SOUP
Visions
24.11.2021
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Wstępem do tego tekstu musi być małe tło historyczne. Wiosną 2017 roku zobaczyłem w internecie niezwykle intrygującą pracę, której autorem jest Lasse Hoile – jeden z najbardziej cenionych współczesnych twórców okładek. Praca ta kojarzyła się natychmiast z projektem, który zdobił jedno z wydawnictw Stevena Wilsona (autorstwa tegoż samego Hoile). Była tak piękna, że zapamiętałem sobie nazwę zespołu, bo płyty, której ta okładka miała towarzyszyć, jeszcze na rynku nie było. Soup – Remedies. Hmm, no dobrze, pożyjemy – zobaczymy. Na początku maja przypomniałem sobie o tym albumie, który zdążył się już w kwietniu ukazać. Odsłuchałem płytę i… całkowicie mnie zmiotło z planszy. Nie mogłem się wręcz doczekać, aż zaprezentuję muzykę z tego albumu w audycji, bo czułem, że właśnie trafiłem na coś wyjątkowego, coś, co absolutnie zaczaruje słuchaczy. Można powiedzieć, że reszta to już historia (na naszą małą skalę), bo szybko się okazało, że album ten równie mocno spodobał się także innym osobom w redakcji Rockserwis FM, co zaowocowało numerem 1 na naszym Czarcie, licznymi zachwytami słuchaczy, wałkowaniem płyty w chyba połowie naszych audycji, miejscem w pierwszej piątce w głosowaniu na Ulubiony album roku naszych słuchaczy (tuż za samymi rockserwisowymi tuzami – Lunatic Soul, Stevenem Wilsonem i Rogerem Watersem) oraz pięknym koncertem na Ino-Rock Festival rok później. A, zapomniałbym. To moja ulubiona płyta 2017 roku. Rozumiecie więc, że moje oczekiwania wobec Visions były ogromne, i stres, czy aby sam nie zabiję nimi swojego odbioru tej płyty, równie wielki.
Przenosimy się do roku 2020 i Erlend Viken, lider Soup, zapowiada następcę Remedies. Album miał się ukazać pod koniec tegoż roku. Niestety okazało się, że będzie jednak obsuwa. Choć płyta była w zasadzie nagrana w 2019 roku, premierę przesunięto dopiero na listopad 2021. W międzyczasie ukazała się co prawda znakomita płyta Giant Sky – innego projektu Erlenda – ale to wcale nie ułatwiło oczekiwania. Visions – podobnie jak Remedies – składa się z pięciu kompozycji… teoretycznie. W praktyce z ośmiu. Ale do tego dojdziemy. Nie wiem w zasadzie, czy jest sens rozpisywać się o poszczególnych numerach. Wolę chyba napisać o swoich ogólnych wrażeniach. Soup po raz kolejny zaserwowali nam mistrzowską mieszankę post-rocka, psychodelii, rocka melancholijnego i symfonicznego. Rozmach, z jakim panowie podchodzą do najbardziej okazałych, symfonicznych wręcz i filmowych fragmentów, jest równie zachwycający jak ich wyczucie we fragmentach najspokojniejszych, najbardziej klimatycznych, tajemniczych i melancholijnych. Odsłuch Visions jest niczym odczuwanie całym organizmem sił natury. Raz delikatnie cię otula, zapewniając spokój, wyciszenie i bezpieczeństwo, a raz poniewiera tobą i ukazuje całą swą brutalną moc. Jedno i drugie zjawisko całkowicie zachwyca. Nie ma w zasadzie znaczenia, czy muzycy przemawiają do nas za pomocą najbardziej oczywistego rockowego instrumentarium, czy też wspomagają się skrzypcami, trąbka lub fletem – efekt w każdym wypadku sprawia, że nie sposób się od tej muzyki oderwać.
