pomorskiego Blindead ruszyła. Jednym z przystanków został Kraków, gdzie zespół wystąpił wraz z supportującymi Lonker See i Coffinfish. Wydarzenie miało miejsce 4 listopada w klubie Kwadrat. Trzy grupy odegrały muzyczny spektakl skierowany do wymagających słuchaczy rocka i metalu.
Publiczność jako pierwszy miał rozgrzać Coffinfish, którego dołączenie do zestawu na ten wieczór ogłoszono niedługo przed samym wydarzeniem. Krakowska formacja wykonuje sludge/post-metal z powodzeniem zadając kłam teorii o wypaleniu się tego rodzaju ciężkiego grania. Zespół rozpoczął występ od ponad dwudziestominutowego kolosa I Am Providence z ostatniego minialbumu Epilogue. Pomimo długości utworu nie można mówić o nudzie. Wprost przeciwnie -- kompozycja ucieszyła ciężarem i klimatem. Potęgę wzmagał wokalny dwugłos, gdyż wokalistę Lobo gościnnie wspierał Tytus, gardłowy zespołu Fleshworld. Pewnym zaskoczeniem była długość pierwszego koncertu -- po I Am Providence publiczności usłyszała jeszcze dwa utwory. Coffinfish zagrał ciężko, przestrzennie, podobnie jak w krainie zamieszkanej przez amerykański Neurosis. Był to zdecydowanie najostrzejszy moment wieczoru. Dobre wrażenie zrobiła stosunkowo duża frekwencja jak na pierwszy support. Tej części wydarzenia miałbym do zarzucenia jedynie nie do końca udane nagłośnienie oraz irytującą grę świateł na scenie.
W przeciwieństwie do Coffinfish grupa Lonker See nie była mi znana przed koncertem. Zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać, ale chyba ostatnią rzeczą jaka przyszłaby mi do głowy był kwartet z wielkim jak góra saksofonistą pośrodku sceny. Wybitnie transowemu repretuarowi nadawała ton sekcja rytmiczna. Gitara pełniła rolę swego rodzaju ubarwiacza, podobnie jak "przeszkadzajki" obsługiwane przez gitarzystę. Znalazło się miejsce na free jazz, prawie funkową motorykę i na eteryczny fragment z udziałem śpiewu basistki. Lonker See dość szybko skończył ustępując miejsca gwieździe wieczoru.
Blindead na tegorocznej trasie gra po raz pierwszy z nowym wokalistą Piotrem Piezą prezentując w całości swoje najnowsze dzieło Ascension. Ciekawość przed pojawienien się na scenie gdyńskiej formacji była zatem ogromna. Gromkie uderzenie w bębny i prawie plemienny rytm -- przywodzący na myśl chociażby twórczość Minsk -- wszystkim uświadomiły, że oto zaczyna się kompozycja Hearts. Klimatyczny początek szybko ustąpił miejca ciężarowi i szybkości nagrań Hunt oraz Horns. Dalej mieliśmy wierne odegranie pozostałych utworów z nowej płyty. Pomimo wyraźnego skrętu w kierunku lżejszego grania na ostatnich dwóch longplayach, członkowie zespołu nie raz dali się na scenie ponieść muzycznej dzikości, pobudzając do życia fanowski młyn pod sceną. Gęstą atmosferę potęgowały wizualizacje, głównie w czerni i bieli. Piotr okazał się dobrym i charyzmatycznym wokalistą na żywo, chociaż dużo lepiej sobie radził w wyższych partiach oraz melodyjnych fragmentach. Pozostali odziani w czarne koszule muzycy -- zwłaszcza gitarzyści -- odznaczali się dużą energią. Główną postacią był dla mnie jednak schowany za zestawem perkusyjnym Konrad Ciesielski, bębniący wirtuozersko i z idealnym wyczuciem muzyki Blindead.
Po odegraniu premierowego materiału w całości padły w końcu słowa powitania ze sceny i zaczęła się tzw. część luźniejsza koncertu. Grupa zagrała trzy starsze nagrania. Od melodyjnego s1 panowie przeszli do najcięższego punktu wieczoru, czyli So It Feels like Misunderstanding When z pamiętnej płyty Affliction XXIX II MXMVI. Co tu dużo mówić -- jako entuzjaście wczesnej twórczości Blindead ta chwila wydała mi się najbardziej emocjonująca. Podobne reakcje było widać wśród publiczności. Dojmujący ciężar, emocjonalna, wywrzeszczana partia wokalna (nie tak dobra jak u wcześniejszego frontmana, Patryka) wzmogły apetyt. Liczyłem na kolejny "cios" z Affliction lub nawet z Autoscopia / Murder in Phazes, niestety trzeba było się już tylko zadowolić kolejnym utworem z poprzedniej płyty -- A7bsence.
Piątkowy wieczór w klubie Kwadrat uważam za udany. Warto było po raz kolejny zobaczyć Blindead w akcji. Pomimo zmian w stylistyce i za mikrofonem ciągle widać, że mamy do czynienia z tym samym zespołem, który kiedyś pokazał, że nad Wisłą jest możliwe tworzenie oryginalnego, nastrojowego sludge'u. Można różnie odbierać ostatnie dokonania zespołu, ale nie da się ukryć, że panowie wciąż potrafią grać dobre koncerty.
KATATONIA
6.10.2016, Kraków, Klub "Kwadrat"
autor: Michał Raś
6.10.2016
Jesień to odpowiednia pora roku na trasę koncertową Katatonii. Melancholijny metal w wykonaniu Szwedów w towarzystwie pochmurnej aury doskonale się komponuje, tym większa jest chęć by posłuchać muzyki zespołu, a następnie zobaczyć go na żywo. Trasa koncertowa Fallen Hearts of Europe była w Polsce podzielona na trzy występy: kolejno w Gdańsku, Warszawie i Krakowie. Ja miałem okazję uczestniczyć w krakowskim koncercie w klubie Kwadrat w czwartek 6 października.
Występ gwiazdy głównej poprzedzały dwa zespoły: duńska Vola oraz islandzki Agent Fresco. Uroki dnia roboczego oraz wzorowo punktualna pora rozpoczęcia koncertu nie pozwoliły mi niestety zobaczyć pierwszego z supportów. Występ Duńczyków z zasłyszanych później relacji zdobył jednak sympatię publiczności.
W klubie pojawiłem się tuż przed wyjściem na scenę Agent Fresco. Mieszanka math-rocka, progresywnego metalu, a nawet popu nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Muzycznie zespół poruszał się poprawnymi djentowymi ścieżkami. Wokalista Arnór Dan Arnarson śpiewał melodyjnym, wysokim głosem, co nie zawsze pasowało do całości -- utwory zyskałyby więcej z bardziej agresywnym wokalem. Tylko w niektórych momentach pojawiały się partie wykrzyczane niczym w blackmetalowym bandzie, swoją ekstremalnością nie pasującą za bardzo do całości muzyki. Sama ekspresja wokalisty, a także fryzura (czy raczej jej brak) przypominały frontmana Tool, Maynarda James'a Keenana. W przeciwieństwie do słynnego wokalisty Anarson sprawia wrażenie sympatycznego faceta pozwalającego sobie na dłuższą konferansjerkę między granymi utworami. Ogólnie rzecz biorąc dobór supportów wydaje się dużo mniej udany, niż cztery lata temu na trasie promującej płytę Dead End Kings, kiedy to mogliśmy podziwiać na scenie tak dobre zespoły jak Alcest i Junius.
Przed 21.00 na scenę -- wypełnionego po brzegi fanami -- klubu wyszła długo oczekiwana gwiazda wieczoru. W tym miejscu dodam, że był to już mój trzeci obejrzany występ Katatonii na żywo. Ostatni z nich odbył się na festiwalu, co wymogło na muzykach dobór krótszej, pełnej najbardziej popularnych utworów setlisty. Nastawiałem się zatem na głębsze spojrzenie w twórczość grupy w warunkach klubowych oraz bogatą prezentację nagrań z promowanego longplaya The Fall of Hearts. Oczekiwania zupełnie się nie spełniły, mimo, że opisywany koncert uważam za najlepszy z dotychczasowych trzech.
Występ zespołu rozpoczął się od jednego z premierowych nagrań z ostatniego albumu. Last Song Before the Fade to nie jest utwór do końca nadający się na otwieracz, samo wyłonienie się jednak Katatonii na scenie wywołało aplauz publiczności. W dalszej części pojawiło się kilka nowych utworów poprzeplatanych sprawdzonymi hitami. Najbardziej rozpieszczonym przez Szwedów albumem był The Great Cold Distance -- zagrano aż sześć kompozycji z tej płyty. Fani Viva Emptiness też nie mieli na co narzekać, usłyszeliśmy bowiem Criminals, Evidence, a także agresywne Ghost of the Sun, który sprawił, że pod samą sceną zrobiło się gorąco. Zabrakło kompozycji z dalszej przeszłości zespołu, jedynie Teargas i For My Demons uratowały sprawę. Skoro o playliście mowa to najbardziej ucierpiała wbrew pozorom płyta ostatnia. Żywiołowy Serac czy spokojniesze Old Heart Falls to zdecydowanie za mało przy tak świetnych nowych utworach jak chociażby Takeover. Liczyłem na odważniejszą eksploatację nowej płyty, w moim przekonaniu najciekawszej od co najmniej dekady.
Wspomniałem o utworach z The Great Cold Distance. Mimo, że nie jest to moja ulubiona płyta Katatonii, to muszę przyznać, że własnie wykonanie nagrań z tego albumu wzbudziło mój największy podziw. Znacznie potężniejszy niż w studyjnej wersji Leaders, emocjonalne In the White oraz zagrane na bisach My Twin i July -- dla tych utworów warto było wybrać się na koncert. Podobnie, by po raz kolejny usłyszeć Dead Letters, nagranie, które całkiem słusznie stało się już jedną z ważniejszych kompozycji grupy. Szkoda tylko, że zamiast jeszcze kilku solidnych ciosów z takich płyt jak Tonight's Decision czy Last Fair Deal Gone Down panowie sięgnęli po nijakie kompozycje z Night is the New Day.
Zespół zaprezentował na żywo dwóch nowych członków formacji. Daniel Moilanen zastąpił swojego imiennika, a zarazem wieloletniego, utalentowanego pałkera Daniela Liljekvista. „Nowy" Daniel z powodzeniem odnajduje się jednak w klimacie i repertuarze grupy. Kolejnym świeżakiem był Roger Öjersson, na co dzień wiosłowy Tiamatu. Obu muzyków przedstawił Jonas Renkse, który zresztą uciekał się do żywiołowych pogadanek pomiędzy utworami. Jedynie jego twarz schowana za burzą długich włosów mogła sugerować introwertyczność wokalisty. Jonasowi wtórował „drugi lider", czyli Anders Nyström. Jak zwykle pełen energii i znacznie większej otwartości od wokalisty wspomagał go często wokalnie. Grane przez niego riffy rozsadzały energią, lwią część solówek zagrał jednak Roger. Szkoda tylko, że w miejscu gdzie stałem nagłośnienie gitar ucierpiało na rzecz sekcji rytmicznej. Prezencja sceniczna formacji jest dość typowa i ascetyczna -- oto kilku facetów stoi i gra na tle grafik promujących najnowszą płytę, bez fajerwerków, za to rzetelnie wykonując swoje utwory. Forma wokalna Jonasa wydała się lepsza od tej sprzed czterech lat w tym samym klubie. Nie obyło się też bez obowiązkowego zdjęcia z publicznością na koniec.
Katatonia nie zaskoczyła mnie tego październikowego wieczora niczym nowym. Jak już wyżej pisałem nowy materiał został potraktowany niewdzięcznie, zespół na żywo prawie w ogóle nie wykorzystał jego potencjału. Set składający się z popularnych hitów wypadł jednakże bardzo udanie, czego dowodem były żywiołowe reakcje publiki. Mniej więcej od połowy występu klub kipiał energią, a muzyki zespołu nie dało się słuchać po prostu stojąc w miejscu i chłodno oceniając bez emocjonalnego zaangażowania. Szwedzi może i wykonują melancholijną muzykę, jednak na żywo zawsze wywołują energetyczną burzę.
STEVEN WILSON
18.04.2016, Kraków, ICE
autor: Bartłomiej Gajda
18.04.2016
Steven Wilson to kwintesencja profesjonalizmu.
To synonim pasji, indywidualnych wyborów, nawet za cenę braku popularności.
To obietnica najwyższej jakości. Nawet gdy muzykom odcinają prąd (co miało miejsce w trakcie utworu Happy Returns), na sali wierzymy, że to zaplanowana część spektaklu.
Tworzy sztukę elitarną, choć w przestrzeni muzyki przyjętej za rozrywkową, gdzie rytm, słowo, obraz, dźwięk dopiero złączone w całość tworzą skończoną siłę wyrazu.
Zapytacie jaki był ten krakowski koncert?
Wyjątkowy, nadzwyczajny, nostalgiczny, niepowtarzalny, dobrze nagłośniony, o wysokim ładunku emocjonalnym, perfekcyjny wykonawczo (ale czy mogło być inaczej, gdy na scenie tak znakomici muzycy, jak choćby Nick Beggs czy Dave Kilminster), soczysty brzmieniowo, przestrzenny, psychodeliczny, gdzie obraz i dźwięk splatały się w homogeniczną materię.
Ktoś mógłby powiedzieć, taki jak zawsze. Nie, bo choć wiele koncertów Stevena Wilsona mam już za sobą, ten był z pewnością jednym z najbardziej magicznych.
Wspaniałych chwil było wiele. Aż nie sposób je wszystkie wymienić. Pierwsza część obfitowała we w całości wykonany album Hand. Cannot. Erase. W porównaniu z ubiegłorocznym koncertem odnotowałem więcej luzu, swobody. Podobnie jak ostatnio, muzyce zazwyczaj towarzyszyły obrazy ilustrujące opowiadaną historię. Najlepiej wypadły: Routine z efektami dźwiękowymi "rozsianymi po całej sali", kulminacją, że aż ciarki..., wzruszająca Perfect Life z odtworzoną "z taśmy" partią wokalną, monumentalny Ancestral i kończący pierwszą część koncertu nostalgiczny Happy Returns/Ascendant Here On...
Drugą część koncertu nazwałbym odwieczną podróżą z przeszłości do teraźniejszości. Niespodziewanie pojawił się Dark Matter z albumu Signify, Lazarus zadedykowany zmarłemu Davidowi Bowiemu, Don\'t Hate Me w odświeżonej wersji oraz Sleep Together jak zawsze wykonany z pazurem. Najsłabiej zabrzmiał My Book of Regrets z ostatniej płyty. Vermillioncore stanowił raczej muzyczne, quasi psychodeliczne tło dla efektów trójwymiarowych, wyświetlanych na rozwieszonej przed sceną przeźroczystej płachcie.
