ARCHIVE
Call To Arms & Angels
29.04.2022
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Sławomir Orski
Co to się porobiło z zespołem Archive… 20 lat temu rozwalali system płytą You All Look The Same To Me (co za proroczy tytuły do późniejszych dokonań…), a w zasadzie jednym utworem Again. To było 16 minut muzycznego nieba dla każdego wielbiciela art rocka, prog rocka czy jak tam kto woli nazwać artystyczną, ambitniejszą, bardziej urozmaiconą wersję muzyki rockowej. Potem kolejne świetne płyty i nagle – załamanie. W 2012 roku grupa z południowego Londynu (bardziej popularna w Polsce niż w rodzimej Anglii) płytą With Us Until You’re Dead postanowiła pokazać figę z makiem fanom progresywnego rocka i odeszła w kierunku breaków, sampli, loopów i innych niezrozumiałych terminów określających niestrawną kakofonię. Na kolejnej Axiom trip-hopowe klimaty zmieszała ze współczesną elektroniką i elementami progresywnego rocka, ale rok później znów było słabo i potem niewiele lepiej. Ale nadzieja umiera ostatnia – zespół zrobił sobie 6-letnią przerwę od nagrywania, miał więc czas nabrać dystansu i przemyśleć, w jakim kierunku ostatecznie pójdzie. Wróci do rocka czy pozostanie w elektronicznej dyskotece?
Nowy, 12. album Archive, od razu podwójny, nosi tytuł Call To Arms & Angels. Przynosi ponad 100 minut muzyki i 17 utworów, w tym jeden trwający niemal kwadrans. Ale nie o ilość tu chodzi, lecz o jakość. Nie będę owijał w bawełnę i od razu na starcie powiem, że powrotu do rocka nie ma. I pewnie nie będzie. Czasy Again odeszły do lamusa, to był tylko kilkuletni epizod, bo przecież Archive zaczynał karierę od muzyki podobnej do tego, co serwuje dzisiaj. Panowie zamienili gitary na elektroniczne zabawki (klawisze, syntezatory, sample) i bawią się muzyką w nowy sposób. Tworzą muzyczne pejzaże, delikatne, rozmyte, jakby nagrywali soundtrack do romantycznego filmu. Nie umiem się do tego przekonać. Nie chodzi o sam styl, lecz o bałagan, jaki tu panuje. Prawdziwy groch z kapustą. Różnorodność gatunków, stylów, rwane melodie, nagłe zmiany tempa, natłok przeszkadzajek, rozwlekłość kompozycji (5 utworów w okolicy 10 minut), brak wyrazistości nagrań (nawet tych krótkich), do tego jest aż 5 wokalistów (dwóch panów i trzy panie). Za dużo tego. Weźmy na tapetę Daytime Coma, wiodący utwór wydawnictwa, trwający niemal 15 minut. Delikatny początek, senny klimat, w 5 minucie zmiana nastroju – pulsujące dudnienie zwiastuje transowe techno (melodia dalej nijaka), po kolejnych 5 minutach tej ściany dźwięków wyciszenie emocji, by po chwili przyłoić w progresywnym finale. Koronna kompozycja i taki bałagan, nic do siebie nie pasuje. Ani przez chwilę mnie ten utwór nie ruszył. Dokładnie tak samo jest w innych kolosach – Enemy czy Freedom, przy czym ten drugi zaczyna się w beatlesowskim klimacie (przerobionym na modłę XXI wieku), i nagle po 3 minutach prosta piosenka wycisza się i wchodzi nudny jak flaki z olejem, rozlazły motyw. Może więc chociaż krótsze piosenki się udały? Nie wiem, żadnej nie zapamiętałem, bo ten gatunkowy miszmasz mnie przytłoczył. Posłucham jeszcze raz…
Może przesadzam. Może nie umiem docenić tej przemiany Archive, ale w końcu przedstawiam moje wrażenia, moje przemyślenia. Nowe oblicze zespołu po prostu nie trafia w mój rockowy gust. Gdyby nie epizod z lat 2002-2009, być może w ogóle nie sięgałbym po płyty tej formacji. Cenię konkrety, wyrazistość, melodię, a samo granie dla grania, zapętlone motywy powtarzane w nieskończoność. Chcąc jednak uczciwie ocenić wysłuchałem płyty drugi i trzeci raz. Shouting Within to bardzo ładna piosenka z ujmującym wokalem Holly Martin. To drugi singel, bo pierwszy Frying Paint jest do luftu. Holly śpiewa jeszcze inną urokliwą balladę All That I Have. Utwór Mr. Daisy oferuje odrobinę rocka – też wałkuje jeden motyw, nie ma refrenu, ale jest ostry i bardzo konkretny. Zanotowałem jeszcze zamykającą zestaw 8-minutową kompozycję Gold. To jedyny kolos, który nie irytuje – wprawdzie długo się rozkręca, ale idzie w jednym kierunku, buduje napięcie aż do ognistego finału. To tyle. Niewiele.