CHURCH OF THE COSMIC SKULL
There Is No Time
13.05.2022
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Church of the Cosmic Skull to niewątpliwie jeden z moich ulubionych współczesnych zespołów. Nieco szalona ekipa z Nottingham jest już z nami od siedmiu lat i niedawno wydała swój czwarty album. Pierwsze dwie płyty mnie zachwyciły, trafiały do czołówki moich zestawień ulubionych płyt swoich roczników. Album trzeci nieco mnie zawiódł, bo choć ogólnie słucha się go całkiem dobrze, to jednak miałem wrażenie, że grupa poszła tam jednak trochę za bardzo w kosmiczny, kwaśny musical, kosztem trochę bardziej wyrazistego grania. Stąd miałem lekkie obawy, jak będzie brzmiała nowa płyta, There Is No Time. Obawy w sumie niepotrzebne, bo jest bardzo zacnie, chociaż…
No właśnie, takiego stuprocentowego zachwytu z mojej strony jednak nie ma. Brakuje mi na tym wydawnictwie jakiejś kropki nad „i”, utworu tak znakomitego jak Evil in Your Eye czy Revolution Comes with an Act of Love oraz The Devil Again, które wybijają się na pierwszej i drugiej płycie. I to chyba jedyny minus, bo generalnie te osiem numerów, które składa się na ten materiał, to rzeczy niezwykle przyjemne. Najlepszym dowodem jest to, że w swojej audycji zaprezentowałem wszystkie utwory z tej płyty. To zdarza się jedynie w przypadku albumów, które naprawdę bardzo mi się podobają. To jakieś szczegóły może? OK. One More Step, które usłyszeć mogliśmy już przed premierą, wciąga swoją powtarzalnością. Skoro już zespół pozuje na sektę, to taki numer, który brzmi jakby recytowali go ludzie w stanie zbiorowej hipnozy albo po praniu mózgu (w sumie na jedno wychodzi), pasuje idealnie, choć chyba bardziej podoba mi się w kontekście całej płyty niż wcześniej jako osobny singiel. Solidny psychodeliczny odlot zapewniają obie, trwające w sumie niemal 11 minut części Valleys and Hills. Pierwsza część to zresztą najbardziej dynamiczny fragment tej płyty, zastrzyk rockowej energii, którego brakowało mi na poprzednim krążku. Last Words of a Dying God łączy melodyjność amerykańskiego rocka w stylu Styx z teatralnością i protest songami, zaś We Lost It Somewhere to natomiast rasowy zamykacz. Choćbym włączył tę płytę przy pierwszym odsłuchu w losowej kolejności odtwarzania utworów, nietrudno byłoby odgadnąć który z nich jest na samym końcu krążka. Podniosłe, monumentalne wręcz zwieńczenie, niczym pożegnalna pieść podczas muzycznego spektaklu.
Nie wiem, co mógłbym tu jeszcze napisać, bo w sumie podsumowanie zawarłem we wstępie (brawo ja). Niech zatem wyrazem mojego stosunku do tej płyty będzie to, że – jak już napisałem – całość zaprezentowałem w swojej audycji, a jednocześnie nie mam pojęcia, czy którykolwiek utwór (a który konkretnie to już w ogóle nie wiem) załapie się w niej do mojego tradycyjnego podsumowania ulubionych kompozycji 2022 roku. Bo to właśnie taka płyta według mnie. W całości stojąca na naprawdę wysokim poziomie, zapewniająca sporo przyjemności przy odsłuchu, a jednocześnie bez kompozycji, o której pomyślałbym: „To jest genialna, niewiele w tym roku słyszałem tak dobrych numerów”. Przynajmniej o całej płycie mogę napisać, że faktycznie na razie zbyt wiele lepszych w tym roku nie trafiłem.