Zmieniony początek Index i epatujące grozą Harmony Korine z pewnością są godne wymienienia. Bis to kameralna wersja Space Oddity - hołd dla Bowiego. The Sound of Muzak oraz The Raven..., z animacją pochłaniającą słuchacza bez reszty.
Nigdy nie zapomnę tego kwietniowego wieczoru,
gdzie przeszłość zmieszała się z teraźniejszością.
Nigdy nie zapomnę szczelnie wypełniających salę przestrzennych dźwięków,
zachwycających klarownością brzmienia przez cały koncert.
Nigdy nie zapomnę opowieści Wilsona dotyczących Davida Bowiego,
warto zapamiętać przykładem zmarłego muzyka, że w życiu warto podążać swoją drogą, nie oglądając się na innych.
Nigdy nie zapomnę, że w środku utworu muzykom odcięło prąd,
zaczęli oczywiście tam gdzie skończyli.
Nigdy nie zapomnę słuchacza przeżywającego koncert całym ciałem,
gdy przez chwilę bałem się o życie jego sąsiadki.
Nigdy nie zapomnę kameralnej wersji Space Oddity, która się już więcej nie powtórzy.
Nigdy nie zapomnę wzruszającej Routine ze świszczącym wiatrem myszkującym po sali.
Nigdy nie zapomnę zagranych utworów Porcupine Tree, które przypomniały pierwsze koncerty w Hali Wisły, byliśmy tacy piękni, młodzi a wszystko było takie proste...
Nigdy nie zapomnę tych ulotnych, wzruszających chwil, które przeminęły bezpowrotnie...
ponieważ jak pisała Szymborska:
Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.
Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.
BORKNAGAR / KAMPFAR / DIABOLICAL
17.04.2016, Kraków, Klub Kwadrat
autor: Michał Raś
17.04.2016
W niedzielę 17 kwietnia północne wichry zatrzęsły Krakowem. Wieczór tego dnia należał do trzech skandynawskich załóg: Borknagar, Kampfar oraz Diabolical. Są to zespoły lubujące się w muzyce ekstremalnej, przyprawionej wyczuciem melodii i przede wszystkim nordyckim klimatem. Przynajmniej w wydaniu reprezentantów Krolestwa Norwegii, gdyż Diabolical, jak sama nazwa wskazuje, odnajdują się w bardziej lucyferyczno-apokaliptycznym nastroju. Polskim fanom metalu na pogańską nutę pozostało jedynie wydobyć z szaf mniej lub bardziej zwichrane t-shirty Bathory i ruszyć do krakowskiego klubu "Kwadrat", gdzie odbywało się wydarzenie (dla porządku wspomnieć trzeba o koncercie tych samych zespołów dzień wcześniej w warszawskiej Progresji).
Do klubu dotarłem tuż po rozpoczęciu występu przez Diabolical. Dość wczesna pora (koncert zaczął się o 18.30) w połączeniu z niedzielnym wieczorem zrobiły swoje. Pod sceną stało zaledwie kilkanaście osób. Publiczność co prawda sukcesywnie się zwiększała, mimo to zespół musiał trochę robić "dobrą minę do złej gry". Muzyka Diabolical to dość hermetyczny death metal zabarwiony thrashem. Dźwięki dobrze znane i słyszane na bardzo wielu koncertach. Obyło się na szczęście bez ziewania gdyż zespół na scenie zadaje publiczości potężnego energetycznego kopa. Panowie nie unikają klimatycznych zwolnień, mają konkretną prezencją sceniczną, a sam dzierżący bas wokalista Dan Darforth przypominał mi trochę...metalowy odpowiednik Iana Andersona z Jethro Tull. Formacja na trasie jako jedyna z występujących tego wieczoru nie promowała nowego materiału, jednak w setliście znalazło się sporo kompozycji z ostaniego jak dotąd longplaya "Neogenesis".
Dość szybko doczekaliśmy się kolejnej załogi. Kampfar udowodnił, że w swojej bezkompromisowości jeńców nie bierze. Wystarczyło do tego podstawowe rockowe instrumentarium -- wokal, jedna gitara, bas, perkusja. Norweska wataha wilków zaprezentowała najbardziej ekstremalny set wieczoru wciągając publikę na dobre do zabawy, w tym "młynka" pod sceną. Zrobiło się tłoczno, a początek był naprawdę mocny. Panowie rozpoczęli set utworem "Gloria Ablaze", dźwiękowym dynamitem otwierającym ich ostatni longplay "Profan". Dalej mieliśmy m.in. podniosły "Daimon" z tego samego wydawnictwa, gdzie frontman Dolk miał okazję zaprezentować swój "czysty" wokal. Grupa sięgnęła również w czeluść lat 90-tych grając takie klasyki jak skoczny "Hymne". Na zakończenie znów zrobiło się podniośle: kompozycje "Mylder" oraz "Our Hounds, Our Legion" kazały się poważnie zastanowić czy główna gwiazda wieczoru wytrzyma porównanie z tak wysokim poziomem jaki reprezentuje na scenie Kamfar.
Borknagar ceniłem za pierwsze cztery albumy, gdzie wokalistami byli znany z Ulver Garm oraz ICS Vortex. Pojawienie się w składzie Vintersorga nie napawało mnie optymizmem. Niezbyt przepadałem za jego głosem, więc kolejne plyty zespołu słuchałem sporadycznie. Karierę grupy zacząłem ponownie uważnie śledzić wraz z powrotem do składu Vortexa (znanego wcześniej z Arcturus i Dimmu Borgir) w roli basisty i drugiego wokalisty. Ostatnie dwa longplaye, czyli "Urd" i "Winter Thrice" to prawdziwe petardy, zapełnione najlepszymi kompozycjami zespołu w karierze. Oczekiwania wobec krakowskiego koncertu miałem zatem spore.
Pierwszym zaskoczeniem był brak w składzie Vintersorga. Obowiązki glównego wokalisty dzierżył niejaki Athera, który doskonale odwzorował partie aktualnego wokalisty. W przeciwieństwie do załóg Diabolical i Kampfar, główna gwiazda skupiała się na klimacie kreowanym przez utwory pełne melodii oraz łagodniejszych partii. Szaleńczy młyn pod sceną ustąpił miejsca skupieniu, któremu towarzyszyły ruchy fanowskich głów w rytm muzyki. Nowy album "Winter Thrice" reprezentowały największe hity: "Rhymes of the Mountain", "Cold Runs the River" oraz utwór tytułowy. Zespół sięgał głównie do starszego repertuaru. Utwory z albumu "The Archaic Course" nieziemsko mnie ucieszyły angażując do podscenicznego szaleństwa (przezornie na początku występu Norwegów ustawiłem się pod barierkami). Jeszcze ciekawiej zrobiło się gdy zespół sięgnął do naprawdę odległej przeszłosci, czyli dwóch pierwszych albumów z ulverowym Garmem w roli wokalisty. Athera wspaniale poradził sobie z jego partiami w "The Eye of Oden" oraz "Dauden". Jeśli chodzi o stronę wokalną brawa należą się także dla klawiszowca Lasare. Kojarzony z psychodelicznym Solefald muzyk bez dwóch zdań mógłby pełnić w Borknagar rolę głównego wokalisty, przynajmniej w "czystych" partiach. Basista Vortex znany jest z okazjonalnego fałszowania na koncertach, czego dał dowód na ostatniej edycji Brutal Assault w roli frontmana Arcturus. Obawy jak wypadnie tym razem szybko okazaly się płonne. Całkiem nieźle sobie w Krakowie radził, nierzadko przejmując rolę głównego wokalisty. Było widać pewien kontrast w stosunku do supportów, bowiem wikingom z Borknagar powoli zaczyna udzielać się wiek oraz syndrom "dinozaurów rocka", szczególnie patrząc na dwóch gitarzystów. Nie przeszkadzało to zbytnio, zwłaszcza, że im bliżej kulminacji występu, tym większy entuzjazm udzielał się publice. Na bisach wrócił mosh, szczególnie na przedostatnim w setliście "Colossus". Finalnie zagranym przez grupę utworem był "Winter Thrice", czyli bezkonkurencyjnie chwytliwa kompozycja z ostatniego lonplaya, pełna melodii i partii wokalnych na trzy głosy + publiczność, która jak widać dobrze poznała tekst utworu.
Koncert trzech skandynawskich ekip niezwykle uprzyjemnił niedzielny wieczór. Wszyskie zespoły spisały się wzorowo. Nagłośnieniu w klubie również nie da się zbyt wiele zarzucić, biorąc pod uwagę standardy na większości metalowych gigów. Można jedynie narzekać na frekwencję, która w "Kwadracie" tego dnia nie dopisała. Do plusów trzeba także zaliczyć bogaty merch z całkiem przyzwoitymi cenami. Dźwięki utworu "Winter Thrice", czy kampfarowego "Mylder" brzmiały w mojej głowie jeszcze przez kilka dni od wydarzenia. Oby więcej takich koncertów na krakowskiem ziemi.
THE VINTAGE CARAVAN / DEAD LORD / TIEBREAKER
14.03.2016, Kraków, Zaścianek, 5.03.2016
autorka: Julia Miodyńska
14.03.2016
Ciche są stąpania białych niedźwiedzi, ale koła karety, którą ciągną turkoczą po krakowskim bruku głośno i wesoło. Brzęknie czasem na wyboju coś w ładunku powozu, czasem nad nozdrzem polarnym zawiśnie obłoczek pary, kiedy zaprzęg mknie dziarsko naprzód. Po ulicy Rostafińskiego przechadza się samotny zbrojny -- to strażnik Zaścianka z włócznią i tarczą wypatruje nadjeżdżających. Jeszcze tylko góra magnetyczna, jeszcze tylko most kryształowy i przybysze zostaną godnie powitani, niedźwiedzie odprowadzone do obórki, a instrumenty wyładowane z czarodziejskiej karocy...
No dobrze, tak nie było, choć być przecież mogło, bo występ The Vintage Caravan miał w sobie tyle magii, że niewielkim byłoby zaskoczeniem gdyby i fantastyczne okładki ich płyt nabrały nagle życia. Od początku jednak.
5 marca Kraków (a dzień później Warszawę) odwiedziła wcale liczna załoga z północy. Jako pierwszy na scenie pojawił się norweski Tiebreaker. Zespół w ciągu pięciu lat istnienia zagrał kilkaset koncertów od Oslo po Austin w Teksasie i widać, że występy przed publicznością to ich żywioł. Przy całym jednak sympatycznym wrażeniu jakie zrobili i niewątpliwych korzyściach wyniesionych z nauki norweskich toastów, kompozycje Tiebreaker były dla mnie nieciekawe i wyjątkowo mało wpadające w ucho - zwłaszcza jak na gatunek tak sam w sobie przebojowy jak zakorzeniony w latach 70. rock&roll. Brakowało ciekawych solówek, których można było się spodziewać po dwóch gitarach w składzie, zabrakło melodii, które chciałoby się nucić. Mimo to, Tiebreaker wprawił w ruch maszynę czasu niezbędną do właściwego przeżycia tego wieczoru, a sporą grupę słuchaczy porwał do tańca.
Po Norwegach Zaścianek wzięli w obroty Szwedzi z Dead Lord, których wyprzedza sława wiernych chwalców Thin Lizzy. Koncert tylko potwierdził jak blisko Dublina może znajdować się od czasu do czasu Sztokholm, a niejeden obecny musiał się upewnić kilka razy czy na pewno gitara w rękach wokalisty ma sześć a nie cztery struny. Trudno znaleźć w utworach grupy cokolwiek odkrywczego, ale słucha się ich z dużą przyjemnością, rozbudzaną przez kolejne harmonie i dialogi dwóch gitar, a refreny takie jak z "Hammer To The Heart" są nie do wyplątania ze zwojów mózgowych. Nic dziwnego, że przy odsłuchu płyt zespołu w domu czegoś mi brakowało, to jest muzyka stworzona do tego aby słuchać jej na żywo, najlepiej z kuflem złocistego płynu w dłoni.
Po skończonym secie Dead Lord scena należała już wyłącznie do załogi czarodziejskiego powozu z przeszłości. Dla The Vintage Caravan nie ma chyba różnicy czy grają na niewielkiej scenie klubu studenckiego czy przed tłumem na Wacken -- aż trudno jest uwierzyć, że za rozpętanym żywiołem stały zaledwie trzy osoby. Od pierwszego utworu -- a był nim hitowy "Babylon" - Islandczycy uderzyli w najwyższą energetyczną częstotliwość. Zabrzmiała większość utworów z najnowszego albumu "Arrival" i kilka kompozycji z wydanego dwa lata temu debiutu, czyli "Voyage". Płyty są jednak na tyle zbliżone stylistyczne -- i pełne koncertowych przebojów -- że drastycznych zmian nastroju nie należało się obawiać. W międzyczasie śpiewający gitarzysta Óskar Logi i basista Alexander Örn przerzucali się żartami i gawędzili z publicznością z naturalnością ot takiego luźnego koncertu w pobliskim pubie. Tyle tylko że to co następowało między jedną a drugą wesołą zapowiedzią przypominało raczej fragment koncertowego DVD z jednego z wielkich światowych festiwali rockowych.
Gitara, bas, niezbyt okazały zestaw perkusyjny i ludzkie głosy -- niesamowite jaki efekt i ile treści można wygenerować tak ograniczonymi środkami. Utwory The Vintage Caravan są świetnie napisane, a w Zaścianku zostały rewelacyjnie (i z autentyczną chyba radością) zagrane i dobrze nagłośnione, ale ostatnia, najważniejsza składowa takich występów jest nieuchwytna i nienazywalna. Być może pewnego dnia zostanie wyznaczona i każdy koncert będzie takim przeżyciem jak wieczór z The Vintage Caravan -- na razie niech pozostanie ona w krainie zaklętych zaprzęgów z północy...
WISHBONE ASH
12.02.2016, Kraków, Klub Kwadrat
autorka: Julia Miodyńska
12.02.2016
Wishbone Ash to grupa bardzo w Polsce lubiana i zawsze niecierpliwie wyczekiwana. W tym roku zespół powrócił do naszego kraju w ramach trasy Road Warrior Tour i zagrał trzy koncerty -- rozpoczynając tę krótką serię na scenie Klubu Kwadrat w Krakowie.
