STEVEN WILSON
The Harmony Codex
29.09.2023
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Sławomir Orski
Steven Wilson to ikona brytyjskiego rocka progresywnego sprzed dekady. Swą wielkość potwierdzał każdym albumem zespołu Porcupine Tree, a potem płytami solowymi. Do czasu. Gdy zawiesił działalność swojej grupy i wyczarował własne dzieła, podpisał kontrakt z dużą wytwórnią i wtedy coś się popsuło. Współpraca z gigantem z założenia odbiera część niezależności – za większy budżet na reklamę, teledyski, promocję trzeba odpłacić ukłonem w stronę mainstreamu, tworzyć hity dla mas, które zwrócą nakłady i wygenerują zyski. Na płycie To The Bone w 2017 roku Steven taki krok zrobił, jeszcze nieśmiało i delikatnie, ale cztery lata później poszedł na całość. Wyklęta przez fanów art rocka płyta The Future Bites była miałka i nijaka, zawierała popowe piosenki pozbawione wyrazistości czy rozpoznawalnych refrenów. Artysta chyba się trochę zreflektował, bo szybko przywrócił do życia Porcupine Tree i wydał niezły krążek pod refleksyjnym tytułem Closure/Continuation. No więc co? Zamyka etap progresywny czy będzie go kontynuował jedynie pod szyldem zespołu?
Najnowsza solowa płyta zatytułowana Harmony Codex miała wiele wyjaśnić. Pójdzie w kierunku PT czy dalej będzie szukał hitów? Z ogromną ulgą oznajmiam, że Steven powrócił. Stary, dobry Steven, innowacyjny, bawiący się melodią. Przestał iść na łatwiznę, z którą nie było mu do twarzy. Harmony Codex to może nie jakieś arcydzieło, ale duży krok we właściwym kierunku. Jest klimat, są dobre melodie, jest też wspólny wątek narracyjny (16-latek poszukuje swojej siostry Harmony w ruinach zniszczonego przez bombę budynku w Londynie). Ja zawsze bardziej skupiam się na muzyce, a ta jest naprawdę piękna. Nie ma nic wspólnego z tym, co słyszeliśmy dwa lata temu, może poza wykorzystaniem syntezatorów, z których i tu często korzysta Steven i zaproszeni muzycy. Tych ostatnich jest sporo, bo Wilson nie jest wirtuozem i często korzysta z pomocy, a wśród nowych nazwisk znajdziemy m.in. basistę Guya Pratta, znanego ze wspólpracy z Davidem Gilmourem i Pink Floyd czy trębacza Nilsa Pettera Molværa, którego partie ozdabiają pierwszy, bardzo pokręcony melodycznie utwór Inclination. Daje on przedsmak bogactwa muzycznego całości, bo są tu bliskowschodnie motywy, jest pulsująca elektronika, bogato zaaranżowane chórki. Już w tym momencie wiadomo, że będzie dobrze, że nie uświadczymy powrotu do sythpopowej sieczki. A potem jest tylko lepiej.
What Life Brings to oniryczna piosenka z melodyjnym wokalem Stevena i wiodącą rolą gitary, taka klasyczna britpopowa ballada o przyjemnej melodii. Z kolei delikatny, pulsujący elektroniką i przesycony basem Economies Of Scale stanowi świetne wprowadzenie do najlepszej części wydawnictwa. Rozpoczyna ją 11-minutowy instrumentalny utwór Impossible Tightrope, prawdziwa artrockowa perełka, pełna łamańców rytmicznych i jazzrockowych wstawek, z brawurowymi popisami klawiszowca Adama Holzmana i perkusisty Nate’a Wooda. Pyszne progrockowe danie dla miłośników gatunku, z ukłonem w stronę klasyków z King Crimson czy Yes. Dla przeciwwagi następny utwór to zwykła piosenka. Zwykła i niezwykła zarazem, bo to chyba najpiękniejsza piosenka w repertuarze Wilsona. Główną rolę w Rock Bottom odgrywa wokalistka Ninet Tayeb, która w 2003 roku wygrała pierwszą edycję izraelskiej edycji programu American Idol. W 2017 roku śpiewała z Wilsonem piosenkę Pariah, ale Rock Bottom jest o klasę wyżej. Emocjonalny, przeszywający wokal Ninet, a w finale jeszcze piękne solo gitarowe Niko Tsoneva, trochę za krótkie, ale co poradzić. Absolutny majstersztyk, to powinien być singel pilotujący wydawnictwo. Potem Beautiful Scarecrow, z początku klimatyczny i subtelny, by rozwinąć się w rockowego potwora z ciężkim elektronicznym tłem. I wreszcie 10-minutowa kompozycja tytułowa, kwintesencja nowej starej twarzy Wilsona. Spokojny wstęp, szeptany wokal Rotem, żony Wilsona, wszystko na tle hipnotyzującego głównego motywu, który płynie i płynie, przywodząc na myśl najlepsze momenty z twórczości Eloy, Tangerine Dream, Vangelisa. Z czasem utwór potężnieje, nabiera intensywności. Szkoda, że to nie finał płyty. Ale na finał Steven też przygotował coś specjalnego – równie długi utwór Staircase, który po pierwszej, bardziej rockowej i rytmicznej części czaruje najpierw funkującym motywem z obłędnym basem, następnie zmianą nastroju, wyciszeniem emocji przy dźwiękach elektrycznego pianina i melorecytacji Rotem.
Czas na werdykt. To jest taki Steven Wilson, jakiego pamiętam i lubię. Przestał kombinować, iść na kompromisy i wrócił do tworzenia muzyki przez duże M. Harmony Codex to wielobarwna i zróżnicowana płyta, która zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Pełna zmian tempa i produkcyjnych smaczków wciąga, intryguje i zaciekawia. Wystarczy usiąść i posłuchać, skupić się na muzyce, by dostrzec jej piękno. Niestety dzisiaj mało kto ma na to czas, dlatego ten album docenią nieliczni. Ale jeśli już go zasmakują, zostanie z nimi na dłużej.