Rockserwis.fm
Matecznik dźwięków niebanalnych
Przed chwilą
Za chwilę
Zaloguj się
O nas
Jak słuchać radia
Ramówka
Audycje
Ludzie
Co było grane
Podcasty
Gadżety
Wesprzyj nas
Wydarzenia
Koncerty
Recenzje
Relacje
Galerie

AMPLIFIER

Hologram

7.04.2023

Ocena:

autor:
Jakub Bizon Michalski

blog autora:

http://muzycznyzbawicielswiata.blogspot.com/

Z zespołem Amplifier to ja mam tak jakoś dziwnie. Byli pierwszą formacją, którą 11 lat temu fociłem na koncercie z fosy (tak się złożyło, bo grali jako support dla Anathemy, dla której wtedy przede wszystkim na koncert pojechałem), pamiętam też, że kilkanaście lat temu znaleźli się w gronie zespołów, którymi zainteresowałem się, kiedy nieco bardziej eksplorowałem scenę współczesnego proga. Ale jakoś później nie śledziłem ich losów. Do płyty The Octopus, która mnie wtedy zainteresowała, raczej nie wracałem, bo była strasznie długa, co dość skutecznie mnie odstraszało, i chyba żadnej późniejszej już nawet nie odsłuchałem w całości. Co więc sprawiło, że w przypadku albumu Hologram postanowiłem jednak spróbować? Kilka osób, których gust muzyczny w sporym stopniu pokrywa się z moim, bardzo ten album wychwalało. Do tego płyta trwa tylko 36 minut, więc stwierdziłem: czemu nie? Najwyżej stracę te 36 minut z życia, jeśli wydawnictwo mi się nie spodoba. Wiecie co? Spodobało się. Hologram to w zasadzie taki album na przeczekanie. Następcą wydanego w 2017 krążka Trippin’ with Dr. Faustus miał być album zatytułowany Gargantuan, ale ten wciąż powstaje. Być może tytuł jest tu wskazówką tego, jaki charakter będzie miało to wydawnictwo (już się boję), co z kolei może tłumaczyć ten długi proces tworzenia płyty. Zespół postanowił jednak wykroić kilka numerów z tych sesji i wydać je właśnie na albumie Hologram. To mógł być strzał w dziesiątkę. Grupa zupełnie nie traci czasu na zbędne wstępy i budowanie klimatu, w końcu to krótki album. Atakują mocnym, ciężkim riffem od pierwszej sekundy Two Way Mirror. I choć zabawa metrum oraz zamiłowanie do łamania rytmu wciąż są wyraźnie wyczuwalne w muzyce formacji, obecnie Amplifier ma chyba więcej wspólnego z rockiem alternatywnym inspirowanym latami 90. niż z prog rockiem. Mnie to pasuje. Two Way Mirror mimo wspomnianych połamańców rytmicznych wpada w ucho i stanowi bardzo udane wprowadzenie w klimat całości. Dość przytłaczający, choć intrygujący jest numer Sweet Perfume. Dzieje się tu wiele, nie do końca wszystko z tego ogarniam, mimo kilkunastu już odsłuchów, a efekt jest taki jak po solidnym zaciągnięciu się słodkimi perfumami, czyli może trochę zakręcić się w głowie, a nawet lekko zemdlić, ale trudno przejść obok tego utworu obojętnie. Skojarzyło mi się trochę z paroma co większymi odlotami Faith No More. Na szczęście końcówka daje nam chwilę oddechu przy lekkim, psychodelicznym odlocie. Pierwszą część płyty kończy kompozycja tytułowa, która w zasadzie łączy się z utworem poprzednim, a raczej jego końcówką. Nie dosłownie – mamy wyraźną przerwę między ścieżkami, ale klimat jest zbliżony. Tu już jednak jest znacznie mniej wywrotowo. Prowadzi nas stabilny, dość leniwy rytm, a dzięki klawiszom mamy i trochę kosmosu, ale pod koniec wchodzi już więcej mroku, sprowadzając nas nieco na ziemię z tego kosmicznego odlotu. Był w każdym razie czas, by dojść do siebie po tym zawrocie głowy z poprzedniego numeru.

Tundra, czyli kompozycja, która rozpoczyna drugą część płyty, to rzecz na niej zdecydowanie najkrótsza. A jednak jakimś cudem chyba najmniej przystępna z całego zestawu i najmniej zostająca w głowie, pewnie ze względu na to, że panowie znowu trochę poszaleli tu z rytmem. Chwilę potem mamy jednak rzecz najdłuższą i chyba moją ulubioną, Let Me Drive. Znowu fajny klimacik, lekko psychodeliczny, znowu klawiszowy kosmos, który robi tu znakomitą robotę w tle. Podróż kosmiczną kontynuujemy w Gargantuan (Part One). Można się domyślać, że ciąg dalszy tej kompozycji (zapewne dość obszernej) usłyszymy na kolejnej płycie. Kto wie, może będzie się ona składała wyłącznie z kompozycji o tym tytule. To miałoby w sumie sens. Tu mamy niespełna siedmiominutowy fragment, który jednak znakomicie sprawdza się także jako osobna kompozycja spokojnie wiodąca nas do końca tej płyty. Co ciekawe, w kilku momentach na początku tego albumu to gitary zdecydowanie wysuwały się na pierwszy plan, i tak w zasadzie było przez połowę wydawnictwa, natomiast w roli głównej w drugiej połowie (tej, która podoba mi się jednak bardziej) i na sam koniec mamy raczej instrumenty klawiszowe. Celowy zabieg?

Zastanawiam się, co konkretnie sprawia, że ta płyta przypadła mi do gustu, podczas gdy wcześniej jakoś nie potrafiłem na dłużej zostać przy muzyce Amplifier. Być może to kwestia długości tego albumu? Czy gdyby Hologram trwał 120 minut jak The Octopus, albo chociaż około 60, jak większość wcześniejszych albumów zespołu, wracałbym do tego wydawnictwa tak samo chętnie? Mam pewne wątpliwości. To jest jednak momentami dość intensywna i niełatwa w odbiorze muzyka i choć zespół robi wiele (zwłaszcza w drugiej części), by jakoś zrównoważyć te rytmiczne wygibasy i ciężar materiałem nieco bardziej regularnym rytmicznie i przystępniejszym, całość mimo wszystko wciąż wymaga dość sporej uwagi. Myślę, że dla mnie dawka niespełna 40-minutowa jest idealna. Ale czy chodzi na pewno o to? Pewnie przekonam się za czas jakiś, gdy ukaże się płyta Gargantuan – nagrywana przecież podczas tych samych sesji. Jeśli tam dostaniemy 80 czy 120 minut materiału w podobnym klimacie, będę mógł sprawdzić, czy taka dawka nie okaże się dla mnie groźna. Jeśli nie, będzie chyba można po prostu uznać, że drogi moje i zespołu Amplifier po latach znowu się przecięły, a może i będą się wiły gdzieś obok siebie przez dłuższy czas.

Używamy plików cookies w celu ułatwienia korzystania z naszej strony.

Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich wykorzystywanie.