Wieczór rozpoczął się od występu supportującego Brytyjczyków krakowskiego tria Cinemon -- dobrze znanego bywalcom podwawelskich (i nie tylko) koncertów. Utwory wyraźnie sięgające do kompozycji Hendrixa i klasyków lat 70. przeplatały się z nowoczesnym, radiowym pop rockiem. Te pierwsze zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu, drugim nie sposób odmówić chwytliwości -- zwłaszcza w śpiewanych na dwa głosy refrenach. Tymczasem tłum słuchaczy -- od początku słuszny -- gęstniał coraz bardziej i po krótkiej przerwie nadszedł czas na gremialne przywitanie głównej gwiazdy. Poprzedni koncert Wishbone Ash -- w tym samym miejscu i również w lutym pięć lat temu - zapamiętałam jako wieczór nastrojowy, tajemniczy i bardzo progresywny. Tym razem, wnioskując z setlist poprzednich koncertów spodziewałam się wygenerowania wspomnień bardziej rockandrollowych. Rzeczywistość okazała się jednak mniej oczywista.
Od pierwszych dźwięków otwierającego koncert "The Power" to właśnie dynamiczne, bardziej zadziorne utwory wyznaczały puls koncertu i pozwalały sekcji rytmicznej dyktować organizmom zgromadzonych tempo pompowania krwi. Zakręciła się karuzela czasów i nastrojów: po amerykańsku hardrockowe "Deep Blues" i "Way Down South" z najnowszej płyty, powiew lat 80., czyli "Living Proof", trochę funkowe "Front Page News", "Blowin\' Free" z Argus - choć tyle te utwory różni, w każdym odradzał się wyraźny, porywający rytm... a i heavymetalowe kształty "Flying V" Andy\'ego Powella okazywały się zupełnie nieprzypadkowe.
Jeśli szybsze, a z drugiej strony mocno trzymające się ram gatunkowych, utwory były dla tego zagadkowego stworzenia jakie tworzą wspólnie muzycy i publiczność biciem serca, to kompozycje ukazujące progresywną stronę zespołu, należy uznać, za jego oddech. W tym wymiarze -- na przekór krakowskiemu smogowi i raczej zawiesistej atmosferze Kwadratu -- zaczerpnęliśmy pełne piersi świeżego powietrza. Zielone, leśne światło wystarczało za dekorację. Nad scenę-polanę nadpływały półlegendarne zjawy wywoływane przez intrygujące harmonie gitar Powella i Muddy\'ego Manninena. Wybrzmiały "Throw Down The Sword", "Warrior", "The Pilgrim" a na bis wyczekiwana przez wielu "Persephone" i "Phoenix". "Wiemy, że nasze starsze płyty są w Polsce bardzo lubiane" - to oświadczenie przyjęte zostało oklaskami, a i większy niż na poprzednich koncertach trasy udział klasyki wywołać musiał niejeden uśmiech.
Na osobną uwagę, gdzieś między dywagacjami pulmonologiczno-kardiologicznymi, zasługuje "Heavy Weather". Ta świetna, rozbudowana i trudna do zaszufladkowana kompozycja z przedostatniej płyty była dla mnie jednym z najciekawszych i najbardziej zaskakujących momentów koncertu - zabrzmiała bardzo nowocześnie i zabrała słuchaczy na krótką wycieczkę w nieco inne niż "klasycznie wishbone\'owe" rejony rocka progresywnego.
Za krakowską publicznością dwie godziny (!) z muzyką rockową, nie tylko kiedyś stworzoną ale i w 2016 roku zagraną na najwyższym poziomie. Nie ulega wątpliwości, że Wishbone Ash jest w świetnej formie, a 24 albumy studyjne dają jeszcze wiele możliwości komponowania kolejnych interesujących koncertów. Skoro więc zespół sam przyznaje, że do Polski lubi wracać, pozostaje tylko się zastanawiać, czym zaskoczy nas następnym razem.
KADAVAR / THE SHRINE / HORISONT / SATAN'S SATYRS
13.12.2015, Kraków, Fabryka
autorka: Julia Miodyńska
13.12.2015
Retromania trwa w najlepsze. Ostatnie miesiące nie tylko obfitowały w nowe wydawnictwa mocno inspirowane muzyką lat 70., ale też przyniosły kilka interesujących wizyt wykonawców tego nurtu w naszym kraju - z podróżami w czasie w towarzystwie Blues Pills i Vintage Caravan na czele. Końcówkę roku 1975... przepraszam... 2015, uświetniły trzy polskie koncerty grupy Kadavar i towarzyszących im w roli supportów Horisont, The Shrine oraz Satan\'s Satyrs.
Wieczór w krakowskiej Fabryce rozpoczęli dość nieoczekiwanie - bo według planu otwierać wydarzenie miał Horisont - Amerykanie z Satan\'s Satyrs. Muzyka trzech Satyrów to chropawa mieszanka rocka and rolla, doom metalu i punku oparta na miłych dla ucha sabbathowych riffach i histerycznym wokalu śpiewającego basisty. Mimo że nie są to dźwięki specjalnie trafiające w moje gusta, ze skrytym pod czarnymi płachtami sprzętem, opuszczonymi jeszcze bannerami pozostałych zespołów i całą "sceną w budowie" stworzyły niespodziewanie harmonijną całość.
Po krótkiej przerwie ukojony został niepokój tych, którzy obawiali się, że grupa Horisont na dobre zaginęła w przestrzeni kosmicznej, którą ostatnio chętnie w swojej muzyce eksploruje - Szwedzi wyszli na scenę i rozpoczęli astronomicznie rewelacyjny koncert. Zaczęło się od "Odyssey", potężnej, ponad dziesięciominutowej kompozycji tytułowej z najnowszej płyty i prawdziwego pokazu możliwości zespołu. Dwie gitary i syntezator tkające gęste, wielowarstwowe tło dla natchnionego głosu Axla Söderberga to idealna oprawa dla hardrockowych hymnów, które wypełniły ostatni album i niemal całkowicie zdominowały krótki krakowski set. Zabrzmiało poruszające "Light My Way" i śpiewane po szwedzku "Blind Leder Blind". Szczególnie ciekawe gitarowe solówki pojawiły się w "Bad News" i zagranym na zakończenie coverze "Rock Bottom" UFO. Chociaż muzykę Horisont lubię od dawna i miałam już wcześniej okazję widzieć ten zespół na żywo dwukrotnie, to niedzielny koncert pokazał, że grupa wspięła się na całkiem nowy poziom. To nie jest już rock and roll z pierwszej połowy lat 70. pełen, czasem trochę zbyt czytelnych, inspiracji UFO i Thin Lizzy, ale dostojne granie końca dekady bliższe Rainbow z Dio czy kosmicznym songom Blue Öyster Cult. Grać taką muzykę szczerze i bez przerysowania - to trudne zadanie, któremu muzycy Horisont sprostali w stu procentach. Kiedy nowe nagrania? Kiedy trasa w roli headlinera? Po tym występie trudno przestać sobie zadawać podobne pytania...
Z galaktycznych zadum ściągnęła słuchaczy na ziemię kolejna formacja. Pochodzący z Los Angeles The Shrine, drugie tego wieczora trio, zagrali krótko ale energicznie, prezentując punkowo-motörheadowe galopady z doomowymi akcentami - czasem nieoczywistymi, jak barwa głosu wokalisty zaskakująco przywodząca na myśl Scotta \'Wino\' Weinricha. Rozgrzewka dobiegła końca, przyszedł czas na główną gwiazdę.
Szyk! Słowo nawet bardziej retro niż granie Kadavar, dobrze opisuje całą dobrze przemyślaną pozamuzyczną otoczkę występu Niemców. Podświetlony zestaw perkusyjny w centrum sceny, trzy jaśniejące reflektory-piramidy odpowiadające trójkątom w logo zespołu, a nad tą pustą scenografią dźwięki "The Nights", hipnotycznego utworu Lee Hazlewooda z 1969 r. Kiedy smutna indiańska opowieść z powracającym obrazem olbrzymich bawołów zagęszcza się do tego stopnia, że mogłyby się z niej wynurzyć kolejne zwierzęta mocy, za instrumentami pojawiają się Tygrys, Wilk i Smok, czyli wokalista Christoph \'Lupus\' Lindemann, perkusista Christoph \'Tiger\' Bartelt i najmłodszy stażem w zespole basista Simon \'Dragon\' Bouteloup. To jest wejście z klasą!
Sam koncert był długą bo aż półtoragodzinną podróżą przez różne odcienie psychodelicznych krajobrazów znanych z płyt zespołu. Był otwierający nową płytę dynamiczny "Lord of the Sky" - utwór, w którym według słów muzyków skumulowała się nagromadzona podczas długich tras energia, bluesowy "The Old Man", świetne oniryczne "Black Sun", czy przebojowe "Forgotten Past". Rzadko zdarza się w niedzielny wieczór doświadczyć takiego wyładowania mocy, zwłaszcza wywołanego przez zaledwie trzyosobowy skład. Kadavar grał cały czas na najwyższych obrotach i muszę przyznać - choć piłkarze zapewne by się ze mną nie zgodzili - że dla mnie 90 minut podobnego natężenia doznań, to jednak za dużo. W połowie setu trudno już było o pełne zaangażowanie, a takie w odbiorze podobnych muzycznych szaleństw bardzo się przydaje. Nie zmienia to jednak faktu, że Niemcy zagrali świetny koncert - ot, może dzisiaj nie wszyscy mają już takie zdrowie jak w latach 70...
Czasu nie można zakrzywiać wiecznie. Pozostało już tylko rozważyć kupno pamiątek z suto zastawionych merchem stołów - a do nabycia oprócz płyt i koszulek były na przykład hełmy (!) z motywem z okładki ostatniego albumu The Shrine - i wrócić do teraźniejszości z nadzieją na kolejne chronopodróże w nowym roku...
URIAH HEEP
18.11.2015, Kraków, Rotunda
autorka: Julia Miodyńska
18.11.2015
Zdążyliśmy już zatęsknić - cztery lata przyszło nam czekać na powrót Uriah Heep do Krakowa, a od tego czasu zespół wydał nową płytę studyjną i zagrał dziesiątki entuzjastycznie wspominanych na całym świecie koncertów. Zmienił się też nieco skład - miejsce u boku założyciela grupy gitarzysty Micka Boxa, obecnych w zespole od lat 80. wokalisty Bernie\'ego Shawa i klawiszowca Phila Lanzona oraz grającego z nimi od 2007 r. perkusisty Russela Gilbrooka zajął basista Davey Rimmer, który zastąpił zmarłego w 2013 Trevora Boldera.
Wieczór rozpoczął się od bardzo nastrojowego występu Kruka, w sporej części złożonego z polskich wersji utworów (na czele z potężnie brzmiącą balladą "Rzeczywistość"), najmocniej jednak serca zgromadzonych zabiły chyba przy porywającym coverze "Child in Time" zaśpiewanym w duecie przez Andrzeja Kwiatkowskiego i Julię Parkę. Nawet gdyby członkowie Kruka nie podkreślali wprost, że Uriah Heep jest dla nich legendą, muzyka, którą grają zrobiłaby to za nich. Ich twórczość przesycona jest inspiracjami hard rockiem lat 70., zwłaszcza tym z klawiszami w roli głównej i jak mało który polski zespół potrafią rozgrzać publiczność przed występami gigantów tamtych czasów.
Po krótkiej przerwie organizatorzy zapowiedzieli główną gwiazdę zapewniając (a pewność tę mieć mogli, bo dzień wcześniej gwiazda grała w stołecznej Progresji), że będzie to koncert niezwykły. Nie mylili się.
Niesamowite połączenie energii zespołu i słuchaczy, to najlepsze streszczenie tego, co działo się w Rotundzie - i nie jest to żadna mglista newage\'owa metafora, tylko efekt fantastycznego rytmu występu, który nie pozwalał ani na chwilę zwolnić obrotów.
Bardzo ważną rolę odegrała setlista będąca sama w sobie świetnie przemyślaną kompozycją. Wieczór otwierały i zamykały hardrockowe klasyki z tajemniczymi kobietami w tle: na początek "Gypsy" i pierwsza demonstracja rewelacyjnej formy wokalnej Bernie\'ego Shawa, na zakończenie oczywiście odśpiewana z całą Rotundą "Lady in Black". Prawdziwym sercem koncertu było "The Magician\'s Birthday" z solem Micka Boxa jako punktem centralnym. Na żywo - i odbierany z wyobraźnią rozpaloną pierwszą częścią występu - utwór nabrał bardzo teatralnego charakteru - kiedy Shaw znikał ze sceny, historię Zła nachodzącego i ostatecznie wyproszonego z czarnoksięskiego party niemniej obrazowo podejmowały gitara i organy. Do uspokojenia tętna po takiej dawce galaktycznych odlotów potrzebne były aż dwie ballady "Wise Man" - jedyny reprezentant okresu bytności w zespole Johna Lawtona i zagrany na gitarze akustycznej "The Wizard". Symetryczne miejsca na końcu pierwszej i początku ostatniej ćwierci koncertu zajęły utwory z ubiegłorocznego albumu "Outsider": "The Law" i "One Minute", które - zwłaszcza tak zręcznie splecione z hitami znanymi od lat - zabrzmiały bardzo naturalnie i zostały przyjęte równie dobrze jak one. Pozostałe miejsca w tej przemyślanej strukturze zajęły kompozycje portretujące różne (choć przecież nie wszystkie!) oblicza zespołu - a w przypadku grupy z takim dorobkiem, podobnego przeglądu można dokonać za pomocą samych przebojów. Zabrzmiał więc mantrowy "Rainbow Demon" i rozbujane "Stealin\'", oczyszczające "Sunrise" i trochę szalone "Look At Yourself", w końcu - niemal na sam koniec - romantyczny "Lipcowy Poranek" - bo jak przypomniał Bernie Shaw, przecież wszyscy mamy po dwadzieścia pięć lat, prawda?
Bez "Easy Livin\'" grupa nie zostałaby chyba z Rotundy wypuszczona, co postawiłoby pod znakiem zapytania cały dalszy ciąg ich trasy - całe więc szczęście, że na bis ten być może najbardziej heavymetalowy utwór Uriah Heep jednak się pojawił...
Na pewno nikt nie obraziłby się na kilkanaście minut muzyki więcej (szkoda, że zabrakło otwierającego płytę "Firefly" "The Hanging Tree", który można było usłyszeć w Warszawie). Ten mały niedosyt wzmaga jednak tylko apetyt na kolejne spotkanie z Uriah Heep - apetyt zaostrzony przez sny o magach, czarnych damach i tajemniczych jeźdźcach, które w nocy ze środy na czwartek musiały nawiedzić niejednego z obecnych wcześniej w Rotundzie.
