MONKEY 3
Welcome To The Machine
23.02.2024
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Monkey3 to bez cienia wątpliwości jedna z najciekawszych grup europejskiej sceny psychodeliczno-progresywnej. Instrumentalny kwartet z Lozanny istnieje już od 23 lat i zawsze, gdy wydaje mi się, że na jakimś albumie osiągają swój top, na kolejnym jakimś cudem udaje im się to jeszcze przebić. Wydana w 2019 roku płyta Sphere była kapitalna (wciąż nie mogę przeboleć, że przez pandemię przepadł nam potencjalny koncert roku w Polsce: Monkey3 – The Villagers of Ioannina City), tymczasem wydany pięć lat później szósty album grupy, Welcome to the Machine, jest chyba jeszcze lepszy. Tytuł, który mocno kojarzyć się musi z Pink Floyd, okładka, w której przecież też nietrudno dostrzec podobieństwa do motywu floydowego (choć bez fal świetlnych), tematyka dystopijna, pięć kompozycji, co też wobec poprzednich skojarzeń trudno zignorować… czy muzycznie też usłyszymy tu mrugnięcia w stronę fanów Pink Floyd? Owszem, choć byłbym nie fair wobec Monkey3, gdybym napisał, że to po prostu jeden wielki hołd dla tej sławnej formacji. Jak już napisałem, mamy tu dystopijną tematykę, a konkretnie walkę człowieka z bezduszną maszyną i w ogóle bezdusznym światem. Panowie – jak sami podkreślają – inspirowali się takimi filmami jak 2001: Odyseja Kosmiczna i Matrix oraz książkami Rok 1984 i Nowy wspaniały świat, co doceniam, bo to jedne z moich ulubionych książek z czasów studiów, a i sam temat nie jest zbyt odległy od tematu mojej magisterki. Tyle że oczywiście w zespole Monkey3 nie ma wokalisty, więc i brak tekstów utworów. Tematyka kompozycji jest wręcz w pewnym sensie rzeczą umowną – zespół tworzy jakiś nastrój za pomocą instrumentów, a nastrój ten ma w zamyśle kierować nas w jakąś stronę, niejako naprowadzać na tematykę dzięki klimatowi kompozycji, ale w takim przypadku łatwo o dowolność interpretacji.
Utworów – jak wspomniałem – jest pięć. Symetrycznie to sobie ustawili: trzy dłuższe, przekraczające dziesięć minut (pierwszy, środkowy i ostatni) i dwa też zdecydowanie niesinglowe w formacie (choć w zasadzie jeden z nich album zapowiadał, więc niejako był cyfrowym singlem), ale w porównaniu z resztą dość skromne, bo sześcio- i siedmiominutowe. Tak naprawdę jednak sami muzycy mówią, że jest to jedna długa, niemal 47-minutowa kompozycja, którą należy traktować jako całość. Pierwszy jej fragment to Ignition. I wystarczyło kilka minut tej płyty, by jasne było, że będzie się tu działo. Spokojny początek, szybkie rozkręcenie akcji z porywającą partią gitary i sporą intensywnością, a w połowie kompozycji nagle wszystko się uspokaja i po raz pierwszy słyszymy ewidentne nawiązanie do klimatów floydowych z okolic Wish You Were Here i Animals. Całość jednak zrobiona jest ze smakiem, przez co nie mamy do czynienia ze zwykłą imitacją. Jest pewien wzór, który został zmodyfikowany w taki sposób, że nikt nie może oskarżyć Szwajcarów o próbę „podszywania się” pod legendarną formację z Cambridge/Londynu. Dziesięć minut mija kompletnie niepostrzeżenie.
Collision, które poznaliśmy już jakiś czas przed premierą, niewątpliwie „narobiło smaka” na całość. To niezwykle klimatyczny, mroczny numer, w czym niemały udział ma kapitany motyw basowy, który dominuje przez większość utworu. Bas, klawisze, nieco elektroniki plus pojawiająca się oszczędnie, ale bardzo dużo wnosząca do klimatu utworu gitara – kapitalny początek. A potem, w drugiej części kompozycji, w zasadzie poniekąd to kontynuują, tylko na dużo większym ciężarze i natężeniu dźwięku. Jest moc! Jest wielka moc! Ponownie mroczny, oszczędny i klimatyczny początek mamy w Kali Yuga, choć tutaj zespół dodaje mocy znacznie szybciej. Robi się monumentalnie i złowrogo, ale te mocniejsze, potężne fragmenty przeplatane są chwilami wyciszenia. Z jednej strony mógłby to być podkład dźwiękowy do jakiegoś stuletniego niemego filmu typu Metropolis, z drugiej zaś strony świetnie sprawdziłby się także jaki tło do dryfowania w mrocznej otchłani kosmosu. Złem wieje też w pierwszych sekundach utworu Rackman. Porywająca partia gitary kapitalnie współgra tu z elektroniczno-industrialnym tłem, a całość ma naprawdę dobry, napędzający wszystko sprawnie, mocny rytm. Na deser Collapse. I tu chyba jest najbardziej floydowo na tym albumie, pomijając fragmenty Ignition. Słychać to nie tylko w ogólnym klimacie, ale też choćby w brzmieniu pojedynczych uderzeń bębnów, zanim całość nabierze tempa. Tyle że to oczywiście floydowy klimat na sterydach, bo tak ciężko i gęsto jak w Collapse Floydzi raczej zbyt często nie grywali. A jak już panowie pograli mocno i gęsto, to nagle przestawili się na funkująco-kosmiczną wariację instrumentalnej części Echoes. Floydowych nawiązań jest w tym utworze naprawdę sporo, ale wszystko to ponownie zrobione jest ze smakiem, dzięki czemu nie mamy do czynienia z nędzną karykaturą. Przy słuchaniu myślę sobie raczej: „Ha, cwaniaczki! Wiem, co tu zrobiliście!”.
Może się wydawać, że zespół poruszający się w określonym muzycznym klimacie i grający instrumentalnie jest skazany na to, że kolejne płyty będą do siebie podobne. Tymczasem Monkey3 udowadniają, że każdy kolejny album jak najbardziej może mieć własny charakter, nawet jeśli zespół nie decyduje się na żaden artystyczny przewrót. Welcome to the Machine to kolejna kapitalna płyta ekipy z Lozanny. To album potężny, monumentalny, zrobiony z rozmachem, a jednocześnie mroczny i klimatyczny, zachowujący sprawnie balans między gęstym graniem z ognistymi solówkami z jednej strony, a z drugiej fragmentami wyciszenia, w których nastrój ma swoje źródło często w pojedynczych dźwiękach. To z całą pewnością jest wczesny faworyt do mojej tegorocznej czołówki ulubionych płyt.