CRIPPLED BLACK PHOENIX
Ellengast
9.10.2020
Ocena:
★★★★★★★★★★
autor:
Sławomir Orski
Totalne zatopienie w mroku - tak najkrócej opisałbym nowy album zespołu Crippled Black Phoenix, skupionego wokół multiinstrumentalisty Justina Greavesa, gitarzysty, kompozytora i pomysłodawcy projektu. Wielokrotnie pisałem przy okazji poprzednich krążków, że chociaż pociągają mnie ich apokaliptyczne postrockowe klimaty, często nawiązujące do wczesnych nagrań, a jeszcze bardziej koncertów Pink Floyd, to jednak co za dużo to niezdrowo. Brytyjczycy zmienili się na płycie Bronze cztery lata temu, gdzie było więcej stoner rocka i żywiołowego grania, ale już następny krążek Great Escape będący owocem depresji lidera, dołował od początku do końca. Był zarazem niewymownie piękny, zwłaszcza w tych rozbudowanych kilkunastominutowych utworach. Na nowym albumie o dziwacznym tytule Ellengast jest podobnie, aczkolwiek dominują bardziej zwarte formy (w przypadku Crippled Black Phoenix oznacza to 7-8 minut).
Znów jestem w kropce. Jak zwykle co dwa lata, gdy panowie publikują nowe nagrania. Trudno mi ich krytykować, bo lubię takie granie, ale ile można mielić wciąż to samo? A i pomysłów jakby mniej. Ellengast przynosi 55 minut monotonii, a The Invisible Past, jedyne nagranie trwające ponad 10 minut, mające być wizytówką całości, ciągnie się jak flaki z olejem. Mówi się o takich utworach, że są epickie, ale poza czasem trwania nie ma tu niczego ciekawego. Ani dobrej melodii, ani intrygujących zwrotów, solówek. Nic. Najpierw jest delikatnie i nijako, w połowie dowala ciężki riff i… nadal jest nijako, tylko głośniej. Na szczęście to przedostatni utwór w zestawie, więc zdążycie już usnąć albo wcześniej wyłączyć. Chociaż nie warto, bo na samym końcu jest przeróbka utworu grupy Bauhaus (ktoś ją pamięta?) She's In Parties. Nie wiem po co, bo pasuje tu jak kwiatek do kożucha (a Belinda Kordic to nie Peter Murphy), ale zawsze miło posłuchać. Nawet jeśli zdecydowanie wolę oryginał.
Dobrze, ponarzekałem, teraz pochwalę, bo to ciągle niezły rockowy album. Trochę nudnawy, ale taki urok tej formacji. Płyta zaczyna się naprawdę dobrze. No, prawie dobrze, bo nie lubię trąbki, ale to tylko pierwsze sekundy utworu House Of Fools. Mroczny i dostojny, a po wyciszeniu mocny i agresywny, uderzający kakofonią dźwięków, ma w sobie coś niepokojącego. Na pewno intryguje i wiele obiecuje, a gościnnie śpiewa tu Vincent Cavanagh z kochanej w Polsce Anathemy. Lost bardziej niż muzyką (ta jest całkiem żwawa, oparta na galopującej perkusji, którą obsługuje wokalistka Belinda Kordic) dołuje tekstem o zagubieniu ludzkości. Z kolei w In The Night znów panuje mrok, ale podany inaczej - utwór jest przepełniony melancholią, rozwija się bardzo wolno, a dominuje melodeklamacja kolejnego gościa, norweskiego wokalisty Kristiana Espedala, bardziej znanego jako Gaahl. Jest tu fajny klimat i na pewno to nagranie trzeba zapisać po stronie plusów. Jest jeszcze szybszy numer Cry Of Love, pachnący nieco melodyką serwowaną przez Sisters Of Mercy, oraz ballada-nie ballada Everything I Say, która dla mnie jest najsłabszym punktem albumu.
Jak to wszystko podsumować? Pewnie standardowym tekstem, że jest nieźle, a zespół nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nie schodzi, zgoda, ale miewał lepsze płyty, lepsze kompozycje, lepsze klimaty, i trochę zjada własny ogon. Albo już go zjadł i nic nie zostało. Dla mnie to taka trója z minusem, ale minusów nie przyznaję… Takim graniem i taką płytą Crippled Black Phoenix raczej nie pozyska nowych fanów, a i starych może trochę zirytować. Panowie, naprawdę czas coś zmienić.