EUROPE / THE VINTAGE CARAVAN / CORIA
3.11.2015, Warszawa, Progresja
autor: Jakub „Bizon” Michalski
3.11.2015
Ten wieczór w warszawskiej Progresji zapowiadał się tak dobrze, że po prostu nie mógł się nie udać. Skandynawska ikona lat 80. - grupa Europe - z każdą kolejną płytą po powrocie z jedenastoletniego urlopu udowadnia, że jest w znakomitej formie. Jej tegoroczny krążek - "War of Kings" - zajmuje jedno z czołowych miejsc w moim prywatnym rankingu najlepszych albumów wydanych w 2015 roku, nic więc dziwnego, że był to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie koncertów ostatnich miesięcy, tym bardziej, że tym razem muzycy przyjechali na biletowany występ dla fanów gotowych zapłacić za bilety, nie na "święto kiełbasy", gdzie większość widowni czeka przez półtorej godziny, by na sam koniec usłyszeć jedyny numer Europe, który zna. Radość tym większa, że wraz ze Szwedami (i Norwegami) w trasę pojechała fantastyczna islandzka młodzież - The Vintage Caravan.
Koncerty otwierała nasza rodzima Coria z krótkim, ale pełnym energii setem. Jednak już nazwanie The Vintage Caravan suportem jakoś nie przechodzi mi przez klawiaturę. Tu chyba lepiej sprawdzi się termin "gość specjalny", bo trio porwało pokaźny tłum, który przybył na miejsce bardzo wcześnie i szczelnie wypełniał dużą salę Progresji także podczas pierwszych występów. Islandczycy zagrali zaledwie sześć numerów ze swoich dwóch płyt "Voyage" i "Arrival", ale zdążyli udowodnić, że łoić rasowego hard rocka z elementami psychodelii, bluesa, prog rocka i stonera można nawet w trzech. Nic dziwnego, że po zakończeniu koncertów młodzi muzycy długo przyjmowali gratulacje od fanów przy stoisku z płytami i koszulkami, których zresztą sprzedali chyba więcej, niż się spodziewali. Nie wyobrażam sobie, żeby po takim przyjęciu nie przyjechali ponownie na nieco dłuższy występ. Coraz częstsze pojawianie się The Vintage Caravan na znaczących europejskich festiwalach oraz podpisanie umowy z Nuclear Blast zdecydowanie nie było dziełem przypadku.
Muzyków The Vintage Caravan i Europe dzieli prawdziwa przepaść jeśli chodzi o dorobek i doświadczenie sceniczne. Ale ten dorobek i zdobyty z trudem szacunek fanów łatwo zaprzepaścić, jeśli odcina się jedynie kupony od dawnej sławy, nie oferując nic nowego. Członkowie Europe wiedzą o tym bardzo dobrze. Nie tylko nagrali w tym roku być może najlepszą płytę w swojej karierze, ale nie boją się także prezentować znajdujących się na niej utworów na żywo. W Warszawie zabrzmiało aż sześć kompozycji z "War of Kings" z kapitalnym numerem tytułowym otwierającym koncert i z ciężkim, klimatycznym "Nothing to Ya" na czele. Tu jedyne zastrzeżenie, to brak mojego ulubionego "Angels (With Broken Hearts)", ale i tak nie ma co narzekać. Sześć nowych numerów i tylko trzy kawałki (oczywiście te najbardziej znane) z najpopularniejszej płyty w dorobku? Chciałbym widzieć jak inna wielka kapela z tej samej epoki - Def Leppard - gra na trasie pół nowej płyty i tylko trzy utwory z "Hysterii"... A skoro już o tych największych hitach - nie oszukujmy się, to właśnie na nich w Progresji było najgłośniej, bo przy "Rock the Night" i zagranym tradycyjnie na sam koniec "The Final Countdown" przysiągłbym, że sufit unosił się nad naszymi głowami. Z kolei w "Carrie" publiczność ryknęła tak mocno, że musiało to zrobić na zespole spore wrażenie. Umieszczona po koncercie na facebookowym profilu grupy sugestia, że była to najgłośniejsza widownia na trasie, mówi sama za siebie.
Z pamiętanych doskonale hitów z lat 80. i początku lat 90., przeczących stanowczo, że Europe to kapela jednego przeboju, usłyszeliśmy także "Superstitious", "Ready or Not" i "Girl from Lebanon". Ale znalazło się także miejsce na inne oprócz "War of Kings" płyty bliższe obecnym czasom, choć przyznam, że chciałbym usłyszeć coś więcej, niż tylko utwór tytułowy z "Last Look at Eden" czy jedyny numer z "Bag of Bones" - "Firebox". Ale rozumiem, że grupa promuje przede wszystkim całkiem nowy materiał, a z grania megaprzebojów sprzed 30 lat zrezygnować nie może. Co jednak ważne, set koncertowy został tak ułożony, że utwory stare i nowe są ze sobą przemieszane. Nie ma więc sytuacji, że na samym początku publiczność słyszy jedynie świeże kompozycje, a od połowy koncertu tylko stare hity. Tu nawet pod sam koniec występu znalazło się miejsce na tegoroczne "Nothing to Ya" i "Days of Rock \'n' Roll". To znakomite posunięcie, które sprawiło, że zarówno ci, którzy przyszli dla hitów, jak i ci, którzy uwielbiają nowy materiał, cały czas mogli liczyć na coś dla siebie.
Forma muzyków jest bez zarzutu. Czasami zdarzy się jakaś drobna wpadka, jak mała pomyłka gitarzysty Johna Noruma w pierwszej zwrotce "The Final Countdown", czasami wokalista grupy Joey Tempest zdradzał oznaki zmęczenia trasą, ale to w niczym nie przeszkadzało - grupa prezentuje się wyśmienicie, a koncerty są pełne energii. Pewnie niektórzy fani będą oburzeni tym, co napiszę, ale według mnie zespół Europe obecnie jest o dwie klasy lepszy kompozytorsko i wykonawczo w porównaniu z okresem największych triumfów grupy, który miał miejsce 30 lat temu. Zespoły z takim stażem najczęściej nie nagrywają płyt zbyt często lub robią to od niechcenia, bo wiedzą, że większość osób i tak nie będzie zainteresowana nowymi nagraniami. Oni nie dość, że nagrywają znakomite płyty, które nie są tylko "solidne jak na zespół z takim stażem", ale faktycznie bardzo dobre i w niczym nie ustępują ich najbardziej znanym dokonaniom, to jeszcze potrafią obronić się z tym materiałem podczas koncertów. Wypada mieć nadzieję, że długo będą w tak wybornej formie.
Jakub "Bizon" Michalski
TERRY BOZZIO
25.10.2015, Tychy, Teatr Mały
autor: Adam Pajda
25.10.2015
25 października w ramach XXIV Międzynarodowego Festiwalu Drum Fest 2015 w tyskim Teatrze Małym ze swoim recitalem wystąpił Terry Bozzio, muzyk będący żywą legendą perkusji. Kariera Terry'ego Bozzio sięga pierwszej połowy lat 70., a nazwiska, z którymi współpracował na przestrzeni ostatnich pięciu prawie dekad mogą przyprawić o zawrót głowy. Wymienię tylko te, które pierwsze przychodzą mi do głowy: Frank Zappa, Captain Beefheart, Tony Levin, Mike Patton, Chad Wackerman, grupa Korn czy The Brecker Brothers. Jego - reklamowany przez organizatorów festiwalu jako największy na świecie - zestaw perkusyjny, jest od lat znakiem rozpoznawczym artysty i trzeba przyznać, że gdy publiczność zjawiła się na kilkanaście minut przed koncertem na sali Teatru Małego to wielu ze świadków koncertu na widok tego monstrualnego zestawu przecierało z niedowierzania oczy. Jednak ci spośród zgromadzonych tego dnia w jedynym tyskim teatrze, którzy są prawdziwymi fanami Terry'ego Bozzio, wiedzieli z czym będą mieli do czynienia.
Artysta pojawił się na scenie po krótkiej zapowiedzi dokładnie o 18:30 by uraczyć nas dwoma 45-minutowymi setami, na które składały się zarówno napisane od A do Z kompozycje Terry'ego (oczywiście napisane na sam zestaw perkusyjny) jak i kilka improwizacji na rozłożonych po dwóch stronach zestawu instrumentach perkusyjnych jak cajon (drewniany instrument perkusyjny pochodzący z Afryki) i Korg Wave Drum. To, że Terry Bozzio jest perkusistą, który gra na (ponoć) największym na świecie zestawie perkusyjnym bynajmniej nie bierze się z próżności artysty czy też potrzeby zaimponowania komukolwiek. Terry bowiem, wykorzystuje ten ogromny arsenał rytmu, by nie tylko wygrywać na perkusji skomplikowane figury rytmiczne czy obłąkańcze solówki (ten okres ma już dawno za sobą, kto nie wierzy niech sięgnie po DVD Franka Zappy "Baby Snakes"), ale po to by za pomocą instrumentów perkusyjnych zagrać pełne kompozycje z linią melodyczną, pulsem, nastrojem i rytmem równocześnie. I takie też były kompozycje zaprezentowane podczas tyskiego koncertu. Od otwierającego recital utworu "Africa", przez mocno funkowy "5 Flute Loops" i porywający "D Debussy" (hołd Bozzio dla jednego z jego ukochanych kompozytorów klasycznych). W przerwie między setami dobiegały mnie ze strony niektórych uczestników koncertu głosy zawodu, że nie tego oczekiwali po tak ogromnym zestawie perkusyjnym, że czekali na kopa i, cytuję, "walnięcie". Z całą pewnością Ci z widowni, którzy takowe oczekiwania mieli nie śledzą kariery artysty ostatnimi laty. Pomiędzy utworami, Bozzio opowiadał o kolejnych kompozycjach, wspominając przy tym m. in. o swoim najdroższym przyjacielu, basiście Patricku O'Hearnie, z którym wspólnie napisali zagrany przez Terry'ego w drugiej części koncertu utwór "Pat's Changes". Wspomniał też o tym jaką inspiracją dla niego był Captain Beefheart, z którym koncertował u boku Franka Zappy w 1975 roku. Tym razem inspiracja pozamuzyczna zaowocowała grafikami Terry'ego, które mogliśmy podziwiać po obu stronach imponującego instrumentu artysty.
Terry zawsze był ciepłym i pogodnym człowiekiem jednak podczas trwania koncertu odniosłem wrażenie, że chyba nie do końca zadowolony był tego wieczoru z jakiegoś powodu, może to niepełna sala, może za sprawą zmęczenia gdyż był to perkusisty czwarty wieczór na scenie z rzędu. Tak czy inaczej Terry Bozzio zrobił co do niego należało, zaprezentował 90 minut solidnego, imponującego grania na perkusji, dalekiego od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni ale ze wszech miar grania angażującego, hipnotyzującego i imponującego techniką, melodyką i nastrojem. I tylko żal, że nie każdy mógł sobie na parę godzin przed koncertem usiąść obok garderoby Bozzio i ukradkiem wysłuchać jego gry na pianinie, wcale nie gorszej od tego co pokazał w ten ciepły niedzielny wieczór w tyskim Teatrze Małym.
PROJEKT METROPOLIS
24.10.2015, Łódź, Klub Wytwórnia
autor: Jakub „Bizon” Michalski
24.10.2015
Tegoroczna edycja Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych „Soundedit" dobiegła końca, a jej zwieńczeniem był Projekt Metropolis. Nocna pora nie zniechęciła kilkudziesięciu osób, które zostały w łódzkim Klubie Wytwórnia po zakończeniu koncertów i czekały na wydarzenie, które od momentu oficjalnego ogłoszenia zapowiadało się niezwykle interesująco. Troje artystów reprezentujących różne pokolenia i muzyczne światy połączyło siły, by stworzyć i zagrać na żywo całkowicie nową ścieżkę dźwiękową do sławnego dzieła niemieckiego ekspresjonizmu -- nakręconego w 1927 roku niemego filmu Metropolis. Czasy, w których muzyka grana była regularnie na żywo w kinach podczas seansów filmowych to zamierzchła przeszłość, a i specjalne okazje, gdy realizowane są tego typu projekty, należą w Polsce do rzadkości, tym bardziej cieszy to, że organizatorzy festiwalu wraz z artystami postanowili podjąć się tego ambitnego przedsięwzięcia. Wydaje się, że festiwal poświęcony pracy osób, które są największymi na świecie specjalistami w dziedzinie dźwięku, to idealne miejsce na tego typu premierę.
Zadanie stworzenia od podstaw ścieżki dźwiękowej do klasycznego dzieła przedwojennego kina było tym trudniejsze, że Metropolis to film dość długi. Artyści nie zaryzykowali z najdłuższą dostępną od kilku lat wersją filmu, która trwa aż dwie i pół godziny, i zostali przy znanej już od jakiegoś czasu wersji stuosiemnastominutowej. Biorąc pod uwagę późną porę i to, że nie była to muzyka łatwa w odbiorze -- to słuszna decyzja. Dwugodzinny pokaz obrazu Fritza Langa wypełniły improwizacje zahaczające o różne muzyczne pola. Trio w składzie Władysław Komendarek (instrumenty klawiszowe), Igor Gwadera (gitara elektryczna) i Agnieszka Makówka (wokalizy) zabrało widzów w fascynującą podróż, podczas której zaprezentowało delikatne ambientowe brzmienia, dynamicznego rocka, klimaty industrialne, a nawet muzykę techno, świetnie oddając atmosferę poszczególnych scen filmowych. Nie obyło się bez nawiązania do klasyki muzyki pop -- dwukrotnie (w tym podczas napisów końcowych) artyści zacytowali fragmenty Radio Ga Ga zespołu Queen. To właśnie w pamiętnym teledysku do tego utworu 30 lat temu wykorzystano fragmenty Metropolis i nawiązanie do tego faktu było znakomitym pomysłem.
Nie da się ukryć, że postacią, która przyciągała uwagę najskuteczniej, był Władysław Komendarek. To jego klawisze nadawały ton całości i prowadziły tę wyjątkową ścieżkę dźwiękową do filmu w rozmaite rejony. Ale trzeba też przyznać, że wokalizy sopranistki Agnieszki Makówki pięknie ozdabiały to muzyczne tło wyczarowane przez Komendarka i młodego gitarzystę Igora Gwaderę, znanego z grup Anti Tank Nun i WAMI. Przyznam, że brakowało mi trochę interakcji między artystami. Każde z nich żyło na scenie we własnym świecie, tak jakby pozostała dwójka w ogóle nie istniała. Ale też trzeba to zrozumieć -- projekt wymagał olbrzymiego skupienia i uważnego śledzenia akcji filmu, w czym całej trójce pomagał nie tylko wielki ekran z tyłu sceny, z którego korzystali także widzowie, ale również małe monitory po bokach. Poza tym zbyt intensywny ruch sceniczny mógłby odwracać uwagę publiczności od samego filmu, a przecież obraz i dźwięk stanowiły w tym wypadku absolutnie nierozerwalną całość.
