SEAN ONO LENNON
Asterisms
16.02.2024
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
W zeszłym roku zaczęły się wreszcie pojawiać pierwsze informacje o tym, że powstaje nowa płyta formacji The Claypool Lennon Delirium. Album poprzedni, South of Reality, to moja płyta roku 2019, nie muszę więc chyba pisać, jak bardzo czekam na trzeci krążek tego zespołu. No to sobie jeszcze poczekam, ale na osłodę mamy nowy solowy album Seana Lennona. Album, na który zupełnie nie czekałem, bo nie miałem pojęcia, że powstaje, ale który od pierwszego odsłuchu mocno mnie oczarował. Nie spodziewajcie się jednak klimatu płyt nagranych z Lesem Claypoolem. Nowy, pierwszy od wielu lat solowy krążek syna Johna i Yoko (pomijając soundtracki) to rzecz z nieco innej muzycznej bajki niż jego dotychczasowe dokonania.
Sean przyznawał w wywiadach, że w ostatnich kilkunastu latach mocno zainteresował się klimatami fusion i głównie właśnie w takim kierunku chciał pójść na swojej nowej płycie. Zgromadził grono doświadczonych muzyków (z niektórymi z nich współpracował już przy okazji różnych swoich zespołów i projektów), którzy pomogli mu w konwersji pomysłów na dźwięki (sam gra na gitarze i mini moogu) i muszę przyznać, że wyszło to wyśmienicie. Na Asterisms mamy zaledwie pięć kompozycji, choć jest to płyta dość krótka, więc mała liczba utworów nie oznacza, że wszystkie to kilkunastominutowe tasiemce. Taki jest jeden. Pozostałe trwają od niespełna pięciu do ośmiu minut. Fascynację Lennona klimatami fusion słychać od samego początku tego instrumentalnego albumu. Starwater to rzecz wysmakowana, momentami subtelna, ale także chwilami mroczna i intensywna. Z miejsca skojarzyła mi się ta muzyka z albumem Morning Sun Gadiego Caplana, a trudno o korzystniejsze skojarzenie, bo tę płytę absolutnie uwielbiam. Mamy tu gdzieś ślady luzu znanego z utworów The Claypool Lennon Delirium, ale bez szaleństwa tamtych kompozycji. Klawisz pięknie wiedzie zdecydowanie najkrótszą na płycie kompozycję Thinking of M. Senno-marzycielską w klimacie, choć w tych tytułowych myślach nie brakuje elementów tajemniczych. Znakomitą robotę wykonuje tu Michael Leonhart grający na trąbce nieco w kontraście do głównej melodii.
Jedną z rzeczy, które najbardziej podobają mi się na tej płycie, jest to, jak Sean wcale nie ma aspiracji, by cały czas odgrywać tu główną rolę. Wie, że ma wokół siebie wyśmienitych muzyków, więc daje im sporo miejsca, dzięki czemu w poprzednim utworze mieliśmy fantastyczną partię trąbki, a z kolei w Acidalia od razu zwracamy uwagę na kapitalną melodię basu (Devin Hoff) oraz klawiszy (Joao Nogueira), a także na ponownie dokładającą się z drugiego planu trąbkę niczym z soundtracku do jakiegoś filmu z rejonów kina noir. Sam Sean dokłada fantastyczną, wysmakowaną partię gitary. W drugiej części swoją chwilę na pierwszym planie ma też perkusista (na płycie gra ich dwóch – Ches Smith i Johnny Mathar, niestety nie wiem jaki jest podział między nimi). W zasadzie mamy tu małe jazzowe solo perkusyjne w środku utworu. Całość sprawdziłaby się kapitalnie jako podkład do mrocznego filmu detektywistycznego w vintage’owym stylu. Może do jakiejś historii autorstwa Chandlera z detektywem Marlowe’em?
Kompozycja tytułowa to zdecydowanie najdłuższy utwór na płycie. Tu jest czas na na trochę muzyki tła, z której dopiero po jakimś czasie wyłania się zarys melodii. Ta pojawia się w zasadzie w połowie trzeciej minuty i zachwyca prostotą oraz pięknem. Choć początkowo to znowu trąbka wiedzie ten utwór, w połowie pałeczkę przejmuje sam Lennon, proponując nam cudowną, nieco kosmiczną partię gitary elektrycznej. Album wieńczy niezwykle spokojne, subtelne Heliopause. Jest coś bardzo lynchowskiego w klimacie tej kompozycji. Można zamknąć oczy i kołysać się niczym Audrey Horne w kawiarni w Twin Peaks.
Płyta nietypowo nie ukazała się w założonej przez Lennona wytwórni Chimera Music, a w Tzadik – nowojorskim labelu Johna Zorna specjalizującym się w awangardowym jazzie, muzyce klezmerskiej czy klimatach chamber. Podobno Sean od lat marzył o wydaniu czegoś w tej wytwórni i wydaje się, że z tą muzyką pasował tam znakomicie. Piękny klimat ma ten album. Może nie jest to muzyka, której słuchałbym nałogowo, ale czasami znajdzie się jakaś płyta z tego gatunku, która całkowicie mnie pochłonie, i tak właśnie jest w tym przypadku. Asterisms to wczesny kandydat do ścisłej czołówki moich ulubionych albumów tego roku, bo trudno mi sobie wyobrazić, by pojawiło się w kolejnych miesiącach wiele płyt, które aż tak bardzo mnie zachwycą.