Rockserwis.fm
Matecznik dźwięków niebanalnych
Przed chwilą
Za chwilę
Zaloguj się
O nas
Jak słuchać radia
Ramówka
Audycje
Ludzie
Co było grane
Podcasty
Gadżety
Wesprzyj nas
Wydarzenia
Koncerty
Recenzje
Relacje
Galerie

AIRBAG

A Day at the Beach

19.06.2020

Ocena:

autor:
Jakub „Bizon” Michalski

blog autora:

https://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/

Czwarty album grupy Airbag -- wydany w 2016 roku krążek Disconnected -- był pierwszym w dorobku tego zespołu, którego nie kupiłem. No dobrze, zrobiłem to kilka dni temu. Jakoś nie czułem przez ten cały czas potrzeby, by mieć tę płytę w domu. To nie był zły krążek, ale czułem, że zespół zaczyna zjadać własny ogon, nie proponuje niczego nowego, nie ekscytuje mnie już tak, jak w Steal My Soul czy Homesick. I w zasadzie opinii o tej płycie przez te cztery lata nie zmieniłem i -- będę szczery -- od napisania tekstu o Disconnected chyba po raz pierwszy przesłuchałem tę płytę w całości wczoraj. Nic zatem dziwnego, że niespecjalnie ekscytowałem się informacjami o kolejnym albumie, bo bałem się, że znowu będzie tak samo bezpiecznie i po raz kolejny trochę się rozczaruję. Na szczęście moje obawy się nie spełniły.

Na dobry początek spodobała mi się okładka ze zdjęciem autorstwa Anne-Marie Forker. Jak często w przypadku tej formacji nieco w klimatach Hipgnosis, bardzo wymowna, dająca -- w zestawieniu z tytułem płyty -- do myślenia. Mnie natychmiast skojarzyła się z plażami południa Europy, na które przybywają uchodźcy. Z tymi, na które morze czasem wyrzuca też jedynie ciała tych, którzy chcieli się tu dostać. Może to tylko moja nadinterpretacja. Ale spodobał mi się także pierwszy zaprezentowany utwór -- a to jeszcze ważniejsze. Niemal jedenastominutowa, najdłuższa na płycie i ją otwierająca kompozycja Machines and Men rozpoczyna się miarowym, niemal złowrogim pulsem klawiszowym, rozwija się najpierw w stronę delikatnej elektroniki, a następnie wybucha rockowym ogniem. Właśnie czegoś takiego chciałem! Kompozycji, która z jednej strony nie pozostawia wątpliwości, kto ją nagrał, ale z drugiej strony jest w dorobku grupy czymś świeżym. Ten bardzo udany początek być może ustawił mój odbiór na cały krążek, bo muszę przyznać, że bardzo dobrze słucha mi się nowego dzieła Airbag.

Pierwsza, bardzo spokojna część tematu tytułowego trwa niecałe cztery minuty i przy całej reszcie kompozycji, a zwłaszcza przy dwóch ją otaczających, sprawia wrażenie miniaturki. Tymczasem Into the Unknown -- drugi z utworów, których czas trwania przekracza dziesięć minut -- znowu rozpoczyna się klawiszowym pulsem i dominacją tła klawiszowego, z miejsca lokując utwór bliżej klimatycznej elektroniki i ambientu niż rocka. Dopiero w drugiej części na pierwszy plan wysuwa się gitara Bjørna Riisa i jego piękne, inspirowane Gilmourem zagrywki. Znakomicie i zaskakująco rozpoczyna się strona B wydania winylowego, bo Sunsets -- zwłaszcza na początku -- mocno zahacza o klimaty new wave, choć ostatecznie jednak kieruje się w stronę prog rocka bardziej typowego dla dotychczasowej twórczości Airbag, choć trzeba zaznaczyć, że gitara jest tu dużo agresywniejsza niż w większości kompozycji grupy, momentami wręcz jazgotliwa. Znakomicie chodzi tu bas, co może być sprawą nieoczywistą, bo przecież w grupie obecnie nie ma stałego basisty. Za partie tego instrumentu odpowiada na płycie częściowo Riis, ale w kilku kompozycjach -- w tym w Sunsets -- gra Kristian Hultgren z grupy Wobbler. Pięknie snuje się łącząca bardzo sprawnie elementy elektroniki i typowe dla Riisa tematy gitarowe druga część kompozycji tytułowej, zaś na koniec zespół serwuje kolejną z dłuższych kompozycji -- niemal dziesięciominutowy utwór Megalomaniac. Spokojny początek i mogłoby się wydawać, że będziemy mieli nostalgiczną kołysankę, ale po drodze zdarzają się pojedyncze wybuchy, a pod koniec zespół już solidnie dociąża, serwując solidny muzyczny rollercoaster, ostatecznie zwieńczony ponad dwiema minutami na ochłonięcie.

Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać -- pewnie znacie to powiedzonko. No cóż -- ja prosiłem o odważniejszy album Airbag, taki, przy którym nie znałbym na pamięć wszystkich kompozycji, zanim ich wysłucham. Chciałem, żeby zespół poszedł odważniej albo w elektronikę, albo w psychodelię. Chciałem, żeby nie była to kolejna kopia Identity czy The Greatest Show on Earth. Dokładnie to dostałem! I wiecie co? Nie żałuję ani trochę, że tak właśnie jest, bo Norwegowie wypuścili naprawdę znakomity, różnorodny, klimatyczny i intrygujący album. Określenie „powrót do formy" byłoby niesprawiedliwe, bo przecież trudno zarzucić muzykom, że na poprzedniej płycie byli nie w formie. Po prostu zagrali wtedy według mnie zbyt asekurancko. Na A Day at the Beach pokazują, że wciąż się rozwijają.

Używamy plików cookies w celu ułatwienia korzystania z naszej strony.

Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich wykorzystywanie.