Samo wykonanie można uznać za nieco kontrowersyjne. Większość osób utożsamia wykonania muzyki podczas pokazów filmów niemych z dźwiękami kameralnymi, granymi na fortepianie, kontrabasie, być może na instrumentach dętych. W tym przypadku mieliśmy do czynienia z zupełnie innym klimatem muzycznym, kontrastującym dość mocno z powszechnym wyobrażeniem o muzyce filmowej starej daty. Ale to także jeden z elementów, które sprawiały, że Projekt Metropolis okazał się przedsięwzięciem niezwykle interesującym nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Podobno jest szansa na to, że łódzki festiwal nie był jedyną okazją doświadczenia tego połączenia. Oby, bo takie inicjatywy muzyczne są niezwykle potrzebne.
KING CRIMSON
30.08.2015, Aylesbury, Waterside Theatre
autor: Adam Pajda
30.08.2015
Friends and Family Exclusive Concert
Po serii koncertów w Stanach Zjednoczonych w 2014 roku, 31 sierpnia bieżącego roku, King Crimson po raz kolejny w nowym składzie (Robert Fripp - gitara, syntezator gitarowy, Jakko Jakszyk - gitara, śpiew, flet, Tony Levin - bas, chapman stick, Mel Collins - instrumenty dęte, Pat Mastelotto - instrumenty perkusyjne, Bill Rieflin - bębny, perkusja, melotron, Gavin Harrison - bębny) rozpoczęli w Waterside Theatre w Aylesbury europejską część trasy The Elements. Dzień wcześniej jednakże odbył się specjalny, zamknięty, niebiletowany koncert dla rodziny i przyjaciół zespołu.
Jako, że był to koncert wyjątkowy to już zanim zasiadłem w pięknej sali Waterside Theatre pośród tłumu gości zdołałem wypatrzeć uśmiechniętego jak zawsze Nicka Beggsa, Steve\'a Rothery i Dave\'a Kilminstera. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały, że będzie to niezwykły koncert. Na kwadrans przed godziną dziewiętnastą zasiadłem w szóstym rzędzie sali i wsłuchałem się w tradycyjny krajobraz dźwiękowy Frippa (Soundscape) płynący z głośników. I tak samo jak 15 lat wcześniej na koncercie King Crimson w warszawskim Teatrze Roma, przygotowywałem się na muzyczną ucztę. Bezkompromisową, ważną, energetyczną i w stu procentach skupioną na muzyce. Jak zwykle koncertowi nie towarzyszyła żadna oprawa wizualna, a same światła zainstalowane nad sceną zmieniły się podczas dwugodzinnego występu zaledwie raz, oczywiście na kolor RED.
Panowie wyszli na scenę mniej więcej dziesięć minut po godzinie dziewiętnastej w asyście ogromnych oklasków i entuzjazmu zgromadzonej publiczności. Rozpoczęli trzej perkusiści od wspólnie granej partii, która w niedługim czasie okazała się być wprowadzeniem do pierwszej części utworu "Larks\' Tongues in Aspic". Znając setlisty amerykańskich koncertów wiedziałem, że i tym razem zespół w przeważającej części skupi się na materiale z lat 1969-1974 i tenże materiał wypełnił mniej więcej połowę koncertu. Ale po kolei.
Partie solowe skrzypiec Davida Crossa w otwierającym koncert utworze przejęły instrumenty dęte Mela Collinsa nadając utworowi "Larks\' Tongues in Aspic" zupełnie inny koloryt i charakter. "Pictures of a City" i "One More Red Nightmare" zabrzmiały rewelacyjnie, a aranżacja tych klasycznych nagrań na trzy zestawy perkusyjne wniosła zupełnie nowe, drapieżne, jeszcze cięższe brzmienie niż znane pierwowzory.
Przed europejską częścią trasy zespół zapowiadał, że w programie koncertów pojawią się nowe nagrania i tak też się stało. Nowe kompozycje - "Ground for the Blues" oraz "Radical Action into Meltdown" (tytuły oficjalne podane przez Tony Levina na jego blogu) to utwory w stu procentach pokrywające się z DNA King Crimson - zarówno w skomplikowanej, zadziornej warstwie muzycznej jak i w charakterystycznych liniach melodycznych wokalu Jakko Jakszyka, wokalisty o cieplejszej barwie głosu niż ostatni, wieloletni wokalista zespołu Adrian Belew. Brak Adriana właśnie (w grupie od 1981 do 2008 roku) sprawia, że zespół brzmi zupełnie inaczej niż przez ostatnie trzy dekady. Ekwilibrystyczne partie gitary zastąpiły jakże miłe po latach partie instrumentów dętych Mela Collinsa. Natomiast trzy perkusje nie bez powodu zostały umiejscowione na scenie w pierwszym szeregu, bowiem to trzech rewelacyjnych perkusistów jest obecnie siłą napędową nowego składu King Crimson. Kilkakrotnie podczas koncertu to właśnie perkusiści byli jedynymi muzykami raczącymi nas esencją zespołu. "Hell Hounds of Krim", "Banshee Bells" oraz "Devil Dogs" to utwory zaaranżowane na trzy perkusje, które w sposób zupełnie obłędny współgrają ze sobą w idealnej harmonii i porozumieniu. Jedną z największych radości było dla mnie obserwowanie Pata Mastelotto ponownie zasiadającego za pozbawionym jakiejkolwiek elektroniki, akustycznym zestawem perkusyjnym. To Pat jest współczesnym Jamie Muirem zespołu. To Pat co rusz raczy nas wymyślnymi instrumentami perkusyjnymi, czasem zwykłym ręcznie nakręcanym "czymś" co skrzeczy i terkocze, czasem jakimś gwizdkiem czy wymyślnym, nietypowo brzmiącym talerzem. Obserwowanie Pata cieszącego się każdym uderzeniem (czasem naprawdę potężnym niczym Bonham) to radość sama w sobie. Bill Rieflin, pośrodku sceny to już zupełnie inna historia. Jest opanowany, twarz podczas koncertu nie zdradza żadnych emocji, jego działką jest melotron, niezwykle często używany ku mojej uciesze. Bill odpowiada również za subtelną elektronikę podczas koncertu (szczególnie w utworze "Level Five") oraz za akcentowanie na prościutkim zestawie perkusyjnym niebywałych rzeczy, które na swoich bębnach wyczynia Gavin Harrison. Gavin właśnie jest perkusyjną lokomotywą, która napędza, rozpędza i pcha do przodu ten niezwykły ensamble perkusyjny i to właśnie on w samym środku ostatniego utworu koncertu "21st Century Schozoid Man" wykonuje dla nas taką partią solową perkusji, tak że oczy pozostałych sześciu muzyków wpatrzone są w Harrisona i cuda, jakie wyczynia. A wszyscy wiemy na co stać byłego perkusistę Porcupine Tree.
Dałbym głowę, że chwila, w której Gavin raczy nas nieziemskim solo na perkusji, to jest ten moment, gdy siedzący tuż nad nim Robert Fripp szeroko się uśmiecha. Jakby na potwierdzenie, że jego pomysł trzech perkusistów napędzających nowe wcielenie zespołu, to najlepszy powód by parę lat po ogłoszeniu muzycznej emerytury znów chwycić za instrument i być może po raz ostatni jako King Crimson, wyruszyć w trasę koncertową.
Było jeszcze kilka momentów gdy Fripp, dotąd uważany za śmiertelnie poważnego filozofa i intelektualistę rocka, uśmiechał się szeroko - gdy panowie wykonywali najważniejsze nagrania zespołu. Po raz pierwszy od 1969 roku 30 sierpnia br. zespół wykonał na żywo kompozycję "Epitaph", po raz pierwszy od dekad "The Court of the Crimson King", to na tej trasie grupa sięgnęła po "Starless", zaś cały koncert zwieńczyła kompozycja "21st Century Schizoid Man".
Panowie, niektórzy pomimo słusznego wieku, uraczyli nas dwiema godzinami żywiołowej, niebywale energetycznej, wzorowo wykonanej muzyki, która pomimo to, że w większości skomponowana cztery dekady temu nadal brzmi niesłychanie współcześnie, inspirująco i dosłownie wciska w fotel swą energią.
Trasa The Elements jest najprawdopodobniej ostatnią trasą koncertową zespołu King Crimson i sam ten fakt sprawia, że miłośnicy tego najważniejszego, najbardziej niepokornego i poszukującego zespołu w historii rocka progresywnego nie powinni mieć żadnych wątpliwości czy warto poświęcić dwie godziny swego czasu na dworze Karmazynowego Króla.
COMBICHRIST
5.08.2015, Warszawa, Progresja Music Zone
autor: Arkadiusz Meller
5.08.2015
5 sierpnia w warszawskiej Progresji tłumnie zgromadzili się miłośnicy sceny dark-independent. Okazją do tego był - jedyny w tym roku - polski koncert legendy muzyki EBM i aggrotech - Combichrist. Nie minął nawet rok od ostatniego koncertu tego zespołu w naszym kraju, a nawet w tym samym klubie, co nie przeszkodziło temu by frekwencja na ich występie była zadowalająca. Fakt ten jednoznacznie potwierdza pozycje zespołu wśród polskiej publiczności. Koncert poprzedził udany 30-minutowy występ rodzimego zespołu Controlled Collapse. Combichrist zaczęli swój koncert od małej "zmyłki", czyli wykonania spokojnego, niemal balladowego utworu "The Evil in Me" z płyty "We Love You", podczas którego wokalista Andy LaPlegua przy akompaniamencie gitary akustycznej skyty był w ciemnościach. Podczas swojego występu grupa zdecydowała się na zaprezentowanie przekrojowego materiału obejmującego niemal wszystkie ich studyjne płyty z naciskiem na tej najnowsze, czyli "We Love You", "No Redemption", "Making Monsters", natomiast nie zagrali ani jednej kompozycji ze swojego debiutu wydanego w 2003 roku.
Najwięcej utworów zostało zaprezentowanych z ostatniej długogrającej płyty formacji, czyli wydanego w 2014r. albumu "We Love You" (z tej płyty zagrali m.in. "The Evil in Me", "Can't Control", "Maggots at the Party", "Denial", "Retreat Hell, part 1", "Satan's Propaganda"). Ze starszych płyt, czyli "Everybody Hates You" opublikowanej w 2005 roku mogliśmy usłyszeć "Blut Royale", a z "What the fuck is wrong with you people" z 2007 roku zagrali utwór tytułowy (który został zaprezentowany jako ostatni przed bisami i spotkał się z niezwykle entuzjastycznym przyjęciem ze strony publiczności) oraz "Red". Pojawiły się także nagrania z "Making Monsters" z 2010 roku, "No Redemption" z 2013 roku, "Today we are all demons" z 2009 roku. Muszę stwierdzić, że występ Combichrist był bardzo udany. Koncert wyraźnie da się podzielić na dwie części: tę, w której dominowały gitary i tym samym muzyka z pogranicza industrialu, punk rocka i metalu oraz drugą, dla mnie bardziej interesującą, w której dominowały syntezatory. W tej pierwszej części był problem z nagłośnieniem wokalisty, którego na tle sekcji rytmicznej trudno było wyraźnie zrozumieć.
Pomimo tych drobnych problemów technicznych trzeba przyznać, że lider grupy Andy LaPlegua jest prawdziwym "zwierzęciem scenicznym" nieustannie biegającym po scenie. Starał się dorównać mu perkusista, który wyrzucał w powietrze dziesiątki pałeczek, a w finale koncertu zdemolował swój zestaw.
Szkoda, że cały koncert (łącznie z dwoma bisami) trwał zaledwie 80 minut. Za to rekompensatą dla fanów był wyjście Andy\'ego, po koncercie, do publiczności i pozowanie do zdjęć. I tu też da się zauważyć pewien znak czasów - 99% zgromadzonej publiczności chciało zrobić sobie wspólne zdjęcie, a mniej prosiło o autografy na okładkach płyt zespołu.
MIDGE URE
31.05.2015, Kraków, Fabryka
autor: Kamil Krukowski
31.05.2015
Koniec maja stał u mnie głównie pod znakiem koncertu Midga Ura, który odbył się w krakowskiej "Fabryce". Słynny wokalista jak i gitarzysta, znany zwłaszcza jako frontman utytułowanego zespołu Ultravox, w ostatnich latach już po raz drugi odwiedził Kraków. Pierwszy raz miałem szczęście być na jego akustycznym koncercie zimą 2009 roku w Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Artysta wówczas urzekał swoją niesamowitą barwą głosu doprawdy niewielką grupkę fanów! Skądinąd wywołało to u mnie wtedy ogromne zdziwienie, gdyż spodziewałem się, że tak wielka postać na muzycznej scenie(występująca od wielu lat) przyciągnie dużo większe rzesze ludzi. Stało się jednak inaczej, ale nie przeszkodziło to w przeżyciu niezapomnianych chwil, nie zabrakło również wzruszających momentów. Mimo niskiej liczby osób znajdujących się na sali, artysta dał z siebie wszystko za co go (chyba nie tylko ja) podziwiam i niezmiernie mu dziękuję.
MIDGE URE - KUP PŁYTĘ W ROCKSERWIS.PL
Tym razem Midge przyjechał z całym swoim zespołem i przede wszystkim miłośników wielkiego muzyka było znacznie więcej. Zanim zaczął się koncert, w klubie usłyszeć było można głos Dawida Bowiego wydobywający się z głośników, co sprzyjało dobremu przedkoncertowemu klimatowi - stworzyło idealny grunt pod występ jednego z głównych prekursorów nurtu New Romantic. W momencie kiedy ucichł utwór "Wild Is the Wind" na scenie zameldował się już Midge z pozostałymi członkami grupy. Wywołało to głośny, zatykający uszy aplauz publiczności. Na twarzach wszystkich rysował się uśmiech i ogromne zadowolenie z tego faktu. Długo oczekiwany muzyk złapał za gitarę i zaczęło się! Początek koncertu okraszony był trzema utworami z jego solowych albumów w tym "I See Hope In The Morning Light" z krążka "Pure". Zanim zrobiło się naprawdę noworomantycznie i fani pamiętający lata 80-te (czyli dominująca większość na koncercie)mogli cofnąć się w czasie - Midge ubrany w czarną koszulę pozwolił sobie zapowiedzieć, że teraz jest czas na utwór wieczoru, po czym zabrzmiał "Fade To Grey". Był to swoisty hołd oddany niedawno zmarłej legendzie zespołu Visage i całemu noworomantycznemu światkowi. Publiczność wtedy się bardziej ożywiła. Takie momenty większego pobudzenia sympatyków, którzy przybyli na to wydarzenie, pojawiały się co jakiś czas, zwłaszcza wtedy kiedy prezentowane nam były utwory z repertuaru Ultravox tutaj: "One Small Day", "Love Adventure" czy Passing Strangers".
