JOE BONAMASSA
Time Clocks
3.02.2022
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Przy okazji kilku ostatnich płyt studyjnych Bonamassy pisałem, że trend „lepsza-gorsza-lepsza-gorsza” został już chyba ostatecznie przełamany, bo te nowe wydawnictwa już od jakiegoś czasu faktycznie utrzymywały się na wysokim poziomie, a album poprzedni – Royal Tea – był tego najlepszym przykładem. I choćby dlatego moja opinia o Time Clocks nie jest w stu procentach pozytywna. Gdyby ktoś kazał mi odpowiedzieć na pytanie, czy to jest dobra płyta i czy passa została podtrzymana, i miałbym do wyboru tylko słowa „tak” i „nie”, odpowiedziałbym: „Tak”. Gdybym jednak mógł wypowiedź rozwinąć, dodałbym: „… ale…”. Być może po znakomitej Royal Tea moje oczekiwania były trochę zbyt duże. Tam Joe – owszem – grał jak to on, ale i zdecydował się na kilka fajnych rozwiązań, z których wcześniej często nie korzystał. Słychać było, że odchodzi momentami od takiego typowego blues-rockowego grania, na którym wypłynął. I choć niezwykle przyjemnie słucha mi się Time Clocks, mam wrażenie, że muzycznie jest to… no może nie cały… powiedzmy, że ćwierć kroku wstecz. Ekipa jest częściowo ta sama, choć nieco odmłodzona, bo brak organisty Reese’a Wynansa i basisty Michaela Rhodesa, którzy w ostatnich latach często z Bonamassą współpracowali. Zamiast nich grają tu przede wszystkim Lachy Doley (ma na koncie nagrania m.in. z Glennem Hughesem czy Jimmym Barnesem) i Steve Mackey (grupa Pulp). Za perkusją wciąż zasiada ponownie legendarny sideman Anton Fig.
Jak już wspomniałem, słucha się tej muzyki niezwykle przyjemnie. Zagrana jest mistrzowsko, Joe jest też coraz sprawniejszym wokalistą, do tego żeńskie wokale też wszystko ładnie dopełniają, więc ogólnie jest ciepło, bogato i właśnie bardzo ładnie. Brakuje mi jednak numerów z charakterem. Takich nieco odważniejszych rzeczy, odchodzących od tego ładnego i przyjemnego blues-rockowe brzmienia na rzecz czegoś może nieco zaskakującego. Takie były na Royal Tea, były też na Blues of Desperation. A tu chyba ich nie znajduje, a przynajmniej nie tyle, ile bym chciał. Co nie znaczy, że nie ma tu na czym ucha zawiesić. Dobrze słucha się Curtain Call z orkiestracjami stworzonymi przez Jeffa Bovę. Końcówka zamykającego album Known Unknowns to gitarowe szaleństwo w wykonaniu Bonamassy. Moim ulubionym numerem jest jednak Questions and Answers. Zadziorne, charakterne niczym południowoamerykański taniec, a przy tym oszczędniejsze aranżacyjnie. Właśnie takich rzeczy tu przede wszystkim szukałem i takich nieco mi brakuje. Ciekawie kontrastuje z tym numerem kolejna kompozycja na płycie – Mind’s Eye. Pięknie płynąca, spokojna balladka, zagrana ze smakiem, choć z czasem nieco bardziej dramatyczna. Tylko mam wrażenie, że Joe już ten kawałek kilka razy w życiu nagrał. I to jest mój główny zarzut do Time Clocks – zbyt tu bezpiecznie, według, mnie, a za mało w tym wszystkim ikry i szaleństwa.
Time Clocks to udana płyta – nie zamierzam twierdzić inaczej. Ale brakuje mi tego poszukiwania, kombinowania, zaskakiwania słuchacza. Ja wiem, że to nie jest gatunek idealny dla tych, którzy lubią być zaskakiwani, ale przecież Bonamassa akurat udowadniał na ostatnich albumach, że potrafi iść w nieoczywiste dla siebie rejony. Ta płyta jest nieco zbyt oczywista. Ale ładna, tak, zdecydowanie ładna. Szkoda, że na kompakcie dostępna u nas chyba tylko w postaci stanowczo zbyt drogiej, „limitowanej” edycji. Wszystko pięknie, ale w przypadku albumu, który podoba mi się, ale jakoś mnie na łopatki nie powalił, 90 złotych to nieco za dużo i w zupełności zadowoliłbym się zwykłą edycją za pewnie nieco ponad połowę tej ceny. Nie mam jednak takiej możliwości i za to duży minus dla chyba jednak dystrybutora, bo „normalna” wersja kompaktowa chyba też się ukazała, tylko jakoś u nas w sklepach jej nie spotkałem.