EDDIE VEDDER
Earthling
11.02.2022
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Zaskoczył mnie Eddie Vedder. Gdy dowiedziałem się, że będzie nowa płyta, podejrzewałem, że Eddie znowu będzie się poruszał raczej w klimatach spokojnego grania. No wiecie, gitara akustyczna, ognisko, wino, wilki jakieś… Ładne, ale mocno melancholijne smęcenie. A tu się okazało, że Earthling to album dynamiczny, momentami nawet dość ciężki, a już na pewno długimi fragmentami intensywny muzycznie. A do tego ciekawy także ze względu na ekipę, która go nagrała.
Producentem płyty został Andrew Watt – człowiek, którego muzycznie poznałem jako młodego, długowłosego gitarzystę formacji California Breed, na czele której stał Glenn Hughes po rozpadzie Black Country Communion. Od kilku lat Watt jest wziętym producentem, poruszającym się tak w klimatach rocka i metalu, jak i popu czy hip hopu. I choć jego praca w charakterze producenta jest dla wielu fanów rocka kontrowersyjna (patrz ostatni album Ozzy’ego), nie da się ukryć, że tchnął sporo świeżości w solową twórczość Veddera. Watt gra na tej płycie także na gitarze, basie, a okazjonalnie również na perkusji i klawiszach, a jemu i Vedderowi towarzyszą m.in. Chad Smith (perkusja; Red Hot Chili Peppers), Josh Klinghoffer (gitara, klawisze, itd.; ex-RHCP, obecnie w składzie koncertowym Pearl Jamu) oraz cała masa mniej lub bardziej znanych gości, wśród których znajdziemy skrzypków, wiolonczelistów, trębacza, flecistę, obie córki Veddera, a także… Ringo Starra, Eltona Johna i Steviego Wondera. A i to nie wszyscy.
Można niewątpliwie uznać ten album za swego rodzaju hołd dla różnych muzycznych legend. Niektóre z nich same się tu pojawiają, inne już nie mogą. Takie Long Way brzmi jak numer żywcem wyjęty z płyty Toma Petty’ego (zresztą na hammondach gra w nim Benmont Tench z The Heartbreakers) i gdyby Petty wciąż żył, jestem przekonany, że usłyszelibyśmy go w tym nagraniu. Zaskakuje – biorąc pod uwagę raczej stonowany klimat wielu kompozycji solowych Veddera oraz numerów Pearl Jamu z ostatnich płyt – dynamika w Power of Right czy Brother the Cloud (ten drugi utwór według wszelkiego prawdopodobieństwa poświęcony jest Chrisowi Cornellowi). Tej dynamice sprzyja mocno podbita perkusja Chada Smitha, z silnym posmakiem lat 80. w brzmieniu. Sporo tu zresztą naleciałości wspomnianej dekady, bo tu czy tam przebija się nieco klimatów new wave czy nawet nieco ucywilizowanego punka (choć w zasadzie new wave to właśnie jest przecież w mocnym uproszczeniu ucywilizowany punk). W kontrze do niej mamy może nieco przesłodzone i wyśpiewane w typowym dla współczesnego Veddera nieco „emeryckim” stylu, ale niepozbawione jednak pewnego uroku The Haves.
Drugą połowę płyty siłą rzeczy trochę zdominował temat sławnych gości, choć zanim do nich dotrzemy, mamy jeszcze choćby najbardziej hałaśliwy na płycie numer Good and Evil, w którym Vedder przypomina sobie o punkowej cząstce swojej duszy. Jeśli chodzi o legendy, to zdecydowanie największym zaskoczeniem jest udział Steviego Wondera, który daje czadu na harmonijce ustnej w zwariowanym Try, z powodzeniem nadążając za szalonym tempem tej kompozycji. Picture zagrany i zaśpiewany w duecie z Eltonem raczej nie trafi do grona najlepszych utworów ani Veddera, ani Eltona. To w sumie przyjemny, ale dość pospolity kawałek w klimacie późniejszej twórczości starszego z panów. Miły country-pop, bardzo łatwo wpadający w ucho, ale bez jakichś wielkich aspiracji muzycznych. Ringo gra natomiast w lekkim Mrs. Mills. Co ciekawe, tak właśnie miała na nazwisko była żona Paula McCartneya, której sir Paul zdaje się najmilej nie wspomina. Przypadek? Hmm… nie mam pojęcia. Co ciekawe, choć słyszę tu oczywiście spore inspiracje Beatlesami, dużo bardziej kojarzy mi się ten kawałek – zwłaszcza zwrotki – z Catem Stevensem. W tekście padają także nazwiska zacnych gości, którzy pojawili się na tym albumie. Na koniec jeszcze przejmująca miniaturka, czy też w zasadzie pewien nieco psychodelicznie brzmiący zapętlony motyw w postaci On My Way, w którym słyszymy głos biologicznego ojca Veddera. Taśmę Eddie dostał jakiś czas temu, ale – jak sam przyznawał – bał się ją włączyć. W końcu jednak się odważył i teraz postanowił w taki właśnie sposób uhonorować swojego prawdziwego ojca (o którym wspomina przecież w swoim pierwszym wielkim przeboju – Alive), tworząc z nim duet w ostatniej kompozycji na tej płycie. Co prawda sam utwór brzmi kompletnie inaczej niż reszta albumu i jest w pewien sposób od tej reszty oderwany, ale w tym przypadku nietrudno zrozumieć, czemu znalazł się na tej płycie.
W pewnym sensie można powiedzieć, że z buntownika i człowieka poruszającego się gdzieś w mrocznych zakamarkach branży muzycznej, w pewnym sensie rockowego outsidera, Eddie przeobraził się tu w wielką gwiazdę rocka, która wydaje płytę solową z udziałem innych legend. No, przecież tak właśnie robią legendy, prawda? Przynajmniej niektóre. Można zatem uznać, że Earthling to płyta legendy rocka Eddiego Veddera. Całkiem udana. Nie fenomenalna, nie genialna, nie przełomowa, ale z pewnością pod kilkoma względami zaskakująca. To akurat nie zawsze jest zaletą, ale w tym przypadku akurat na takie zaskoczenie narzekać nie mogę. Buntownika Eddiego znajdziemy tu stosunkowo niewiele (w niektórych tekstach, bo raczej nie w muzyce, a i bardziej niż bunt w tekstach tych można odszukać smutek po stracie bliskich osób), ale jest Eddie – muzyk, który znakomicie bawi się z grupą przyjaciół. Mnie to w zasadzie chyba wystarczy.