Romantyczny Król owego wieczoru mimo swojego wieku poruszał się na scenie jak za najlepszych lat, brakowało tylko pewnych charakterystycznych wówczas atrybutów- słynnych wąsików i stylowej fryzury, na co niestety (chyba)nie może sobie teraz pozwolić. Jednak to co najważniejsze, czyli głos nadal jest ten sam! Dowodem na to był choćby utwór, który musiał się owego wieczoru pojawić - słynna i nieśmiertelna "Vienna"! Midge zabrał nas do miasta "trzech klasyków wiedeńskich" przede wszystkim dzięki niesamowitej i praktycznie niezmienionej barwie wokalnej. Należy zwrócić uwagę, że nie tylko głosem wspaniale operuje frontman Ultravox, ale również elektryczna gitara w jego ręku jest niczym pędzel u impresjonistów chwytających ulotne momenty i szukających najrozmaitszych niezwykłości. Doprawdy niepotrzebna była wyjątkowa sceneria, pełna dymów itd. Z resztą uosabiała ją w dobrej formie sama postać niezwykle sympatycznego Szkota, a Muzyka rekompensowała wszystko! Wielką zagadką jest to, że nie usłyszeliśmy ani jednej kompozycji z najnowszego solowego albumu "Fragile", a przecież tam znajduje się sporo piękna. Może następnym razem, w co głęboko wierze uda się usłyszeć "Dark Dark Night" tudzież utwór tytułowy. Set był dość krótki, a bis tylko jeden, ale za to jaki! Midge pożegnał nas "Hymnem" i "Dancing..."
STEVEN WILSON
8.04.2015, Łódź, Wytwórnia
autor: Arkadiusz Meller
8.04.2015
O tym, że Steven Wilson od lat ma w naszym kraju zagorzałych fanów nikogo nie trzeba przekonywać, dlatego nie dziwi fakt, iż podczas środowego koncertu sala łódzkiego klubu Wytwórnia była wypełniona praktycznie po brzegi. Lokalizacja koncertu była szczególna, gdyż to właśnie tu w 2010 roku miał miejsce ostatni, jak do tej pory, polski koncert Porcupine Tree.
Steven, wraz z zespołem, skoncentrował się na promocji płyty „Hand. Cannot. Erase" i dzięki temu mogliśmy wysłuchać niemal wszystkich kompozycji zawartych na tym albumie poza utworem „Transience". Sam koncert poprzedziło intro w postaci filmu przedstawiającego jedno z poznańskich blokowisk z wielkiej płyty. Pięć pierwszych utworów zostało odegranych w takiej samej kolejności jak na płycie.
Najbardziej poruszającym momentem całego wczorajszego występu Stevena Wilsona było wykonanie „Routine", któremu w tle towarzyszyła niezwykła animacja przedstawiająca samotną kobietę, której dwójka synów zginęła w szkolnej strzelaninie. Przed zaprezentowaniem tego utworu Steven zapowiedział, że ta kompozycja oraz „Perfect life" są jego ulubionymi z ostatniego albumu. Wspomniał także, że wspierająca go wokalnie w tym utworze Ninet Tayeb spodziewa się dziecka, dlatego będzie musiał radzić sobie sam podczas jego wykonania.
W ogóle Wilson podczas koncertu z łatwością nawiązywał kontakt z publicznością, zdarzało mu się żartować np. gdy wspomniał o tym, że w Polsce jest tanio i to przesądziło o wyborze Poznania jako miejsce na nagranie wizualizacji towarzyszącej obecnej trasie koncertowej. Z kolei przed wykonaniem „Harmony Korine" Steven poinformował, że ten utwór to w pewien sposób powrót do dzieciństwa i jego ukłon w stronę sceny shoegaze'owej, a zwłaszcza zespołu Cocteau Twins. Pewnym zgrzytem było dwukrotne zwrócenie uwagi po wykonaniu „Regret#9" i po „Lazarus" przez Stevena Wilsona osobom robiącym zdjęcia i nagrywającym koncert o zaprzestanie tego, gdyż w ten sposób przeszkadzają muzykom.
Oczywiście dwugodzinnego koncertu Steven nie mógł zapełnić wyłącznie repertuarem z ostatniego albumu. Dlatego mogliśmy usłyszeć po jednym utworze z jego poprzednich solowych płyt, czyli „Insurgentes" oraz „Grace For Drowning", natomiast z przedostatniego albumu „The Raven That Refused to Sing (And Other Stories)" mogliśmy wysłuchać dwóch kompozycji: „The Watchmaker" oraz „The Raven That Refused To Sing", które to zostały wykonane podczas bisów. Warto dodać, że zasadniczą część koncertu została spięta klamrą, gdyż występ, przed bisami, zakończyła miniatura „Ascendant Here On..." wieńcząca płytę „Hand. Cannot. Erase". Artysta nie zapomniał także o dorobku Porcupine Tree i mogliśmy wysłuchać: „Lazarus" (przed wykonaniem, którego Steven wspominał o dzieciństwie) oraz zagranym na bis z ogromną werwą „Sleep Together".
Trzeba przyznać rację tym, którzy twierdzą, że koncerty Wilsona nie są zwykłym koncertem rockowym. Są to po prostu spektakle, w których oprócz dźwięków równie istotną rolę odgrywa odpowiednie ustawienie świateł i wizualizacji pojawiających się na ogromnym ekranie. Praktycznie przez cały czas trwania koncertu, a także po jego zakończeniu były wyświetlane animacje, klipy (np. do „Perfect life", „Index", „The Raven That Refused To Sing") wizualizacje -- obraz polskich blokowisk pojawiających się na początku koncertu robił niesamowite wrażenie. Oprócz animacji do „Routine" ogromne wrażenie robiły wizualizacje do zagranego jako pierwszy bis „Zegarmistrza" -- na półprzezroczystej kotarze oddzielającej zespół od widowni wyświetlane były niesamowite obrazy doskonale współgrające z muzyką. Wspomniana kotara efektownie spadła po wykonanym na bis „Sleep Together".
Występ Stevena w Łodzi to niewątpliwie ogromne wydarzenie nie tylko muzyczne, ale artystyczne, lecz do tego Wilson już nas zdążył przyzwyczaić i nadal wysoko ustawia sobie poprzeczkę.
STEVEN WILSON
7.04.2015, Kraków, ICE
autorka: Kaśka Paluch
7.04.2015
Zanim Steven Wilson przywitał się z publicznością zgromadzoną w krakowskiej sali ICE, wizualizacjom przedstawiającym rozświetlające się blokowisko, towarzyszyły pierwsze dźwięki "First Regret". Od minimalistycznego, transowego brzmienia rozpoczęło się widowisko - bo w takich kategoriach należy oceniać występy Wilsona - ponad dwugodzinny, audiowizualny show, w którym dźwięk, słowo i obraz współistnieją w nierozerwalnej, logicznej historii.
Publiczność z entuzjazmem przyjęła zapowiedź prezentowania materiału z najnowszej solowej płyty Stevena, "Hand. Cannot. Erase". Nic dziwnego, bo choć od jej premiery minęło stosunkowo niewiele czasu, słuchacze albumowi już wystawili piątkę z plusem. No... w przeważającej większości, bo i takich, którym nowe, nieco subtelniejsze brzmienie "jeżozwierza" niekoniecznie przypadło do gustu, nie brakuje. Ci jednak, którzy tegoroczną propozycję Wilsona darzą entuzjazmem, koncertowymi wersjami powinni poczuć się aż nadto usatysfakcjonowani. Historia gubienia się w tłumie jest nie tylko chwytem marketingowym, ale koncepcją bardzo mocno związaną z samą muzyką, czemu dowód dawały wizualizacje... czy też może po prostu film, który wyświetlany był za sceną. A film wciągał, trudno było czasem podjąć decyzję, czy patrzeć na scenę, czy na ekran. Dobrym rozwiązaniem może być więc pójście na dwa koncerty Wilsona: na jednym obejrzymy wideo, na drugim przyjrzymy się muzykom. Ale żarty na bok - sęk w tym, że wizualna strona koncertu Wilsona jest szalenie istotna, a muzyka w połączeniu z pieczołowicie przygotowanym obrazem zyskuje na znaczeniu podwójnie.
Steven Wilson w kontakcie z publicznością pozwolił sobie na odrobinę sentymentu, przede wszystkim wyjaśniając tematy powracające w jego życiu, jako songwritera. Takim wstępem poprzedził przejmujące wykonanie (i ponownie, z równie przejmującą animowaną wizualizacją) "Routine", "Lazarus" z repertuaru Porcupine Tree czy "Harmony Korine", przed którym wrócił wspomnieniem do czasów rozwoju sceny shoegaze\'owej, którą kompozycja jest inspirowana.
Wydawało się, że proporcjonalnie do trwania koncertu, do jego rozwoju, w szeregach zespołu Wilsona robiło się coraz luźniej. W tym sensie, że po formalnie zwartych, konkretnych wykonaniach "Hand. Cannot. Erase" czy "Perfect Life", w kolejnych częściach występu muzycy jakby swobodniej poruszali się w muzyce, głębiej w nią wchodzili niczym w transie. Wynika to pewnie z "ogrania" materiału, ale udzielało się i publiczności - mimo filharmonijnych warunków ICE, co poniektórzy w lożach kiwali czuprynami ryzykując bolesne zderzenie czoła z barierką. Robiło się mroczniej, bardziej soczyście, intensywnie.
I wszystko było by w najlepszym porządku, bezbłędne niemal, gdyby nie nagłośnienie sali. ICE jest kongresówką, nie ma więc akustyki siedziby NOSPR-u, ale wydaje mi się, że odrobina zejścia z wolumenu na mikserze pozwoliłaby na przyjemniejsze obcowanie z muzyką Wilsona. Momentami cienka granica za "przyzwoitym brzmieniem" i "potrzebną rockową ścianą dźwięku" była przekraczana, przez co traciliśmy kontakt z muzyką, a zaczynaliśmy topić się w huku i jazgocie, bez selektywności dźwięku. Szkoda zwłaszcza instrumentalnych solówek, których czasem trzeba się było domyślać.
Steven Wilson zostawił Kraków z akordami "The Raven That Refused To Sing". Mocne to było i przenikliwe. I tak, mimo problemów z nagłośnieniem, zapamiętamy krakowski koncert "jeżozwierza". "Kruk nas zmiażdzył" - napisał ktoś na Facebooku. Jakby tam był.
ARCHIVE
27.03.2015, Warszawa, Torwar
autor: Arkadiusz Meller
27.03.2015
W piątek, 27 marca, po raz kolejny w stolicy zagrał uwielbiany przez polską publiczność brytyjski zespół Archive.
Ostatni raz miałem możliwość być na ich koncercie w 2007 r., kiedy wystąpili podczas jarocińskiego festiwalu. Z perspektywy prawie 8 lat muszę przyznać, że zespół niesamowicie się rozwinął (nie znaczy to, że wcześniej słabo grali -- po prostu widoczny jest ich progres). Jest to obecnie niezwykle profesjonalnie działająca machina -- światła świetnie współgrają z muzyką, wizualizacje pojawiające się na trzech wielkich ekranach są na najwyższym poziomie, brzmienie też jest perfekcyjne.
Skromne zachowanie, zero „gwiazdorzenia", pełne skupienie -- to wszystko uderzało w zachowaniu muzyków na scenie przede wszystkim. Na muzyce skoncentrowani byli do tego stopnia, że nawet kontakt z publicznością ograniczyli do minimum.
Choć w kulminacyjnych momentach na scenie grało aż ośmiu muzyków, czyli mała orkiestra, widać było, że role w tym kolektywie są dokładnie podzielone. Najstarsi stażem Darius Keeler i Danny Griffiths, podobnie jak wtedy w Jarocinie, ustawieni byli naprzeciw siebie, na dwóch krańcach sceny. Darius wziął na siebie obowiązki „dyrygenta" koncertu i dziarsko za swoich syntezatorów gestykulował zarówno w stronę publiczności jak i zespołu. Z kolei Danny przez cały występ, niezwykle skupiony, siedział za konsoletą, wstał dopiero w końcówce „Numb", gdy chwycił za gitarę. Rolę lidera przejął Dave Pen. Jonathan Noyce bodaj dwa razy dał solowy popis gry na gitarze basowej. Pollard Berrier i Holly Martin byli skupieni na wykonywaniu swoich partii wokalnych. Duży entuzjazm zgromadzonej publiczności wywoływało każdorazowe pojawienie się na scenie niezwykle uroczej Holly Martin.
Brytyjczycy zaprezentowali szeroki przekrój utworów ze swojego już bogatego dorobku. Z każdej płyty, oprócz „Noise", muzycy Archive zagrali co najmniej po jednym utworze. Przede wszystkim, z oczywistych powodów, skupiono się na opublikowanej w styczniu tego roku płycie, czyli „Restriction". Koncert rozpoczął energetyczny utwór „Feel It". Z ostatniego studyjnego albumu słuchacze mogli wysłuchać prawie wszystkich utworów, bo aż 9 („Feel It", „Kid Corner", „Black and Blue", „Ruination", „Crushed", „End of Our Days", „Third Quarter Storm", „Ride in Squares", „Ladders"). Warto dodać, że na godzinę przed samym koncertem na dużym ekranie został zaprezentowany film „Axiom". Szkoda tylko, że członkowie zespołu na żywo nie wykonywali muzyki do tego filmu i tak musieliśmy zadowolić się dźwiękiem zarejestrowanym na taśmie filmowej. Z przedostatniej płyty wydanej w 2012 r. „With Us Until You\'re Dead" mogliśmy usłyszeć piosenki „Conflict" i „Violently". Z kolei z płyt „Controlling Crowds" i „Controlling Crowds - Part IV" z 2009 r. został zagrany przebój „Bullets" oraz: „Blood in Numbers" i „Dangervisit".
Zespół nie ominął też starszych płyt i nagrań -- cofając się aż do debiutu „Londinium" z 1996 r., z którego mogliśmy wysłuchać kompozycji „Nothing Else". Z kolei płytę „Take My Head" z 1999 r. reprezentował utwór „You Make Me Feel". Natomiast z pamiętnej płyty „You All Look the Same to Me" z 2002 r. nie zostało zagrane nieśmiertelne „Again", lecz niezwykle żywiołowo, niemal szaleńczo wykonane „Numb", które zakończyło część właściwą koncertu. Wywołani do bisów muzycy stopniowo zjawiali się na scenie, jako pierwszy pojawił się Danny. Już po pierwszych taktach było wiadomo, że zagrają „Lights". Nawet gdyby mieli tego dnia zagrać ten jeden utwór to i tak tylko dla tej kompozycji warto było być tego dnia na Torwarze...
