STEVEN WILSON
The Harmony Codex
29.09.2023
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
The Harmony Codex, siódmy album wydany przez Stevena Wilsona pod własnym imieniem i nazwiskiem (co nie jest równoznaczne z tym, że to siódmy solowy album Wilsona, ale o tym fani artysty doskonale wiedzą), to płyta nietypowa od samego w zasadzie początku, bo chyba po raz pierwszy została zapowiedziana w… autobiografii Wilsona. Znalazło się tam opowiadanie napisane przez muzyka, zatytułowane właśnie The Harmony Codex, można też było przeczytać, że będzie to jednocześnie tytuł kolejnej płyty Anglika. Co jeszcze jest nietypowego w tym wydawnictwie? Trudno przykleić mu jakąkolwiek gatunkową łatkę, bo tu w zasadzie niemal każda kompozycja jest „z innej parafii”. Czy to wszystko razem trzyma się kupy?
Steven zapowiadał już przy pierwszych nagraniach, że będą to rzeczy niezwykle różnorodne i faktycznie tak było. Jednocześnie chyba nie ma tu aż tak kontrowersyjnych elementów jak Permanating czy Personal Shopper, choć pewnie Inclination, które album otwiera, część osób na starcie odrzuci, bo po klimatycznym. ambientowym wstępie faktycznie idziemy w rytmy trochę taneczne, które pewnie świetnie sprawdziłyby się choćby na niejednej płycie Petera Gabriela. Co ciekawe, fani Wilsona i fani Gabriela to często te same osoby, ale mam wrażenie, że w przypadku byłego wokalisty Genesis tolerancja ludzi na muzyczne wybryki jest znacznie większa. Economies of Scale to oszczędny aranżacyjnie sophistipop, w którym najważniejsza jest melodia. Impossible Tightrope to z kolej najdłuższy numer na płycie, trwający niemal 11 minut i otwarcie nawiązujący do progrockowych oraz jazzrockowych elementów w twórczości Wilsona. Nie jest to może mroczny prog w starym stylu, jak na The Raven That Refused to Sing, ale mamy tu wystarczająco dużo zmian motywów i tempa, łamańców rytmicznych oraz smaczków aranżacyjnych (w tym saksofon Theo Travisa), żeby fani bardziej rozbudowanych utworów byli w pełni zadowoleni. Ten kawałek to także popis perkusisty i klawiszowca. Nie miałem wglądu w szczegółowy spis muzyków grających w poszczególnych kompozycjach, natomiast ci, którzy taki wgląd mieli, twierdzą, że słyszymy tu stałego współpracownika Wilsona, pianistę i klawiszowca Adama Holzmana, oraz perkusistę Nate’a Wooda, ale nie są oni jedynymi „zawodnikami na tych pozycjach”, którzy pojawiają się na The Harmony Codex, więc tu pewności nie mam. Ten numer to z jednej strony klasyczny prog, ale z drugiej podany w nowoczesnej formie, przez co absolutnie nie brzmi archaicznie.
Rock Bottom to kolejny niezwykle udany duet Stevena z Ninet Tayeb. Ciekawe, czy zdecydują się kiedyś na nagranie całej płyty właśnie jako duet, bo ewidentnie współpraca wychodzi im bardzo dobrze. Ja chętnie bym takiej płyty posłuchał. Podobno coś jest na rzeczy, ale oficjalnie niczego nie potwierdzili. Rock Bottom to kompozycja pełna emocji, niby niezbyt dynamiczna i nie jakoś bardzo ciężka, a jednak o sporym ciężarze gatunkowym, a chropowaty głos Ninet znakomicie się tu sprawdza, także dlatego, że zapewnia nam zupełnie inne wrażenia słuchowe niż delikatny, gładki wokal Wilsona, który słyszymy w innych utworach. Beautiful Scarecrow to znakomita, klimatyczna rzecz, flirtująca chwilami z klimatami industrialnymi. Kompletnie inny klimat oferuje kolejny z długich utworów – dziesięciominutowa kompozycja tytułowa. I tu faktycznie słyszę mocne związki ze wspomnianym już opowiadaniem o takim samym tytule, znajdującym się w autobiografii Wilsona. Te kosmiczne, subtelne dźwięki, dzięki którym odpływamy w świat snów, zdecydowanie pasują do tej dziwnej historii, w której zaciera się granica między snem i jawą. Za słowo mówione, które świetnie pasuje do klimatu kompozycji, odpowiada Rotem Wilson, żona Stevena.
