Siena Root
Revelation
28.02.2023
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Muzyka zespołu Siena Root towarzyszy mi już od ponad dekady. To jedna z moich ulubionych współczesnych (choć grających zupełnie niewspółczesną muzykę) grup. Na każdej kolejnej płycie czymś zaskoczą, czymś zachwycą. Co tu dużo mówić – trzymają poziom i robią to w świetnym stylu, pozostając wierni swojemu uwielbieniu dla wszystkiego, co w muzyce ma przyjemny posmak vintage’u. I nie ma znaczenia, że skład formacji jest mocno płynny, a poza sekcją rytmiczną pozostali członkowie grupy co kilka lat się zmieniają. Nazwa Siena Root jest gwarancją poziomu. Płyta Revelation, najnowszy krążek grupy, nie jest wyjątkiem.
Tym razem obok wspomnianej stałej sekcji rytmicznej Sam Riffer (bas) / Love Forsberg (perkusja) mamy dwoje dość świeżych w szeregach grupy muzyków: na gitarze gra Johan Borgström, zaś instrumenty klawiszowe obsługuje wokalistka Zubaida Solid. Oboje brali już udział w nagrywaniu poprzedniej płyty formacji, ale tam obok nich słyszeliśmy także ich poprzedników – Matte Gustafssona i Lisę Lystam (obecnie oboje współtworzą grupę Heavy Feather) – co z perspektywy czasu można odczytać jako swego rodzaju przekazanie przez nich pałeczki obecnym członkom formacji. Oprócz tej podstawowej czwórki usłyszymy tu także gości, choć to w sumie nie do końca odpowiednie słowo, bo cała trójka to postaci doskonale znane fanom Siena Root. Na instrumentach klawiszowych Zubaidę wspomógł wieloletni klawiszowiec grupy oraz prawdziwy mistrz tego instrumentu, Erik Petersson, dźwięki sitaru zapewnia wielokrotnie już współpracujący z zespołem Stian Grimstad (usłyszycie go choćby na wydanej w 2011 roku koncertówce Root Jam, ale także na poprzedniej płycie studyjnej), zaś na flecie gra Lisa Isaksson, która także już z zespołem pracowała przy okazji poprzedniego krążka, a fanom skandynawskiej sceny muzycznej znana może być przede wszystkim z takich projektów jak Lisa o Piu, Me and My Kites czy Vårt Solsystem.
Obecność sitaru i fletu może nas nakierować na to, czego tym razem możemy spodziewać się po nowej płycie grupy. Ostatnie albumy były w większości wypełnione muzyką z mocnymi naleciałościami blues rocka i klasycznego hard rocka. Zespół dość stanowczo odszedł od eksplorowanych wcześniej rejonów folkowych, raga czy psychodelii, choć nawet na tych ostatnich płytach tego typu elementy od czasu do czasu się pojawiały. Stanowiły jednak raczej tło. Tym razem jest ich znacznie więcej – przede wszystkim w drugiej części płyty, bo album rozpoczyna się od czterech dość tradycyjnych w brzmieniu, przeważnie dość dynamicznych rockowych kompozycji. Spośród nich wyróżnia się singlowe Coincidence & Fate z kapitalną partią instrumentalną w ostatnich kilkudziesięciu sekundach utworu. Aż szkoda, że kończy się dość szybko wyciszeniem. Według mnie jednak to, co najlepsze na tej płycie, następuje od piątego numeru. Jest nim ostatni singiel wydany przed premierą całości, czyli Dusty Roads. Bardzo klimatyczny, przez dłuższy okres spokojny, niemal ogniskowy kawałek, w którym dobrze sprawdza się wokal Zubaidy. Ten numer jest niejako pomostem między początkiem albumu nawiązującym muzycznie do ostatnich krążków zespołu (oraz do płyty pierwszej), a częścią drugą, opartą w większej mierze na brzmieniach akustycznych, gdzie z kolei słyszymy dużo nawiązań do płyt Different Realities i Kaleidoscope. A że to moje dwa ulubione albumy Siena Root, ta część krążka (stanowiąca jego zdecydowaną większość) nie mogła mi się nie spodobać.
