MARIUSZ DUDA
Claustrophobic Universe
23.04.2021
Ocena:
autor:
Jakub 'Bizon' Michalski
blog autora:
http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/
O ile wydany w zeszłym roku album Lockdown Spaces mógł być pewnym zaskoczeniem dla fanów Mariusza Dudy (choć mam wrażenie, że głównie dla tych nowych albo niezbyt dokładnie śledzących wcześniejsze dokonania artysty czy jego wypowiedzi o muzycznych inspiracjach), o tyle przy Claustrophobic Universe tego zaskoczenia już nie będzie, choćby dlatego, że Mariusz od jakiegoś czasu otwarcie zapowiada, że powstaną trzy płyty w cyklu lockdownowym (i oby się nie okazało, że czasu wystarczy w lockdownie na nagranie kilku następnych…). Druga część trylogii z jednej strony naturalnie jest pewną kontynuacją, a może raczej rozwinięciem tego, co znalazło się w części pierwszej, ale nie są to płyty bliźniaczo do siebie podobne.
Lockdown Spaces oferowało klimat momentami lekko odczłowieczony, chłodny, ale też kojarzący się długimi fragmentami z dawnymi czasami salonów gier wideo. Ja może nie załapałem się z racji wieku na szał na takie miejsca, ale pamiętam je z dzieciństwa i jest to dla mnie niewątpliwie jeden z takich elementów, które utożsamiam z końcówką lat 80. i początkiem kolejnej dekady. Na Claustrophobic Universe Mariusz ponownie opiera brzmienie płyty w zdecydowanej większości na klawiszach i syntezatorach, ale robi to w nieco innym stylu. Po pierwsze, niektóre fragmenty przywodzą mi na myśl coś, co na początku lat 70. na trochę większą skalę próbowali robić panowie z Pink Floyd, czyli muzykę opartą na brzmieniu przedmiotów codziennego użytku (im to ostatecznie nie wyszło i projekt porzucili). Skoro już jesteśmy zamknięci mniej lub bardziej w tym naszym klaustrofobicznym wszechświecie, którym dla części osób jest ciasne mieszkanie (a dla innych np. własna psychika), nie ma się co dziwić, że częścią ścieżki dźwiękowej do codzienności w tej przestrzeni jest stukanie w coś, pukanie, nerwowe uderzanie, trzaskanie, coś, co przypomina spust migawki, wysypywanie tabletek z flakonika lub inne odgłosy, które mogą się całkiem dobrze sprawdzać w roli perkusjonaliów lub zwykłego tła. Czasem przebija się w tym coś, co zapewne nie jest intencjonalnym nawiązaniem do ambientowych, instrumentalnych motywów z trylogii berlińskiej Bowiego, ale właśnie tak mi się kojarzy. No i kosmos. Co prawda, jak przeczytałem, nie jest to płyta o kosmosie w takim klasycznym znaczeniu (bardziej chodzi chyba o mentalną ucieczkę w odległe miejsce wyciszenia), a już z całą pewnością w żaden sposób nie zaszufladkujemy jej jako space rocka, ale ten motyw kosmiczny pojawia się tu zarówno w niektórych tytułach, jak i przede wszystkim w brzmieniu, choćby w I Landed on Mars czy w końcówce zamykającego album Numbers and Denials.
Ważnym elementem jest tu jednak także melodia. Dotychczasowy opis mógłby sugerować, że płytę wypełniają chaotyczne, luźno związane ze sobą plamy klawiszowe i psychodeliczno-kosmiczne odloty. To jest niewątpliwie pewna część składowa tego albumu, ale w tym wszystkim przewija się od czasu do czasu właśnie melodia i struktura, a przede wszystkim rytm. Co prawda sam Mariusz pisał, że starał się od tych ładnych melodii uciec, ale także sam przyznał, że to akurat nie do końca wyszło, bo i tak czasem można to czy tamto zanucić. Czasami pojawia się jakiś znajomy motyw, jak w Waves from a Flat Earth, który skojarzył mi się z fragmentem melodii Graverstone Hill z „białego Lunatica”. Warto też wspomnieć o przedmiocie, który wizualnie niewątpliwie łączy się z tym wydawnictwem w trakcie jego promocji – czyli o kasecie magnetofonowej. Przeżytku, zapomnianym symbolu pewnej epoki w muzyce, który jednak od niedawna wywołuje nostalgię u coraz większej liczby osób. No ale skoro już mowa o kasecie, to przecież wiążą się z nią nie tylko pozytywne wspomnienia, ale też złość na kiepską jakość brzmienia po wielu odsłuchach czy rozpacz, gdy taśma zaczynała „jeździć” lub przerywała już zawsze po tym, gdy raz zbyt późno w panice nacisnęliśmy stop po pierwszych objawach jej wciągnięcia i potem staraliśmy się „ratować, co się da”, że nawiążę do piosenki pewnego popularnego polskiego zespołu. Te odniesienia do kaset i ich ułomności nie są przypadkowe, doskonale słyszymy to wszystko choćby w pierwszym singlu z Claustrophobic Universe, czyli w utworze tytułowym. Po usłyszeniu tego charakterystycznego, rozjeżdżającego się dźwięku, od razu poczułem się z 25 lat młodszy. Chyba właśnie utwór tytułowy stanowi dla mnie taki muzyczny łącznik między pierwszą i drugą częścią Lockdown Trilogy, bo w największym stopniu nawiązuje do tego klimatu lat 80. i starych gier komputerowych. To zresztą jeden z takich bardziej melodyjnych, niemal „piosenkowych” fragmentów tej płyty, choć słowo piosenka może nie do końca tu pasuje, gdyż sugeruje wykorzystanie wokalu, a tego – jak pisał Mariusz – chyba po raz pierwszy w całej jego karierze w żadnej formie na tym wydawnictwie nie ma.
Jeśli ktoś obawiał się tego, że dostaniemy kopię Lockdown Spaces i w zasadzie nie będzie jak odróżnić obu tych płyt (na razie to raczej „płyt”, ale nośnik fizyczny inny niż kaseta ma się pojawić po premierze ostatniej części trylogii) i wszystko będzie nam się zlewało, to uspokajam. Co prawda ogólny klimat muzyczny może i jest zbliżony, bo w końcu w obu przypadkach mówimy o elektronice, ambiencie, muzyce opartej w zasadzie niemal w całości na instrumentach klawiszowych, ale już podejście do tematu i samo brzmienie obu tych wydawnictw dość znacznie się różnią, co każe podejrzewać, że i trzecia odsłona nas czymś zaskoczy. Mam też wrażenie, że dopiero wtedy otrzymamy pełny obraz tego, czym są Lockdown Spaces i Claustrophobic Universe, a razem te trzy płyty stworzą całość, która będzie fascynowała i przyciągała latami, długo po tym, jak ta pieprzona pandemia się skończy / w kolejnych latach i dekadach naszych zmagań z koronawirusem i kolejnymi chorobami oraz mentalnymi problemami wynikającymi z ciągłego zamknięcia i strachu (*niepotrzebne skreślić).
Płyty można wysłuchać na profilu artysty na Bandcampie.