GRETA VAN FLEET
Starcatcher
21.07.2023
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Sławomir Orski
Greta Van Fleet, czyli amerykańska wersja Led Zeppelin, funduje swoim fanom niezłą huśtawkę nastrojów. Najpierw wielki szum, gdy na szczyt listy Billboardu trafił Highway Tune, żartobliwie anonsowany jako zaginione nagranie Zeppelinów, z Joshem Kiszką śpiewającym jeden do jednego jak Robert Plant, w efekcie duża popularność i wyprzedane koncerty. Potem rozczarowujący debiut (to oczywiście moja subiektywna opinia, bo w Ameryce wszystko się podobało) i dużo lepsza druga płyta. W zasadzie dopiero ta trzecia miała pokazać, czy zespół braci Kiszka ma coś własnego i konkretnego do zaoferowania, czy jest tylko słabą kalką angielskich pionierów hard rocka.
Starcatcher (jakże piękny i chwytliwy tytuł) ukazał się w lipcu 2023 roku i wysłał dość jasny przekaz: król jest nagi. Za ostro? Bo ani to król, ani tak do końca nagi? Może, ale dawno przy żadnym albumie się tak nie wynudziłem i nie będę udawał, że te bezbarwne kompozycje trzymają poziom. Nie ma tu lekkości i przebojowości Highway Tune, nie ma mocy i różnorodności The Weight Of Dreams, a żaden z nowych utworów nie zapada w pamięć na tyle, żeby warto było go wymieniać. Ale coś wypada napisać….
Dla porządku odsłuchałem wcześniejsze płyty zespołu z Michigan, potem znów tę najnowszą, i znów… Jest nieco lepiej, ale nadal blado. Brak tu jakości w samej strukturze kompozycji, nie ma wyrazistych utworów, takich do zapamiętania, nie mówiąc już o wszelkich zapożyczeniach z rocka lat 70., bo te są drugą naturą GVF. Jednak mniej tu ducha Led Zeppelin, ogólnie jest więcej USA niż Wielkiej Brytanii, bardziej niż hard rock króluje blues i klimat z południa Stanów. To już coś, chociaż mnie akurat zupełnie nie rusza takie akustyczne plumkanie, jakiego tu sporo. Nie tędy droga. Ale rockowego mięcha też trochę jest. Choćby w otwierającym całość Fate Of The Faithful. Nuta psychodelii, nieco patosu, utwór sunie powoli i majestatycznie. Nic wielkiego, ale nieźle jak na początek. Najlepiej moim zdaniem wypada Sacred The Thread, zaczynający się jak When The Levee Breaks Led Zeppelin (na początku myślałem, że to będzie cover). Świetne bębny, kapitalny klimat, absolutny numer jeden w zestawie, a sam utwór opowiada o scenicznych strojach Josha. Nieźle wypada też The Indigo Streak z intrygującym odjazdem w środkowej części. To właśnie ten fragment sprawia, że zapisuję go po stronie plusów. Trochę ognia oferują The Falling Sky (to nawet było na jednym z singli) i nieco bardziej psychodeliczny Frozen Light, w obu jednak melodia gdzieś się rozmywa, w efekcie pozostaje pustka. Największy power ma dziki Runaway Blues, ale po minucie zostaje brutalnie wyciszony (dlaczego?), więc nawet nie warto wspominać. Podobnie jak reszty nagrań, które są kompletnie nijakie i już ich nie pamiętam.
„Cała koncepcja tej płyty brzmiała: cofnijmy się do początku, uchwyćmy tę samą energię. Wracamy do naszych korzeni, jednocześnie robiąc krok naprzód” – tak mówił przed premierą krążka basista Sam Kiszka. I panowie się cofnęli, nagrywając dość surowo brzmiący album, niczym za czasów gry w małych klubach. Producent Dave Cobb (ten od Slasha, Hagara czy Rival Sons) wykonał dobrą robotę. Nie wykonali jej sami muzycy pisząc poplątane, bezbarwne, pozbawione treści utwory, stąd moja niska ocena całości. Czerpanie z najlepszych wzorców i sam klimat nagrań to ciut za mało. Czekam na lepsze kompozycje.