MICK MOSS
22.03.2015, Progresja, Warszawa
autor: Arkadiusz Meller
22.03.2015
Kilka dni temu w warszawskiej Progresji wystąpił współzałożyciel, wokalista i zarazem gitarzysta Antimatter, który można śmiało nazwać zespołem grającym najsmutniejszą muzykę na świecie.
Występ Micka Mossa poprzedził support -- rodzimy duet Stefski and Hutch, który wykonując akustyczne utwory, śpiewane po angielsku, dość dobrze wprowadził słuchaczy w atmosferę występu Anglika. Mick w czasie swojego blisko dwugodzinnego występu przedstawił, o ile dobrze zapamiętałem, 20 utworów. Wystrój sceny był na wskroś minimalistyczny -- dekorację stanowiły wyłącznie statyw, mikrofon i pulpit. Zero ozdób czy prezentacji multimedialnych. Rządziła gitara akustyczna, wykorzystywane od czasu do czasu efekty i głos.
Mogliśmy wysłuchać jego autorskich wersji utworów z repertuaru grupy Antimatter, jak i innych ważnych dla niego zespołów -- zresztą od interpretacji beatlesowskiego „Eleanor Rigby" rozpoczął się cały koncert. Na szczególną uwagę zasługują jego interpretacje takich utworów jak: „Another Brick in the Wall" (przed wykonaniem tego utworu zapowiedział, że z pewnością znamy ten utwór i go wspomożemy, a gdy nadeszła partia śpiewana przez dzieci zażartował, że szkoda, że nie ma tu chórku szkolnego), „Whole Lotta Love", „Big in Japan", „The Thief", „The Power of Love" (utwór ten kończył część zasadniczą koncertu), „Working Class Hero" -- wykonaniem tego lennonowskiego klasyka zakończył bisy i cały występ. Nie zabrakło także repertuaru Antimatter -- najbardziej urzekło mnie niezwykle przejmujące wykonanie „Leavin Eden".
Mick dał się poznać jako osoba wręcz tryskająca humorem (szczególnie było to widoczne, gdy bodaj dwukrotnie przydarzyło mu się pomylić -- to właśnie takie niespodziewane sytuacje dodają uroku koncertom), pozbawiona wszelkich cech gwiazdorstwa -- po zakończonym koncercie z chęcią pozował do zdjęć, rozdawał autografy i wdawał się w dyskusje.
Ten niezwykle intymny, nastrojowy koncert należy uznać za niezwykle udany (nagłośnienie było wręcz idealne, podobnie zresztą jak światła). Szkoda jedynie, że na to wydarzenie pofatygowało się niewiele ponad 50 osób.
TOMMY EMMANUEL
1.12.2014, Filharmonia Krakowska, Kraków
autor: Michał Paluch
1.12.2014
Grudzień w Krakowie rozpoczął się z iście gitarowym wstrząsem. Jedna z największych legend światowego fingerstyle -- Tommy Emmanuel -- wystąpił w sali filharmonii krakowskiej. Australijski gitarzysta wystąpi w naszym kraju aż siedem razy -- odwiedzając między innymi Wrocław i Warszawę -- Kraków, był jego pierwszym przystankiem tej trasy.
W jednej z wypowiedzi Tommy przytacza anegdotkę jak zapytany przez pewnego gentlemana w samolocie czym zarabia na życie odpowiedział: gram na gitarze. „Oooo, a w jakim zespole?" No właśnie -- Emmanuel to „one man band" najwyższej próby. Technika fingerstyle, którą opanował do perfekcji powoduje, że w jego grze słychać wszystko, od kładącego podstawy kompozycji basisty i towarzyszącemu mu perkusisty -- do wypełniających harmonie instrumentów i wiodącego wokalu. Nie ma sensu rozpisywać się o wirtuozerii i warsztatowym opanowaniu instrumentu. Emmanuel i gitara żyją w symbiozie od dawna. Muzyk każdą chwile wykorzystuje do tego by doskonalić swoją grę -- zachęcał do tego zresztą zgromadzonych na koncercie gitarzystów. „Nasze główne zajęcie to permanentne powtarzanie -- nie przepadają za tym wszyscy wokół nas", „pamiętajcie, żeby występować przed ludźmi musicie być naprawdę dobrzy -- ludzie nie będą wydawać pieniędzy, żeby posłuchać prawie dobrego gitarzysty, chcą słuchać najlepszego".
Trzeba wykazać się nie lada kondycją i wytrwałością by przez niemal dwie godziny utrzymać sale ludzi w stanie wysokiego zachwytu. Ognista gitarowa mieszanka gatunków w których gitara jest stale obecna -- blues, bluegrass, flamenco, jazz aż do krwistego rockendrolla (piorunujące Guitar Boogie). Nie zabrakło miejsca dla oddania hołdu swoim mistrzom -- Chet Atkins, Jerry Reed. Nie zabrakło też kapitalnie interpretowanego przez Emmanuela tematu "Somewhere Over The Rainbow". Kulminacją koncertu było piorunujące wykonanie popularnego utworu Emmanuela "Classical Gas".
Koncert Tommyego Emmanuela obfituje we wszystko to co wymienione jest w tytule kultowej płyty tria De Lucia, McLaughlin, Al Di Meola -- pasje, wdzięk i ogień.
FISH
9.10.2014, Poznań, Eskulap
autorka: Justyna „Justisza” Szadkowska
9.10.2014
Są tacy którzy, nie akceptują Marillion bez Fisha. Są tacy, co myślą dokładnie odwrotnie. Jest sporo takich, którzy postawili krzyżyk na solowej działalności Dereka Williama Dicka zwanego Fishem, twierdząc, że skończył się na "na Kill \'Em All" . Ci którzy zapełniają kluby koncertowe od lat, udowadniają coś zupełnie innego.
Jestem w tej ostatniej grupie, i po prostu nieobiektywnie uwielbiam zwalistego drwala ze Szkocji, który zawsze gości w Poznaniu ilekroć rusza w trasę. Może to efekt tego, że widziałam go na koncercie w Gdańsku, tym pierwszym w Polsce? Może to też fakt, że jako zakochana nastolatka, znałam na pamieć większość tekstów Marillion? Tamten gdański koncert ma się nijak do obecnych klubowych spotkań z dawnym frontmanem super grupy, ale do dnia dzisiejszego trwa moje zauroczenie charyzmą tego postawnego Szkota. Bezkrytycznie przyjmuję każdą następną w jego dorobku płytę i melduję się na każdym, z reguły poznańskim koncercie. Dania RYBNE są dla mnie zawsze niezwykle wykwintne i pyszne!
W zeszłym roku , jak wszyscy zainteresowani wiedzą , Fish wydał po prostu doskonała płytę "A Feast Of Consequences" , treść i koncepcja na ten krążek, to długa i ciekawa historia. Koncerty, które teraz trwają, to dalsza część zeszłorocznej promocji właśnie tego wydawnictwa.
Jak zwykle organizację koncertów w Polsce zawdzięczamy Krzysztofowi Ranusowi i jego agencji oraz licznym sponsorom. Koncert był bardzo dobry, przebiegł w dusznej atmosferze klubu Eskulap, słynącego z braku klimatyzacji oraz emocji, wypieków i radości na twarzach fanów.
Przed Rybą ze Szkocji, wystąpiła Ryba z Polski - Ryba And The Witches. Nie mogę obiektywnie wypowiedzieć się na temat tego zespołu. Dźwięk był kompletnie skopany, zdołałam usłyszeć jedynie ciekawą barwę głosu wokalisty. Szkoda. Po krótkiej przerwie na scenie pojawili się muzycy i sam Fish. Lista utworów, którą zamieszczam wyżej, okazała się stylistycznie bardzo spójna. Stonowane i rozwijające się w mocne brzemienia utwory, krótsze i te rozbudowane do suit, w dobrym progresywnym stylu to to, co dostaliśmy w nagrodę za wierność. Fish tym razem mniej jakby gadatliwy niż zwykle, nie było też butelki wina, nie wspominając o kiedyś nieodłącznym atrybucie sceny w Polsce, czyli „Żubrówki". Nasz ulubieniec, bardzo „spoważniał" , jeśli można powiedzieć coś takiego o 56 letnim mężczyźnie. Na nosie okulary, a i humor już mniej przaśny. Może dlatego, że „pilnuje" go córka, piękna Tara, sprzedająca w sklepiku płyty , koszulki i inne pamiątki? Może jednak refleksja i zapowiedzi o zakończeniu kariery muzycznej są prawdziwe? Melancholia? Usłyszałam opinie, że niektórym z licznie przybyłych na koncert, zabrakło tych najbardziej, zawsze oczekiwanych, „starych dobrych hitów" Marillion. Na pocieszenie powiem, że Derek uprzedzał, iż na tej trasie będzie się "oszczędzał", przed 30 rocznicą wydania krążka "Misplaced Childhood". Tak, tak, to juz 30 lat.... a nasz Fish planuje z tej okazji trasę! W czwartek, z repertuaru starego Marillion zabrzmiał tylko, a może aż „Heart of Lothian", „Incubus" oraz „Slainte Mhath".
Nie wiem jak Wy, ale ja nadal będę się pławić w „zarybionej" wodzie, lubię pływać, by nie powiedzieć , że kocham! Czekam na 2015 aby odbyć z Fishem wspominkową podróż do lat dzieciństwa. A Was moi drodzy zostawiam z kadrami z koncertu i tym razem przychylnie, wręcz łaskawie patrzącym w stronę obiektywu bohaterem wieczoru.
KANSAS
22.07.2014, Warszawa, Progresja Music Zone
autor: Marek Śmietański
22.07.2014
Jeśli ktoś czytający niniejszy tekst spodziewa się, że będzie on tradycyjną relacją z koncertu, to w tym momencie może przerwać lekturę i poszukać sobie typowego sprawozdania. Cytując za Brossem "Ponieważ obserwator odgrywa skomplikowaną rolę przy zbieraniu danych, podane przez niego informacje często charakteryzuje się jako subiektywne..." (Irwin Bross, Jak podejmować decyzje, PWN 1965), uprzedzam z góry o braku obiektywizmu.
Czekałem na ten koncert połowę swojego życia i trudno po takim przeżyciu wrócić do rzeczywistości, a tym bardziej w kilku zdaniach je skomentować. Ponieważ miałem szczęście otrzymać zgodę na robienie zdjęć (co tym razem w praktyce oznaczało swobodny dostęp do fosy podczas pierwszych trzech utworów), to z transu, w jakim się znalazłem, wyrwał mnie dopiero ochroniarz, który na początku „Song For America" wyprosił wszystkich fotografów na widownię. Jednak ze stanu euforii zostałem wyprowadzony jedynie na kilka minut, bo wkrótce usłyszałem: "Spójrz w lustro i powiedz mi, co właściwie widzisz. Czego nauczyły Cię te wszystkie lata Twojego życia". A co działo się wcześniej? Siwowłosi Starsi Panowie zaczęli od żywiołowego i pędzącego „Mysteries And Mayhem" połączonego z „Lamplight Symphony", czyli muzyczną opowieścią o duchach ubarwioną klasycznym brzmieniem skrzypiec i klawiszy [opowieści jednak nikt nie usłyszał, bo oba utwory rozpoczynające koncert zostały zagrane w wersji instrumentalnej - przyp. aut.]. Zanim zostałem przepędzony z fosy, burzyłem z Kansas \'bardzo melodyjną ścianę\' -- „The Wall" to utwór, który być może niesłusznie jest przyćmiony przez „Carry On Wayward Son". Po solidnym i przebojowym „Point of Know Return" muzycy przedstawili nam swoje tęsknoty za krainą mlekiem i miodem płynącą w „Song for America" ("Milk and honey for our pleasure"). O „Hold On" już wspominałem, w końcu tekst tej piosenki był niemal ważniejszy od muzyki. Wędrując po sali w trakcie „Dust in the Wind", po raz pierwszy widziałem jak na koncercie ludzie płakali rzewnymi łzami. Dalej pojawiły się hymnowy „Cheyenne Anthem", hard-rockowy „Belexes", w którym uważni słuchacze mogli doszukać się inspiracji grą na klawiszach Jona Lorda oraz skrzypcowo‑klawiszowy" Icarus - Borne on Wings of Steel", stanowiący esencję stylu Kansas. „Miracles Out of Nowhere" z doskonałą partią skrzypiec poprzedził rockowy, ale bluesowo zaśpiewany „Down the Road". Podstawowy set zakończył muzyczny portret Alberta Einsteina „Portrait (He Knew"), w którym nieco ostrzejszemu brzmieniu towarzyszył hipnotyczny śpiew Steve'a Walsha. Na deser Amerykanie podali przebojowy „Fight Fire With Fire" oraz na pożegnanie \'wręczyli\' wizytówkę zespołu czyli utwór najczęściej grany na koncertach -- „Carry On Wayward Son".
Zagrane przez Kansas utwory wyczarowały naprawdę epicką setlistę. Można powiedzieć, że publiczność otrzymała zestaw, niemal odpowiadający zawartości klasycznego już albumu koncertowego „Two For The Show" (1978), uzupełnionej kilkoma starszymi perełkami oraz dwoma przebojami nagranymi w latach osiemdziesiątych. Jako urodzony zrzęda nie mogę się jednak powstrzymać od narzekania -- że zabrakło mi kilku utworów, przede wszystkim „Magnum Opus", „Journey from Mariabronn" oraz „Incomudro - Hymn to the Atman" (o tym ostatnim tak naprawdę nie miałem prawa marzyć, bo nie należy do często grywanych), że było za krótko, że jedyną pamiątką z koncertu jest złapana pałeczka Phila Eharta, że nie było stoiska z płytami i koszulkami, że... Ale gdybym po każdym koncercie tylko takie żal wylewał, to mógłbym "unosić się na chmurze z bursztynu, szukając końca tęczy, tak wysoko nad ziemią, byłbym sam, wolny...".
I na koniec kilka słów o muzykach: Steve Walsh nieodmiennie urzeka swoim lekko wibrującym, ale nadal żwawym wokalem, oraz popisową grą na klawiszach, Phil Ehart zagrał doskonałe partie perkusyjne, szczególnie w tych bardziej skomplikowanych formalnie utworach, a Rich Williams, któremu w żadnym wypadku nie przeszkadza brak prawego oka straconego w dzieciństwie, imponował spokojem i opanowaniem w niemal doskonałej grze na gitarze. Z kolei Billy Greer z powiewającą bujną siwą czupryną imponował znakomitym trzymaniem rytmu swojego basu, a najmłodszy, zarówno wiekiem, jak i stażem w zespole, David Ragsdale nie tylko szalał na swych elektrycznych skrzypcach, ale również często sięgał po gitarę w utworach pozbawionych partii smyczkowych. Amerykańskie dinozaury wciąż żyją i trzymają się dobrze. A ja pozostałem oczarowany, odurzony, oszołomiony, otumaniony, podekscytowany, urzeczony, upojony, uwiedziony, zafascynowany, zahipnotyzowany, zniewolony...
