FOO FIGHTERS
Medicine At Midnight
5.02.2021
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Sławomir Orski
Pamiętam, że cztery lata temu piałem z zachwytu nad płytą Concrete And Gold zespołu Foo Fighters, za którym normalnie nie przepadam, ale ten krążek naprawdę im się udał. Niewtajemniczonym (są tacy?) przypomnę, że Foo Figters to zespół założony w 1995 roku przez Dave’a Grohla, perkusistę kultowej Nirvany, po samobójczej śmierci jej lidera Kurta Cobaina. Zawsze mówiłem, że ten nowy twór to trochę taka Nirvana dla ubogich, bez jej lekkości i przebojowości, za to z potężną ścianą dźwięku, ale minęło ćwierć wieku i formacja Grohla nadal działa, radzi sobie świetnie (zwłaszcza na koncertach), nagrywa coraz lepsze płyty, więc nie ma co narzekać, porównywać, a tym bardziej umniejszać. Ta najnowsza propozycja nosi tytuł Medicine At Midnight (no, może nie do końca najnowsza, ale o tym niżej) i chociaż nie dorównuje poprzednikowi (tak po prawdzie nie było na to szans), i tak przynosi sporo soczystego, mięsistego rocka. I to całkiem konkretnego, bo wraz z lekką zmianą stylu problem braku wyrazistości nagrań praktycznie przestał istnieć.
Nie podejmuję dyskusji, czy złagodzenie brzmienia to właściwa droga dla stricte rockowej grupy. Każdy ma prawo szukać swojej. Osobiście lubię, gdy mocnemu graniu towarzyszy dobra melodia, a tych na Concrete And Gold było chyba więcej niż na kilku wcześniejszych albumach razem wziętych. Podobnie jest na najnowszym wydawnictwie. Jubileuszowym, bo to dziesiąty studyjny krążek grupy, który nagrano jeszcze przed pandemią (akurat na 25-lecie zespołu), ale ostatecznie premiera została przesunięta na 2021 rok. Pilotujący go utwór, podszyty funkiem Shame Shame miał prawo niepokoić, bo pachniał Talking Heads i z ciężkim rockiem miał niewiele wspólnego (celowo nie używam trochę już dziś zapomnianego słowa „grunge”). Ale wydany potem No Son Of Mine przywrócił wiarę – to rasowy rockowy killer w starym stylu, wypełniony energią, oparty na ostrym riffie, z mocnym rytmem i kapitalnymi chórkami. W sumie bardzo prosty, ale jakże zaraźliwy. Te dwa nagrania to forpoczta tego, co dostajemy – proste, melodyjne piosenki, czerpiące inspiracje z różnych gatunków, także tych lżejszych. Jest więc efektowna, bardzo ładna i bardzo beatlesowska ballada Chasing Brids, jest stadionowy, rozkręcający się z każdą minutą Waiting On A War, są ostre rockowe numery (poza wspomnianym singlem świetny Holding Poison czy otwierający zestaw, przebojowy Making A Fire), jest funkowy, dobrze bujający Cloudspotter z ognistym refrenem, jest wreszcie kompletnie nijaki utwór tytułowy. Dla każdego coś miłego? Poniekąd tak. Ja wolę rockowe oblicze Foos, ale znajdą się tacy, którzy docenią poszukiwania nowych brzmień i te bardziej popowe piosenki. Jedno nie ulega wątpliwości – Medicine At Midnight to najbardziej przystępny, najbardziej „piosenkowy”, momentami wręcz taneczny album Foo Fighters. Czy to dobrze – to już kwestia gustu. Mistrzowie gitarowego grania złagodnieli, lecz potrafią też nieźle przyłożyć. Średnio to spójne, ale wpada w ucho. Coś za coś. Mnie się podobało, ale na krótką metę. Z czasem wybiorę trzy, cztery kompozycje, a o reszcie zapomnę. Już zapomniałem.
Na koniec kilka słów o niespodziance, bo za taką należy uznać płytę Hail Satin wydaną 17 lipca przez Foo Fighters pod nazwą Dee Gees. Wydany na winylu zawierał 5 utworów z Medicine At Midnight w nieco innych, surowych wersjach, a na stronie A 5 coverów wielkich hitów zespołu Bee Gees. To bardziej żart i ukłon w stronę fanów, niż kolejne oficjalne wydawnictwo Foo Fighters, dlatego traktuję je z przymrużeniem oka i jedynie o nim wspominam, bez zagłębiania się w szczegóły. O jedno tylko proszę Dave’a – żarty żartami, ale wróć kolego na właściwe, rockowe tory.