GHOST
Impera
11.03.2022
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Nie należę do osób, którym przeszkadza „pójście w popy” grupy Ghost. Trzeci album zespołu, Meliora – na którym Ghost zdecydowanie odważniej zaczął sięgać po chwytliwe melodie (choć one oczywiście pojawiały się już od pierwszej płyty) – to wciąż moje ulubione wydawnictwo zespołu. To się nie zmieni po premierze płyty Impera, choć muszę przyznać, że po lekkiej rezerwie i co najwyżej średnio-ciepłym przyjęciu przeze mnie tej płyty po pierwszych dwóch czy trzech odsłuchach, po kilku kolejnych moja opinia o niej jest znacznie bardziej pozytywna.
Dwa single wydane przed premierą płyty może i nie rzuciły mnie na kolana, ale oba mi się spodobały. Zwłaszcza drugi – Call Me Little Sunshine, który czerpie nieco z instrumentalnego utworu Miasma z poprzedniej płyty zespołu (a to chyba mój ulubiony z niej kawałek). Tu mamy kapitalny, trochę mroczny klimat muzyczny, zaś Hunter’s Moon to typowy dynamiczny, przebojowy Ghost, może i jadący po oklepanych schematach, ale co z tego, skoro wciąż działa to całkiem nieźle? Ale oczywiście nie tylko single są tu cholernie chwytliwe, w końcu to Ghost. W zasadzie większość z dziewięciu pełnowymiarowych kompozycji, które się tu znalazły, to materiał na przebój. Kaisarion momentami brzmi jak czołówka z jakiegoś animowanego mordobicia z lat 90., Spillways zaczyna się jak numer grupy Foreigner, ale jak wchodzi gitara i chórki, to już raczej nie da się pomylić tego brzmienia z żadnym innym współczesnym zespołem. W Watcher in the Sky ekipa dowodzona przez Tobiasa Forge idzie w cięższy klimat, trochę w stylu metalu z lat 80. To trafny zabieg, bo bez tego numeru byłoby tu muzycznie chyba zbyt słodko i skocznie w ogólnym rozrachunku, choć i tu refren błyskawicznie wpada w ucho.
Twenties to jeden z tych numerów, które z początku człowiek uważa za strasznie wkurzające, a po kilku odsłuchach nie jest w stanie wyrzucić refrenu z głowy. Tobias i towarzysze poszli tu mocno w klimaty Diablo Swing Orchestra, serwując nam wariację na temat swingowo-wodewilowych klimatów lat 20. poprzedniego wieku. Darkness at the Heart of My Love to numer to machania zapalniczkami i wspólnego odśpiewywania refrenu. Kiczowaty jak diabli, ale czy w tym przypadku należy to w ogóle odczytywać jako wadę, a tym bardziej jakiekolwiek zaskoczenie? Gritfwood idzie chyba jeszcze dalej, bo z taką linią melodyczną to mógłby być numer wykonywany przez jakiś boysband z lat 90. (oczywiście przy innej aranżacji). A najlepsze i tak zachowali na koniec. Respite on the Spitalfields czerpie z wielu różnych kierunków, nie da się nie słyszeć tu choćby instrumentalnego, spokojniejszego fragmentu ze Still of the Night zespołu Whitesnake, czy odrobiny (albo i więcej niż odrobiny) Alice’a Coopera z przełomy lat 80. i 90., ale całość jest dużo bardziej wielowątkowa niż w przypadku wcześniejszych numerów, nic więc dziwnego, że także zdecydowanie najdłuższa na płycie. O taki Ghost zupełnie nic nie robiłem i muszę przyznać, że przy tych pierwszych odsłuchach, gdy nie byłem do końca przekonany do tej nowej płyty, to właśnie dwa pierwsze single i ten ostatni numer podciągały moją ocenę. Teraz nie muszą, bo ta i tak jest już wyższa, ale numer jeden chyba się w mojej opinii już nie zmieni i będzie nim właśnie kompozycja zamykająca album. Fantastyczne, podniosłe zwieńczenie płyty – tak właśnie wyobrażam sobie ostatni numer na płycie tego zespołu i pod tym względem Tobias po raz kolejny nie zawodzi.
To zaskakująco różnorodny album. Tobias i jego towarzysze poszli oczywiście momentami w kierunku popu, musicalu, a w jednym numerze nawet wodewilu, ale jak zwykle wszystko to zrobione jest z dobrym wyczuciem, no i przede wszystkim wciąż jest tu sporo klasycznego rockowego grania. A do tego mimo spójnego brzmienia trudno muzykom zarzucić, że jadą na jednym schemacie muzycznym. A propos muzyków – Tobias wcielił w życie swój stary plan, żeby Ghost studyjny był zupełnie innym tworem niż Ghost koncertowy. W związku z tym mamy tu choćby perkusistę zespołu Paatos, Huxa Nettermalma, czy gitarzystę Opeth (a prywatnie przyjaciela Tobiasa), Fredrika Åkessona. Jeszcze z kwestii osobowych – za kapitalną okładkę odpowiada jak zwykle Zbigniew Bielak, produkcją zajął się ponownie Klas Åhlund (produkował Meliorę, ale współpracował też m.in. z Britney Spears, Kylie Minogue, Madonną czy… Blog 27. Nic ci ta nazwa nie mówi? Ciesz się…), zaś miksem zajął legendarny Andy Wallace. A tematyka? Rozwój i upadek imperiów. Zaznaczę, że poprzednia płyta poświęcona była tematyce plag nawiedzających Europę w średniowieczu i ukazała się niedługo przed pandemią. Nie żebym coś sugerował… Przyznam, że do Prequelle wracam dość rzadko. To nie jest zła płyta, ale jakoś zawsze jak zastanawiam się, na która płytę Ghost mam ochotę, wybór pada na coś innego… najczęściej na Meliorę. Tu widzę potencjał do częstszych spotkań między mną, a tym materiałem muzycznym. Jest coś takiego w tej muzyce, co mnie do niej przyciąga, nawet jeśli jest na wskroś kiczowata i idealnie nadawałaby się jako ścieżka dźwiękowa do serialu Scooby-Doo (koniecznie do tej oryginalnej wersji, a nie jakichś nowoczesnych, komputerowych popłuczyn). Nie ma w tym nic złego. Lubię Scooby-Doo.