No dobrze, o kilku fragmentach jednak wspomnę, choć naprawdę nie jestem w stanie słuchać tego krążka inaczej niż w całości. Najbardziej chyba zachwyciła mnie kompozycja pierwsza i jednocześnie zdecydowanie najdłuższa – Burning Bridges. W przypadku Remedies mój zachwyt zwiększał się w miarę trwania płyty i apogeum osiągnął na sam jej koniec. Tu powalili mnie już na początku, delikatnym kosmicznym wprowadzeniem nieco w stylu Shine On You Crazy Diamond, choć podobieństwa szybko się kończą. Zespół żongluje nastrojami i już na dzień dobry wytacza potężne działa, kontrastując natężenie dźwięku, powalając mocą, ale i zachwycając pięknymi, urzekającymi melodiami. Również pięknie, filmowo, na swój sposób jesiennie płyną Crystalline czy Kingdom of Color. Żeby jednak nie było tak ładnie, tę pierwszą kompozycję wieńczy kakofonia przesterowanych dźwięków i nagłe ich urwanie. Osobliwa pobudka, ale taka huśtawka nastrojów znakomicie pasuje do muzyki Soup. A, no i miałem jeszcze wspomnieć o tych niby pięciu, ale tak naprawdę ośmiu utworach. Pozostałe trzy znajdują się w wersji kompaktowej (po dobrych kilkunastu minutach ciszy) i jednej z wersji winylowych (na trzeciej stronie takiego wydania), co razem zamiast 40 minut muzyki, daje nam ich aż 56. W przypadku dźwięków tak fantastycznych, nie ma podstaw do narzekania. Moim faworytem jest chyba kosmicznie psychodeliczny i mroczny instrumentalny numer Orbit Pt. 1 (oparty na podobnym motywie, co miniatura Skins Pt. 1, tyle że w bardziej psychodelicznym i kosmicznym wydaniu), choć cały ten dodatkowy materiał absolutnie w niczym nie ustępuje pięciu „podstawowym” numerom i w dodatku idealnie pasuje też do nich stylistycznie. Zamykające całość Orbit Pt. 2-3, które bazuje na motywie z części pierwszej, tak cudownie buja, że naprawdę trudno po jego zakończeniu wrócić natychmiast do „normalności”. Narzekać także nie można na samo wydanie. Mam wersję niebieską, 2LP. Przyznam, że wszystko mieni się połyskiem tak, że nawet nie zbliżam się bez rękawiczek, żeby okładka i wkładki nie przypominały bazy AFIS. Dwie płyty, znakomita, dwunastocalowa, kilkunastostronicowa wkładka z pięknymi zdjęciami, „tęczowy” laminat i do tego tradycyjnie w przypadku Soup płyta CD w skromnej kopercie. A wszystko to w grubej foliowej koszulce. Prezentuje się to fantastycznie.
Nie znałem zespołu Soup przed 2017 rokiem. Oczywiście od czasu premiery Remedies poznałem to, co dało się poznać (czyli większość lub wszystko) oraz kupiłem to, co dało się kupić (czyli wciąż mniej, niż bym chciał, ale może kiedyś zespół wznowi wcześniejsze wydawnictwa, bo Remedies znacząco wpłynęła na popularność grupy). W tej chwili to jeden z moich ulubionych współczesnych zespołów i to mimo że generalnie bliższa jest mi muzyka hardrockowa czy też taka, która łączy właśnie hardrockowe elementy z psychodelią. Tu mamy do czynienia z psychodelią bardzo ciężką i gęstą, momentami wręcz nieco przytłaczającą, połączoną z post-rockiem, który generalnie toleruję w dawkach dość ograniczonych, a także z rockiem symfonicznym czy wręcz klimatami muzyki filmowej, a to też nie są najbliższe mi gatunki. Teoretycznie jest to mieszanka, która powinna w najlepszy razie wzbudzić mój szacunek, ale niekoniecznie jakieś mocniejsze zainteresowanie. A jednak jakimś cudem muzyka Soup, która łączy te wszystkie elementy, trafia do mnie tak mocno. Trudno to wytłumaczyć, ale chyba roztrząsać tego nie ma sensu. Tu trzeba słuchać. Słuchać i się zachwycać.