MARILLION
An Hour Before It's Dark
4.03.2022
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Michał Kirmuć
W momencie gdy wszyscy fani Marillion w Polsce odliczają już dni do kolejnego trzydniowego spotkania z zespołem w Łodzi, w ramach trzeciego polskiego Marillion Weekend, grupa z Aylesbury ofiarowała nam swój nowy album. Album wyczekiwany, bo przecież od ukazania się Fuck Everyone and Run (F.E.A.R.) - ostatniej płyty z premierowym materiałem - upłynęło już sześć lat.
Zastanawiałem się jaką drogą tym razem pójdą chłopaki. Czy będą kontynuowali ścieżkę wytyczoną przez rozbudowany, progresywny F.E.A.R., czy może wrócą do bardziej piosenkowej formuły, którą tak pięknie częściowo pokazali na wydanej dziesięć lat temu płycie Sounds That Can’t Be Made.
Jaki jest to album? Jeszcze na etapie pracy nad nim, docierały do mnie sygnały od osób, które go słyszały, że jako sympatykowi Sounds…, powinien mi się spodobać. Tak też się stało. Ale czy to oznacza, że sympatycy F.E.A.R. mają się czego obawiać? Nie! Bo zaryzykowałbym, że tym razem udało im się znaleźć złoty środek. Ale po kolei…
Album otwiera trzyczęściowy utwór Be Hard On Yourself. Przyznam, że gdy pierwszy raz usłyszeliśmy go kilka miesięcy temu, nie powalił mnie na kolana. Ale teraz, gdy rozpocząłem słuchanie całego nowego albumu, wydał mi się dużo ciekawszy. W każdym razie wywołał uśmiech na twarzy, a jego chóralno-orkiestrowy wstęp okazał się znakomitym powitaniem nowych dźwięków.
Na An Hour Before It's Dark takich utworów jest więcej. Dokładnie cztery wieloczęściowe utwory. Ale nie są to rzeczy przekombinowane, pomimo wielu części, są też dość zwięzłe. I co ważniejsze, bardziej wyraziste pod względem melodii i aranżacji. Tak mogę napisać o kolejnej mini suicie Reprogram The Gene. Więcej dzieje się w pięcioczęściowym, bardziej klimatycznym Sierra Leone, zaś finałowy, czteroczęściowy Care to już prawdziwy majstersztyk. Z piękną częścią tytułową albumu i przede wszystkim przepięknymi solowymi partiami gitary Steve’a Rothery’ego.
Krótsze formy? Oczywiście też są. Jak króciutki (niespełna minutowy) instrumentalny fragment Only A Kiss czy znany już z anteny radiowej, zabójczo przebojowy Murder Machines. Nie będę ukrywał, uwielbiam gdy muzycy Marillion sięgają po takie proste, ale przy tym niezwykle sugestywne piosenki. Z drugiej strony mamy poruszający, podniosły The Crow And The Nightingale. Dlatego mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że na tej płycie po prostu nie ma słabych momentów. A do tego jeszcze ten finał… Bo warto odczekać kilka minut po Angels On Earth czyli finałowej części Care. Po chwili ciszy wyłania się niezwykła, dłuższa i bardziej elektroniczna wersja Murder Machines. Takie trochę połączenie Marillion i Depeche Mode. Jak dla mnie, majstersztyk!
Trudno dzisiaj wyrokować czy będzie to ważny album w dorobku tego zespołu. Zdarzyło mi się już mylić i w jedną, i drugą stronę. Jednak wydaje mi się, że nie będzie to jedna z wielu ich płyt. Ja w każdym razie umieszczam ją w grupie tych płyty Marillion, do których będę wracał z wielką przyjemnością. I nie mogę się doczekać, by usłyszeć te dźwięki na żywo podczas Marillion Weekend w kwietniu w Łodzi.