RAY WILSON
The Weight Of Man
27.08.2021
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Miałem dłuższy czas pewien problem z solowymi płytami Raya Wilsona. Niby wszystko było dobrze zrobione, przyjemne, ale trudno mi w tym było znaleźć coś więcej niż właśnie przyjemność z odsłuchu. Brakowało czegoś ekstra. Odnosiłem wrażenie, że te jego płyty, choć – właśnie – przyjemne, to jednak są nieco bezpieczne muzycznie i cały czas utrzymane w podobnym klimacie. Pierwsze single zwiastujące album The Weight of Man sugerowały, że tym razem może być nieco bardziej ekscytująco muzycznie, i muszę przyznać, że przynajmniej częściowo te nadzieje, które rozbudziły we mnie wspomniane single, Ray na nowej płycie spełnił.
Klimatyczna okładka, udane single, a do tego długość płyty – 47 minut. Same dobre wieści na początek. To dobrze nastrajało przed pierwszym odsłuchem całości i muszę przyznać, że po kilkunastu kolejnych wrażenia też muszą być pozytywne. To nie znaczy, że Ray dokonuje tu jakiejś muzycznej rewolucji. Trzyma się przeważnie swojego stylu, ale wydaje mi się, że więcej razy odchodzi tu od typowych dla siebie bardzo ładnych, melancholijnych smętów. You Could Have Been Someone to właśnie taki dość typowy Ray, ale jest w tym numerze pewien mrok, a do tego ciekawie sprawdzają się wejścia klarnetu, który udanie przeplata się z gilmourowską gitarą Aliego Fergusona. Niewątpliwie znajdziemy tu kilka numerów w stylu, do którego zdążyliśmy się już w ostatnich latach u Wilsona przyzwyczaić – takimi są choćby Mother Earth czy kompozycje z końcówki krążka. Same w sobie bardzo urokliwe i klimatyczne, ale gdyby ta płyta składała się tylko z tego typu kawałków, byłoby dla mnie trochę zbyt melancholijnie i kominkowo.
Na szczęście czasami bywa inaczej. Na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim dwie kompozycje – Amelia oraz numer tytułowy. Pierwsza z nich jest zaskakująco dynamiczna, wręcz porywająca, a przy tym mroczna i hipnotyczna. Nie wiem, czy nie jest to w tej chwili mój ulubiony solowy numer Raya i przy okazji też jedno z moich ulubionych tegorocznych nagrań. Kompozycja tytułowa to rzecz najdłuższa na tej płycie, niemal siedmiominutowa, co już jest w sumie pewnym zaskoczeniem. Rozwija się niespiesznie, ale jest prowadzona ze smakiem i wciąga, ani przez chwilę się przy tym nie dłużąc, mimo że brak tu muzycznych eksplozji. Co poza nimi? Wyróżnię jeszcze wpadające w ucho w pierwszej fazie, a potem dość intensywne i ciężkie jak na Wilsona I,Like You oraz kolejny numer, który zaskakująco skutecznie zostaje w głowie i udanie łączy fragmenty spokojniejsze z dynamiczniejszymi, czyli The Last Laugh. Reszta stanowi w mojej opinii udane uzupełnienie tych najlepszych fragmentów.
Przy okazji poprzednich płyt Raya zawsze ogólnie wrażenia były pozytywne, ale gdy zadawałem sobie pytanie – czy ja koniecznie muszę je mieć? - najczęściej po jakimś czasie stwierdzałem, że w sumie to jakoś bez nich przeżyję i czasem sobie wrócę do ulubionych fragmentów. W tym przypadku z jakiegoś powodu już przed premierą czułem, że chcę mieć ten krążek, i zamówiłem go w zasadzie po dwóch czy trzech odsłuchach całości. Nie wiem, czemu ta płyta trafia do mnie nieco bardziej niż poprzednie. Może to kwestia dwóch czy trzech numerów nieco mocniejszych, gęstszych, intensywniejszych, które wychodzą poza tę przyjemnie bujającą muzyczną melancholię? Mam nadzieję, że sporo materiału z tej płyty znajdzie się w koncertowym secie Raya, bo o ile bardzo lubię jego występy z materiałem rodziny Genesis, to z chęcią posłucham na żywo większej liczby jego własnych kompozycji, zwłaszcza tak udanych.