KING BUFFALO
The Burden of Restlessness
16.04.2021
Ocena:
autor:
Jakub Bizon Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
Dzielenie dyskografii King Buffalo na płyty i EP-ki straciło już jakiś czas temu sens, bo granica jest mocno umowna. Zatem oficjalnie The Burden of Restlessness to trzeci duży album formacji z Rochester w stanie Nowy Jork, ale w praktyce niekoniecznie. Nie ma to zresztą jakiegoś wielkiego znaczenia. Szybki rzut oka na oceny wszystkich wydawnictw grupy na portalu RateYourMusic pokazuje, że fani nie znaleźli na razie w dyskografii zespołu słabego punktu. Wszystkie ważniejsze krążki zespołu mają średnią w okolicach 3.40-3.50. Piszę o tym, bo oprócz tego, że są oceniane na bardzo zbliżonym poziomie, również muzycznie są sobie bliskie. To może być w pewnym sensie pułapka, choć na razie jeszcze tego nie odczuwam. Być może dlatego, że mimo dość podobnych muzycznych klimatów panujących na wszystkich tych wydawnictwach, każde z nich oferuje muzykę na naprawdę wysokim poziomie i wszelkie podobieństwa i ewentualne zarzuty z nimi związane, odchodzą na dalszy plan.
To oczywiście nie tak, że każda ich płyta jest taka sama. Na jednej jest nieco więcej spokojniejszych, psychodelicznych odlotów (na Dead Star pojawiły się nawet syntezatorowe klimaty rodem z lat 80., co stanowiło przyjemny powiew świeżości), na innych więcej dynamiki i rockowej zadziorności – ale ogólnie najczęściej dość szybko słychać, że to po prostu oni. To spore osiągnięcie jak na wciąż tak młody zespół, bo pamiętajmy, że King Buffalo wydają swoją muzykę od zaledwie ośmiu lat. Wciąż pamiętam, jak pojawili się w Pleszewie na Red Smoke Festival kilka lat temu i z rozmowy z jednym z muzyków dowiedziałem się, że to ich pierwsza wizyta w Europie i trochę się stresowali, czy ktokolwiek będzie chciał przychodzić tu na ich koncerty. No cóż, teraz chyba już nie mają takich wątpliwości, bo dziś są uznawani za jeden z najciekawszych zespołów sceny stoner/psych.
Płytę zdobi piękna, intrygująca grafika… jakby znajoma? No tak, Zdzisław Beksiński. No to już plus na starcie. Muzycznie panowie jakby zawzięli się, żeby dotrzymać kroku mistrzowi Beksińskiemu, jeśli chodzi o poziom twórczości. Na The Burden of Restlessness mamy 7 kompozycji trwających 40 minut, czyli dość typowo dla tego zespołu. Tym razem formy nieco krótsze, nie znajdziemy tu kompozycji kilkunastominutowych czy nawet takich pod 9-10 minut. Materiał jest dynamiczny, napędzany charakterystycznym dla twórczości tego zespołu motorycznym basem i mocną grą perkusji. Tak jest od samego początku, czyli od kompozycji Burning. Jest moc, jest ciężar, jest stanowczy rytm. To z pewnością nieco cięższe oblicze King Buffalo i ono dominuje na tej płycie. Równie dynamicznie, choć i nieco bardziej melodyjnie i nawet chwytliwie, jak na ten gatunek, jest w singlowym Hebetation, ale cały czas utrzymujemy się w klimatach soczystego, treściwego okołostonerowego łojenia.
Trochę więcej przestrzeni w brzmieniu pojawia się w znakomitym Locusts. Zespół gra tu z polotem, bębny wchodzą niemal w plemienne klimaty, całość dzięki tej przestrzeni i kontrastom brzmieniowym jest trochę bardziej tajemnicza i uderza jeszcze skuteczniej niż pierwsze numery. Gitary jazgoczą aż miło w kolejnym mocnym numerze, Grifter. Przyznaję, że trochę panowie jadą na podobnym schemacie, bo Grifter to w pewnym sensie przedłużenie klimatu z wcześniejszych kompozycji. Znowu dynamika, mocny, zdecydowany, powtarzany motyw, podobne tempo. Każdy z tych utworów osobno jest bardzo udany, ale nie wiem, czy nie za dużo podobnych motywów na jednym albumie. Końcówka z pewnością nie rozczarowuje, bo w The Lock gitary pracują aż miło, a najdłuższy na płycie Loam znowu udanie miesza hipnotyczne, lżejsze fragmenty z gitarowym atakiem. Ogólnie mam wrażenie, że tych prób zahipnotyzowania słuchacza perkusyjnymi zapętleniami i rwanymi motywami gitarowymi jest na tym albumie nieco za dużo, ale ponieważ, jak już mówiłem, płyta nie należy do długich, nie mamy ich tu w takiej dawce, żeby to na dłuższą metę nużyło.
W przeciwieństwie do płyto-epki Dead Star, nowy album raczej nie oferuje eksperymentów i zmian w brzmieniu King Buffalo ani jakiejś wielkiej różnorodności brzmienia. Tam mieliśmy więcej odlotów, nawet momentami trochę klimatów synthowych rodem z lat 80. Tu już jest bardziej tradycyjnie w ich stylu. Siłą tej płyty jest przede wszystkim to, że jest ona niezwykle równa. Przy każdym kolejnym odsłuchu moją uwagę w największym stopniu przyciągały inne kompozycje. Gdy już wydawało mi się, że jeden czy dwa utwory wysuwają się na zdecydowane prowadzenie w wyścigu po miano mojego ulubionego na tym albumie, kolejny odsłuch wywracał tę kolejność lub przynajmniej poddawał ją w wątpliwość. W każdym z tych numerów fani tego typu grania znajdą coś dla siebie. The Burden of Restlessness to płyta, która nie przesyca, ale i nie zostawia niedosytu. Przyszli, pozamiatali, zostali z nami na 40 minut, poszli. Nie przeciągali wizyty, ale i nie zniknęli w pośpiechu. Bardzo mi to odpowiada, choć brakuje mi nieco zaskoczeń z ich EP-ek.