Tych nawiązań do opowiadania jest zresztą więcej już w samych tytułach kompozycji, zwłaszcza w drugiej części płyty, bo przecież ostatni utwór to Staircase, czyli klatka schodowa, a właśnie na klatce schodowej budynku, w którym doszło do eksplozji, rozgrywa się duża część akcji opowiadania i to ta niekończąca się klatka jest miejscem, w którym zaczynają się dziać rzeczy dziwne i powoli orientujemy się, że to wszystko, co się dzieje, może być dużo mniej rzeczywiste, niż nam się początkowo wydawało. To zresztą fascynujący, kapitalny, znowu niemal dziesięciominutowy numer z naprawdę fajnie wykorzystaną elektroniką i obłędnym brzmieniem basu w funkującej części. Gdyby ktoś chciał sprowadzić „typowego Wilsona” z ostatnich powiedzmy 10 lat do jednej kompozycji, to mógłby być właśnie ten numer. Nie mogę też nie wspomnieć o tym, że kapitalnie brzmi złowrogie, tajemnicze, chłodne The Brutal Facts z jazgoczącą, przesterowaną gitarą Davida Kollara i obniżonym głosem Stevena, który w zasadzie deklamuje tekst.
The Harmony Codex to płyta, która może nie „zażreć” przy pierwszym odsłuchu. Przyznaję, że pierwsze szkice tego tekstu, stworzone po bodajże dwóch odsłuchach całości, były może nie tyle negatywne, co raczej mało entuzjastyczne. Na zasadzie – no, ładna płyta, dobrze się słucha, można docenić kunszt muzyków, ale raczej niespecjalnie zachwyca czymkolwiek. Po kolejnych dwóch sesjach z tym albumem zacząłem jednak łapać się na tym, że podoba mi się coraz bardziej. Początek płyty – może poza pierwszymi minutami pierwszej kompozycji – wciąż nie robi na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia, ale gdy dochodzimy do Incredible Tightrope, zdecydowanie zaczynam nadawać ze Stevenem na podobnych falach. Nagle okazuje się, że te kompozycje z różnych muzycznych bajek razem mają sens i brzmią jak sensowna, spójna płyta, choć teoretycznie nie powinny.
Nie wiem, czy Steven Wilson wciąż myśli o wielkim sukcesie komercyjnym. Takim miał być już ostatni album, The Future Bites. Nie do końca chyba wyszło i to mimo gościnnego udziału wielkiej legendy, Eltona Johna, sporej akcji promocyjnej, a także o wiele przystępniejszej dla masowego odbiorcy muzyki. Być może zaważyła na tym pandemia, która uniemożliwiła Wilsonowi pojechanie z tym materiałem w trasę koncertową, może swoje dołożył późniejszy powrót Porcupine Tree, który przyćmił jego ostatnie solowe dokonania, przynajmniej jeśli chodzi o zainteresowanie prasy i fanów, a może po prostu Steven jest tak mocno szufladkowany przez odbiorce i media jako muzyk z bajki szeroko pojętej progresji, że po prostu nigdy nie będzie się w stanie przebić do mainstreamu, choćby nagrywał najbardziej chwytliwy materiał na świecie? Trudno powiedzieć.
Czy na The Harmony Codex wciąż słychać tę próbę dotarcia do szerszego odbiorcy? Sam nie wiem. Niby jest tu sporo materiału, który miałby prawo trafić na playlisty stacji komercyjnych – oczywiście tych, które nie boją się popu bardziej wyszukanego i nie skupiają się tylko na najbardziej topornej siekance i rzewnych pościelówach. Z drugiej jednak strony sporo tu rzeczy, w których Wilson jakby chciał pokazać, że jeśli tylko ma ochotę, może śmiało nawiązywać do swoich dużo wcześniejszych albumów. To taka trochę płyta pomiędzy. Mam wrażenie, że ci, którzy obrazili się na Wilsona w okolicy To the Bone i (szczególnie) The Future Bites, raczej zdania nie zmienią, bo znajdą tu (zwłaszcza na początku) dostatecznie dużo elementów, które utwierdzą ich w odczuciach, które pojawiły się przy okazji tamtych albumów. Ci natomiast, których tamte płyty nie odrzuciły, tym bardziej nie zniechęcą się do niego teraz. To zatem płyta, która raczej ugruntuje stan obecny, jeśli chodzi o podział wśród fanów Wilsona.