Delikatne, ogniskowe klimaty (przy czym mam na myśli raczej ognisko w taborze rozśpiewanych wędrowców, a nie wycie piosenek Dżemu po pijaku w 15 osób przy kiełbasie i piwie) w takich numerach jak Winter Solstice (tu mamy nie tylko flet, ale i kontrabas) czy Little Burden przeplatają się tu znakomicie z tym, czego od tak dawna brakowało mi w większej dawce na albumach grupy, czyli folkiem i muzyką raga z sitarem w roli głównej (Leaving the City i Madukhauns). Do tego kapitalne, nieco tajemnicze i cholernie klimatyczne Dalecarlia Stroll (znowu z fletem). Tu naprawdę można bardzo szybko odpłynąć przy tej muzyce. Na koniec poniekąd wracamy do klimatów z początku płyty w singlowym, fantastycznie bujającym w początkowej fazie Keeper of the Flame, które – podobnie jak Dusty Roads – w pewnym sensie łączy tę drugą, spokojniejszą, stonowaną część albumu, z dynamiczną, rockową częścią pierwszą, bo pod koniec rozkręca się świetnie i wchodzi na wyższe obroty.
I w zasadzie niemal wszystko mi się na tym albumie podoba, ale jednak jest jedna rzecz, o której nie mogę nie napisać, choć przychodzi mi to z pewnym trudem ze względu na wielką sympatię do tego zespołu. Nie mogę się przekonać do wokalu Zubaidy w tych bardziej rockowych, nieco mocniejszych numerach z początku płyty. Może to kwestia jej maniery wokalnej, która po kilku kawałkach po prostu zaczyna mnie drażnić (zjazd na niższy dźwięk na koniec niemal każdego taktu – to słychać zresztą także na sam koniec płyty, w mocniejszym fragmencie Keeper of the Flame; to samo w sobie chyba nie byłoby takie złe, tylko uważam, że jest tego zwyczajnie za dużo), może moje ucho nie chce współpracować z jej głosem w niższych rejestrach w tych bardziej rockowych numerach, zwłaszcza jeśli są na płycie obok siebie… I między innymi z tego powodu ta druga część płyty podoba mi się o wiele bardziej. W spokojniejszych utworach przeważnie nie mam z głosem obecnej wokalistki grupy problemów, a nawet w takich jak Dusty Roads czy Little Burden uważam, że pasuje on znakomicie, bo tworzy wraz z instrumentami świetny, tajemniczy klimat, a do tego mamy tu przecież kilka kompozycji instrumentalnych, dzięki którym możemy się skupić wyłącznie na muzyce. Niestety przy kompozycjach bardziej tradycyjnie rockowych, czyli głównie pierwszych czterech na wydawnictwie, wygląda to (a raczej brzmi) zupełnie inaczej i trudno mi przez nie przebrnąć, mimo że instrumentalnie dzieje się tam naprawdę dużo fajnych rzeczy. Staram się… naprawdę się staram, ale na razie jakoś nie wychodzi… Może za czas jakiś mi się zmieni.
Revelation to ponad pół godziny znakomitej muzyki na poziomie absolutnej czołówki moich rocznych rankingów, która brzmi świetnie i przy której można fantastycznie odpłynąć, oraz 13 minut, do których nie mogę się przekonać w zasadzie wyłącznie ze względu na wokal. A może bardziej ze względu na to, że są to cztery takie numery z rzędu, bo chyba główny problem u mnie polega właśnie na tym, że po czterech kolejnych utworach z podobnymi, niezbyt mi odpowiadającymi zabiegami wokalnymi czuję się nimi zwyczajnie zmęczony. Może mój odbiór byłby inny, gdyby chociaż jeden z tych utworów zastąpić kompozycją instrumentalną, bo z kolei wymieszanie numerów z pierwszej i drugiej części płyty zupełnie by się nie sprawdziło. Niestety mowa o 13 pierwszych minutach tego wydawnictwa, co może zniechęcić do niego osoby, które będą miały podobne do moich wrażenia (a takie są, bo rozmawiałem o tej kwestii z kilkorgiem znajomych fanów Siena Root i większość podziela moje zdanie). Zróbcie więc samym sobie przysługę i nawet jeśli te pierwsze numery nie zachwycą was z tego samego powodu, co mnie, wykażcie się chwilą cierpliwości, bo pozostałych siedem wam to wynagrodzi. Jeszcze tylko słów kilka o okładce nowej płyty – jest bardzo minimalistyczna, niezwykle vintage’owa i znakomicie pasuje do brzmienia tego zespołu i kojarzy mi się z opakowaniami dawnych taśm szpulowych. To dopiero vintage!