YES
2.06.2014, Warszawa, Sala Kongresowa
autor: Aleksander Gruszczyński
2.06.2014
Minęło 4,5 roku odkąd panowie Howe, Squire i White wspólnie z Benoit Davidem i Oliverem Wakemanem wystąpili w zapełnionym ledwie w 1/3 katowickim Spodku. Dwóch ostatnich muzyków w zespole już nie ma, zastąpili ich Jon Davison i Geoff Downes, więc znowu fanów przybyłych do warszawskiej Sali Kongresowej czekało coś nowego. Jednak publiczność nie przestraszyła się nowego wokalisty (a może przyszła wiedziona ciekawością?) i dość szczelnie wypełniła salę (trochę wolnych miejsc było w górnej części widowni i na balkonach). Punktualnie o 19:00 rozpoczął się oczekiwany przez wielu koncert.
Najpierw tradycyjnie Strawiński, a potem już śpiew ptaków i „Close To The Edge". Pomimo wielu nagrań z całej trasy dostępnych w internecie największe obawy budził oczywiście występ Jona Davisona, szczególnie po problemach, jakie miał w Lipsku. Na szczęście wokalista szybko wyzdrowiał i kolejne koncerty w Pradze i Bratysławie odbyły się bez przeszkód. Również w Warszawie wszystko zagrało, a obawy, że młody Jon będzie próbował naśladować starego okazały się bezpodstawne. Niezaprzeczalnym faktem jest, że Davison ma głos podobny do Andersona, więc byłoby mu łatwiej go naśladować niż Benoit Davidowi, ale na szczęście tego nie robi.
Koncert składał się z dwóch części, a panowie, zgodnie z zapowiedzią, zagrali w całości 3 klasyczne albumy: „Close To The Edge", „Going For The One" i po przerwie „The Yes Album". Pierwsza część otwarta utworem „Close To The Edge", a zakończona cudownym Awaken była spokojniejsza, nieco nostalgiczna (chociaż przecież było „Going For The One", jedyny utwór, w którym Davison nieco zawiódł, ale za to jak zagrany!), po przerwie było już szaleństwo. „Yours Is No Disgrace" zagrane z polotem i prawdziwym rockowym pazurem, „Starship Trooper" i „Perpetual Change" wypełniony solówkami, przy których publiczność była już na 100% „kupiona". Nie zabrakło też solowego występu Steve Howe\'a. Niby 67 lat, a gra jakby miał 30, praktycznie bezbłędnie. A wszystko zakończył „Roundabout". Wiele rzeczy widziałem na koncertach, ale żeby w Sali Kongresowej publiczność taką chmarą ruszyła pod scenę na bis? Słyszany setki razy na różnych nagraniach i kilka razy na żywo „Roundabout" idealnie podsumował ten występ, świetny występ. A potem jeszcze kilka minut braw i podziękowań dla zespołu, który był tego wieczora w naprawdę dobrej formie i przez chwilę była nadzieja, że odejdą od ustalonego schematu i zagrają coś jeszcze, specjalnie dla nas.
Ale wiek robi swoje, lata lecą, a młodszy staje się tylko wokalista. Zresztą, kilka słów o każdym z muzyków:
ON DAVISON - jak dla mnie to on „skradł" ten wieczór. Śpiewał czysto, nie naśladował Andersona, a przede wszystkim pokonał dwa arcytrudne utwory -- „Awaken" i „Close To The Edge", a „Turn Of The Century" sprawiało wrażenie jakby było napisane dla niego. Wyglądał jak uśmiechnięty hipis i dobrze wpasował się w zespół i tylko te 25 lat różnicy wieku było momentami aż zbyt wyraźnie widać.
STEVE HOWE - gitarzysta-zombie, ale wciąż wirtuoz. Praktycznie bezbłędny, sprawia wrażenie jakby wiek nie wpływał na jego umiejętności.
CHRIS SQUIRE - basista przede wszystkim przytył od 2009 roku. Może trochę się zestarzał, solówki nie wgniatały w fotel tak jak w Katowicach, ale też nie było miejsca na dłuższy występ solo. Chris jednak nadal jest znakomitym basistą, co pokazał w Warszawie.
GEOFF DOWNES - niestety brzmieniowo daleko mu do Wakemana, Moraza, a nawet Korosheva. Klawisze brzmiały płasko, co w kilku momentach dało nawet dobry efekt, ale przeważnie przeszkadzało. Downes jest solidnym muzykiem i lubię go słuchać, ale od pozostałych klawiszowców Yes nieco odstaje.
ALAN WHITE - już po koncercie w Spodku wspominałem, że widać, że się starzeje i teraz także było to słychać. Sprawiał wrażenie nieco zmęczonego trasą, ale był, i to też jest ważne.
Uważam ten koncert za bardzo pozytywne przeżycie i udany występ grupy. Daleko mu chociażby do tego z 2003 roku, ale nie zawiedli. Należy się cieszyć z tego co mamy, bo z każdym kolejnym rokiem jesteśmy coraz bliżej chwili, gdy panowie powiedzą \'stop\' i nie będzie już więcej Yes na żywo. Po śmierci Petera Banksa nagle odkryliśmy, że nasi idole także nie są niezniszczalni, więc ja cieszę się z tego co mam. W lipcu wychodzi nowa płyta, będzie inna niż „Fly From Here", ale też nie musieliśmy czekać na nią 10 lat, jak po „Magnification". Na koncert też czekaliśmy nieco krócej niż 5,5 roku (od 2004 do 2009) i miejmy nadzieję, że kolejny będzie jeszcze szybciej, może już za rok?
MARTY FRIEDMAN & GUS G
9.05.2014, Kraków, Lizard King
autor: Artur Chachlowski
9.05.2014
Ten wieczór w klubie Lizard King był prawdziwą ucztą dla miłośników gitarowych brzmień. Najpierw wystąpił Gus G. z zespołem, a potem (z częścią ekipy Gusa) Marty Friedman. Wspólnym składem obydwu ekip była sekcja rytmiczna, którą tworzyli perkusista Johan Nunez i basista Or Lubianiker.
Na niemal punktualny start wybrzmiało „My Will Be Done". W dość szczelnie wypełnionej dolnej części klubu dało się zauważyć żywiołowość muzyków z ekipy Gusa. Głównym bohaterem był oczywiście sam Gus, a właściwie Kostas Karamitroudis - grecki gitarzysta, aktywny na scenie od końca lat 90. i uważany za jednego z najlepszych na świecie. Poza grającym na gitarze głównym bohaterem, prym wiódł wokalista Mats Levén. Ekipa obecna na scenie zagrała kolejno: „Eyes Wide Open", „Blame It On Me", „Vengeance", „Summer Days", „Just Can't Let Go", „Hollywood", „World On Fire", „Fire & Furry", „Terrified", „Into The Void", „Redemptation", „I Am On Fire" i na zakończenie „Crazy Train". W jednym z utworów Mats grał na gitarze akustycznej, wspomagając tym samym Kostasa. W paru momentach przybijał też „piątki" osobom z pierwszych rzędów, a nawet podsunął mikrofon pod usta jednego z fanów. Dowodzi to niezwykłej interakcji ekipy z publicznością. Na zakończenie zespół Gusa zrobił sobie pamiątkowe zdjęcie z krakowską publicznością.
potem nastąpiła przerwa, a po niej na scenę wkroczył Marty Friedman. Poza głównym bohaterem na drugiej gitarze grał Takayoshi Ohmura. O ile set Gusa był z wokalem, o tyle ten, który nastąpił później był prawie wyłącznie instrumentalny. Dlaczego prawie? - o tym potem. Marty i Takayoshi zaprezentowali nam ożywioną i mocno dynamiczną godzinę speedmetalowego grania. Śmiem nawet twierdzić, że choć główną część tego występu stanowiły wyłącznie utwory instrumentalne, to okazał się on być nieco ciekawszy od tego w wykonaniu Gusa. Wirtuozeria gry na gitarze robiła niesamowite wrażenie na widzach. Na pierwszy ogień poszedł „Hyper Doom" z najnowszej, jeszcze niewydanej płyty „Inferno" (premiera oficjalnie ma mieć miejsce pod koniec maja). Materiału z najnowszego krążka było więcej. Jako drugi wybrzmiał „Steroidhead", a gdzieś tak w połowie koncertu tytułowa kompozycja z ostatniego wydawnictwa. Teoretycznie koncert miał składać się z ośmiu kompozycji w głównej części, trzech bisów i jednego dodatkowego utworu, lecz całość została zagrana bez dłuższych przerw. Stąd rzekome bisy nie wyróżniały się zbytnio od całości. W pierwszym z nich Takayoshi Ohmura dał świetny popis gry na gitarze. Poza własnymi, solowymi kompozycjami Marty z ekipą zagrali również utwory, w których udzielał się on jako gitarzysta. Pierwszym z nich był „Amagi Goe" Ishikawa Sayuri. Potem wybrzmiał „Kaeritaku Natta Yo" -- cover Ikimono Gakari. Główną część koncertu stanowił medley: „Ashes In Your Mouth", a także „Forbidden City" i „Tornado Of Souls", czyli dwie kompozycje Megadeth przedzielone utworem z pierwszego solowego albumu. Na umowne „bisy" złożyły się już własne kompozycje, a po nich przyszła pora na niespodziankę. Na scenę wkroczyli Gus G i Mats Levén, po czym taki skład wykonał cover utworu Black Sabbath „Symptom of the Universe".
Koncert był na tyle ciekawy, że nikt się nawet nie obejrzał, jak tuż przed 23-cią zespół zszedł ze sceny, a po chwili w części dla palących (okolice backstage) ustawiła się całkiem spora kolejka fanów chętnych po autografy i wspólne zdjęcia z występującymi muzykami. Wśród zebranych pojawiła się pogłoska, że jest szansa, iż Gus G za jakiś czas ponownie odwiedzi nasze miasto. Dobrze by było, gdyby tak się stało.
ROGER WATERS
21.08.2013, Warszawa, Stadion Narodowy
autor: Sławomir Orski
21.08.2013
Kiedy w 1990 roku uczestniczyłem w wielkim spektaklu, jakim było pierwsze od rozłamu w Pink Floyd wystawienie The Wall na gruzach muru berlińskiego, miałem spory niedosyt wrażeń. Przerwy i problemy techniczne organizatorów (sprawnie usunięte w wersji wydanej na DVD) oraz niezbyt trafny dobór artystów (Waters zaprosił ówczesne gwiazdy, z Bryanem Adamsem, Sinead O\'Connor i Scorpions na czele) mocno obniżyły notę tego historycznego wydarzenia. Czy wyobrażacie sobie sztandarowy przebój Another Brick In The Wall Part 2 śpiewany przez piszczącą Cyndi Lauper? Mając w pamięci Berlin, a także fakt, że minęło ponad 20 lat i Waters dobił 70-tki, miałem spore obawy przed występem 20 sierpnia 2013 w Warszawie. Jednak tym razem mistrz pokazał klasę. Nie było niepotrzebnych gwiazd, za to widowisko było niezwykle efektowne, godne XXI wieku. Rozciągnięty na całą szerokość Stadionu Narodowego ekran robił potężne wrażenie, a jakość i pomysłowość wyświetlanych animacji wręcz powalała. Artysta przyjechał do Warszawy w ramach europejskiej trasy, którą będzie kontynuował w Wiedniu, Budapeszcie i Berlinie, a zakończy wystepem 21 września w Paryżu.
Roger Waters nigdy nie był wielkim wokalistą (to delikatne określenie) - ten fakt trzeba zaakceptować i zostawić na boku, bo to się nie zmieni. Był jednak i pozostał wybitnym artystą, umysłem niezwykle twórczym i wszechstronnym. The Wall to jego autorskie dzieło - sam wymyślił projekt, napisał wszystkie teksty i większość muzyki (wkład kolegów z zespołu był niewielki), która po ponad 30 latach od premiery nic nie straciła ze swojej atrakcyjności. Historia Pinka - muzyka uwikłanego w problemy alienacji i szukającego sensu egzystencji w pełnym aburdów świecie, w oprawie wizualnej pokazanej w Warszawie czaruje jeszcze bardziej. The Wall AD 2013 to spektakl znacznie wykraczający poza ramy koncertu rockowego, wymagający od widza skupienia (stąd brak miejsc stojących) i znajomości tekstów, by w pełni zrozumieć przesłanie autora. Antywojenny wydźwięk dzieła, z licznymi aluzjami do współczesności i sytuacji na Bliskim Wschodzie, podkreślony został nie tylko sugestywnymi obrazami wyświetlanymi na gigantycznym murze, lecz również zapowiedzią Watersa w języku polskim. Artysta zadał sobie trud, by nauczyć się kilku trudnych zdań, po których już po angielsku zapytał "jak wy możecie mówić takim językiem na co dzień?", co wzbudziło ogromny aplauz kilkudziesięciu tysięcy obecnych na stadionie ludzi. Koncert zadedykował ofiarom światowego terroryzmu.
Poza wyjątkowym rozmachem widowiska (były obecne nieodzowne eksponaty: spadający samolot, chór dzieciaków i efektowna kukła nauczyciela w Another Brick In The Wall Part 2, ogromna matka oraz wielka, nadmuchiwana świnia) i perfekcyjną synchronizacją obrazu z muzyką (obydwa elementy charakterystyczne dla występów Pink Floyd i obecnie Rogera Watersa) warto podkreślić znakomite nagłośnienie stadionu i sprawną organizację koncertu. Waters odegrał pełny program albumu The Wall, wzbogacony o jeden akustyczny utwór oraz kompozycję What Shall We Do Now?, która pierwotnie miała się znaleźć na krążku, ale ostatecznie z niej zrezygnowano (szkoda, bo doskonale pasuje i jest stałym elementem wersji live). Pieczołowicie budowany mur w drugiej części spektaklu oddzielił muzyków od publiczności, by z hukiem runąć w finale przedstawienia. The Wall Live In Warsaw to niewątpliwie jedno z najważniejszych muzycznych wydarzeń tego roku w Polsce. Nie wyobrażam sobie, by ktoś to przebił. Muzykowi wypada pozazdrościć formy i pogratulować, że nadal mu się chce (po opuszczeniu Pink Floyd i wydaniu kilku krążków Waters nie był aktywny - jego ostatni rockowy album ukazał się w 1992 roku, potem jeszcze była opera Ça Ira w 2005). Powrócił w formie lepszej niż 23 lata temu w Berlinie. Dzięki, Roger.