ELECTRIC EYE
Horizons
5.11.2021
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Electric Eye to pewniacy. Poznałem ich muzykę w 2016 roku przy okazji premiery drugiej płyty tego norweskiego kwartetu. Od razu porwała mnie ich muzyka i wiedziałem, że muszę ich mieć na oku. W 2017 roku wyszedł album trzeci, który to potwierdził. Obie te płyty trafiły do czołówki moich ulubionych albumów w swoich rocznikach. Trochę naczekaliśmy się na kontynuację. Co prawda w międzyczasie wyszedł krążek koncertowy, ale studyjnych nagrań jakiś czas nie było. No to są. I znowu pewnie w moim rocznym rankingu znajdą się wysoko. Poprzednio na okładce poszli w żółć, teraz w czerwień. Muzyka zbyt drastycznie się nie zmieniła, w dalszym ciągu łatwo poznać, że to oni, choć daleki jestem od stwierdzenia, że brzmią wciąż tak samo. Horizons składa się z ośmiu numerów i trwa nieco ponad 40 minut, czyli standard w przypadku Electric Eye. Jak pisze sam zespół, jest to muzyka z dna oceanu, inspirowana erupcją wulkanów, podwodnymi przygodami i dzikością morza, otaczającego małą wysepkę, na której grupa zaszyła się, by pracować nad tym albumem. Panowie zaczęli prace nad płytą już w 2018 roku. Przez tydzień jamowali w starej latarni morskiej i – jak piszą – jedyną publicznością były mewy oraz trafiający się okazjonalnie obserwatorzy ptaków. W przerwach podziwiali naturę i oglądali dokumenty przyrodnicze. Efektem tych sesji były godziny nagrań. Z nich zespół wyciągnął to, co najlepsze, i nagrał nowe kompozycje w studiu w Bergen, choć na płycie znalazły się także partie zarejestrowane w latarni.
To zdecydowanie nie jest jedna z tych płyt, w które człowiek musi się długo wczuwać i powoli ogarniać klimat. Tu mamy krótkie, nieco tajemnicze intro i zespół szybko wchodzi na właściwe obroty, serwując świetny klimat w instrumentalnym En Bekymringsfri Koloni, które muzycznie sięga częściowo do przestrzennego brzmienia lat 80. Długo jednak w jednym klimacie się nie utrzymujemy, bo Last Call at the Infinity Pool to wpadające w ucho pop-funky z psychodelicznym posmakiem. Fragmenty wspomnianych dokumentów przyrodniczych o oceanicznych głębinach pojawiają się w kapitalnym The Sleeping Sharks i faktycznie numer brzmi jak muzyczna ilustracja jakieś fascynującej przygody, choć równie dobrze mogłaby to być wyprawa w kosmos, a nie na dno morza czy oceanu. Jeszcze bardziej podoba mi się nieco minimalistyczna długimi momentami psychodelia w Our Water Is on Fire. Tu już faktycznie schodzimy na niezła głębokość, a ten nieco klaustrofobiczny, tajemniczy klimat udanie wspomaga przefiltrowany przez mocny efekt wokal oraz jednostajne tempo, które sprzyja tej muzycznej hipnozie.
Nieco ożywienia wnosi otwierające drugą część wydania winylowego Put the Secret in Your Pocket. Robi się momentami nieco intensywniej, hipnoza ustępuje bogatej, wielowarstwowej aranżacji z licznymi smaczkami na drugim i trzecim planie, całość brzmi gęsto, a przy tym niezwykle melodyjnie. W Lighthouse Rock mamy ciekawą mieszankę surf rocka i reggae, choć oczywiście w psychodelicznym sosie à la Electric Eye. Numer spokojnie mógłby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej jakiegoś filmu szpiegowskiego z lat 60. Dynamikę na sporym poziomie podtrzymuje Den Atmosfaeriske Elven, które świetnie napędza gęsta perkusja. Dzieje się tu sporo i na taki dużej intensywności (nie mylić z hałasem) jedziemy pełne sześć minut. A potem sztuczne ognie kontrastujące z niezwykle spokojnym początkiem The Singularity, które zamyka album. Kapitalnie sprawdza się motyw gitarowy łączący w sobie brzmienia Wishbone Ash i Mike’a Oldfielda (tak, to możliwe), przecinany świetnymi wstawkami organów. Całość dopełnia niski, spokojny, tym razem pozbawiony mocniejszych efektów wokal. Po zgiełku poprzedniej kompozycji ten spokojny, przestrzenny aranż ostatniego utworu robi jeszcze większe wrażenie i fantastycznie prowadzi album do końca.
Horizons od razu i przez cały czas brzmi jak płyta Electric Eye, bo ten zespół wypracował swoje bardzo charakterystyczne brzmienie, a jednocześnie wcale nie brzmi jak poprzednie krążki zespołu. To jest chyba w tym wszystkim najciekawsze. Nie grają tego samego, a ich muzyka nawet na jednej tylko płycie potrafi być niezwykle różnorodna, a jednak, gdyby ktoś puścił mi tę płytę po raz pierwszy i nie powiedział, kogo słucham, i tak odgadłbym bez trudu. To wielka zaleta twórczości Electric Eye. Warto było czekać cztery lata na ten krążek, bo kwartet z Bergen po raz kolejny udowodnił, że na niedorzecznie mocnej scenie muzycznej Skandynawii jest jednym z najjaśniejszych punktów.