ROGER WATERS
The Dark Side Of The moon Redux
6.10.2023
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Sławomir Orski
Nie lada problem stworzył mi Roger Waters nagrywając swoją wersję Ciemnej Strony Księżyca. W ten sposób lider zespołu Pink Floyd, mojej ulubionej grupy rockowej lat 70., o której zdarzyło mi się nawet napisać książkę (pierwszą „rockową” książkę w wolnej Polsce na początku lat 90.), postanowił uczcić 50-lecie wydania jej najsłynniejszego albumu Dark Side Of The Moon. To wielkopomne dzieło, płyta absolutnie doskonała pod każdym względem, jedna z najważniejszych i najlepszych w historii muzyki rockowej, a tych „naj” mógłbym wymienić więcej. Takich płyt się nie tyka i nie nagrywa od nowa. Oczywiście Roger jako współautor ma do tego pełne prawo, to jego decyzja i jego odpowiedzialność. Ale po co? No właśnie…
Dzisiaj, gdy Waters zdziwaczał i otwarcie popiera Putina, nawet nie wypada przyznawać, że się go lubi (chociaż może akurat w Polsce, gdzie prorosyjska partia niszcząca kraj od wewnątrz dostaje najwięcej głosów w wyborach, może to nie ma znaczenia), ale abstrahując od polityki zastanawiam się, co chciał osiągnąć artysta? Można było na sto innych sposobów uczcić ten jubileusz, a bełkot o wydobywaniu serca i duszy albumu brzmi równie groteskowo, jak sam pomysł. Waters, który ma 80-tkę na karku i od lat nie jest aktywny (poprzedni krążek Is This The Life We Really Want? wydał w 2017 roku, po 25 latach ciszy!), zdobył się na ruch z góry skazany na porażkę. Wokalistą wybitnym nigdy nie był, tym bardziej nie jest teraz, więc nagrywając na nowo stare utwory wybrał w miarę bezpieczną formę. Wszystkie utrzymane są w sennym klimacie, gdzie na tle monotonnej muzyki jego bezbarwne melodeklamacje tak bardzo nie przeszkadzają. Ale tym samym pozbawił Ciemną Stronę Księżyca całej energii, siły i magii, jaką miała w oryginale. Gdy ktoś posłucha wersji Watersa nigdy nie pojmie, dlaczego płyta przez kilkanaście lat nie opuszczała listy Billboardu i sprzedawała się w dziesiątkach milionów egzemplarzy (tak tak, kiedyś się kupowało płyty, a nie klikało w telefon). Nowe interpretacje Watersa skutecznie wyprały utwory z dynamiki, wystarczy posłuchać rozmemłanej wersji wielkiego hitu Money czy równie mdłej wersji genialnego Time. O Great Gig In The Sky z cudowną wokalizą Clare Torry nawet nie wspomnę, bo tutaj jest przegadana i kompletnie nijaka, instrumentalny intrygujący 50 lat temu On The Run burzą kolejne nużące recytacje, a najważniejszy tu syntezator pobrzmiewa gdzieś w głębokim tle. Szlag mnie trafia, gdy tego słucham. Waters obciął jaja najlepszej rockowej płycie wszech czasów. I po co? By przytulić trochę kasy? By wkurzyć Gilmoura i udowodnić, kto jest szefem? Co zresztą bezskutecznie stara się robić od startu konfliktu i odejścia z Pink Floyd w latach 80.
Dark Side Of The Moon Redux to niepotrzebna płyta. Nie zaszkodzi oryginałowi, bo jest tylko jego nieudolną kopią, podobnie jak sam Waters w niczym nie przypomina pełnego weny i zapału siebie z okresu tworzenia tego dzieła. Dzisiaj jest starym zgorzkniałym facetem, który się mocno pogubił i niestety sam pokazał światu swoją ciemną stronę (nie księżyca, tylko własnej osobowości). Zawodowo od dawna wypalony, nie pozostaje mu nic innego, jak odcinanie kuponów od dawnej sławy. Za 6 lat pewnie wyda własną wersję kolejnego dzieła Pink Floyd, The Wall. O ile dożyje i będzie w stanie poruszać ustami. Z litości dam jedną gwiazdkę w ocenie za to, że starał się stworzyć własną interpretację albumu i nadał mu nowy klimat. Monotonny i nudny, ale nowy. Zbędny i budzący politowanie, ale inny. A po tych męczarniach z przyjemnością sięgnę po album z 1973 roku, który nic się nie zestarzał, a teraz wydano go w wersji zremasterowanej.